Z Koniuszy do Białobrzezia [NAD KUBKIEM HERBATY]

Obiecywali, że pójdziemy na Ziemie Odzyskane. Mama napiekła chleba na drogę. Jak polscy wojskowi zobaczyli ten chleb, to nam go oblali benzyną i podpalili. Myśleli, że dla UPA. Mama strasznie za tym chlebem płakała – opowiada jedna z pierwszych napływowych mieszkanek powojennego Bytomia Odrzańskiego Michalina Kozemko z d. Stadnicka

Urodziłam się obok Przemyśla we wsi Koniusza. Kiedyś to było województwo rzeszowskie. Było nas 10 dzieci. Domy były kryte strzechą. Do miasta mieliśmy daleko, nie było we wsi sklepów, a rodzice nie mieli dochodów, tylko ziemię.

Pomagałam mamie kręcić mąkę. Rzucałyśmy po trochę żytniego ziarna na żarna i ciągnęłyśmy taki duży kamień. Mama później gotowała ziemniaki, mieszała je z mąką, wodą i odstawiała zaczyn na kilka dni. Kiedy ciasto wyrosło, piekła z niego chleb na liściach kapusty. Dopiero później mieliśmy korytka do pieczenia.

Najtrudniej było zimą. Szukaliśmy krzaków ziemniaczanych i wykopywaliśmy to, co zostało w ziemi. Bulwy były białe, przemrożone. Ale je zbieraliśmy, bo nie było co jeść. Mama ściągała z nich łuskę, ucierała na tarce, dodawała trochę mąki i na blacie kuchni piekła nam placuszki. Miała trochę słoniny i bardzo oszczędnie ją dzieliła, żeby starczyło na dłużej. Co rano wstawała o trzeciej, kładła małe kartofelki na kuchenną płytę i obracała, aż się upiekły. Do tego gotowała biały barszcz z zakiszonej mąki albo zupę z kapuścianego kwasu. Czasami podlewała to mlekiem albo śmietaną, jak miała. Tak się żyło. Biednie.

W naszym drewnianym domu było bardzo zimno. Tata wysyłał nas do lasu po liście. Zgrabialiśmy je w koce i nieśliśmy na plecach do domu. Tato robił szalunki i ocieplaliśmy liśćmi dom. Zostawały małe miejsca na okna, żeby było trochę światła.
Latem jedliśmy, co akurat było: zupę z pokrzywy, kwiaty akacji i lebiodę – była bardzo dobra. Zrywaliśmy kwiaty lipy i gotowaliśmy dobrą, zdrowotną herbatę.

Na polu sadziliśmy ziemniaki, kapustę i fasolę. Mieliśmy też ogród, w nim trochę owoców. Mama gotowała nam zupy z suchych śliwek lub gruszek. Suszone, umyte owoce po gotowaniu ubijała takim kijem, co się nim kartofle dusi, i przecierała je przez przetak – sito. Łuski i pestki szły na bok, a to, co lepsze, zostawało w zupie. Do tego klusek nagotowała albo ziemniaków. Bardzo smaczne to było.

Jak były żniwa, to cięło się kosą. To, co ścięte, wiązaliśmy w pęczki. Broń Boże, żeby na polu choć kłosek został. Młóciliśmy żyto cepami.

Mieliśmy w domu pralkę ręczną na tarce. Nie było proszku, więc mama gotowała sodę. Wyglądała jak szare mydło i dobrze dopierała. Później chodziłyśmy nad rzekę z Hanką Mandrową. Pralnikami z drewna uderzałyśmy w namoczone rzeczy, a potem huśtałyśmy się na desce, żeby je wyżąć.

Zabrali mnie do przedszkola, w którym dzieci polskie, żydowskie i ukraińskie były pomieszane. Tam dawali nam dżemy, czasem ser z serwatką.

Przesiedlenie

Był ‘47, akcja „Wisła”. W dzień przychodziło do nas polskie wojsko, pod wieczór bandyci. Chcieli jeść. A nie było chleba tyle, żeby dla wszystkich starczyło. Obiecywali, że pójdziemy na Ziemie Odzyskane. Mama napiekła dwa korytka chleba na drogę i ususzyła. Ale jak przyszli polscy wojskowi i zobaczyli ten chleb, to nam go oblali benzyną i podpalili. Myśleli, że dla UPA. Mama strasznie płakała. Potem przyszli do nas Rusaki i powiedzieli, że wywożą wioskę do Rosji. A mój tata mówi: a po co ja w Rosji? Tu moja ziemia z dziada pradziada, w Przemyskiem, a nie tam. Ale nikt nie pytał. Nałożyli nasze rzeczy na wóz i kazali jechać. Był za ciężki, zapadł się w błoto, tata z niego spadł i złamał nogę. Na dworze już była szarówka, a Rusaki bali się nocy. Popatrzyli na ojca, że nie da rady jechać, więc nas zostawili. Moja siostra pojechała do Rosji. My zostaliśmy. Wyciągnęliśmy tatę z błota i pojechaliśmy do wsi Kołkowice do znachora, który złożył mu nogę. W naszej wiosce nikogo już nie było. Pojechaliśmy na trzecią wioskę pod ruską granicą. Przyjechali Rusaki, żeby nas wywozić, ale spod granicy nie wolno im było ludzi brać. Przyjechało polskie wojsko. Kazali się zbierać. Łapaliśmy kury po wsi, a tato zbijał dla nich skrzynie, żeby je jakoś zabrać. Pojechaliśmy do Sanoka. Nie było gdzie kur trzymać. Mama zaczęła je bić i gotowaliśmy z nich rosoły. Nie mieliśmy nic innego.
Wodę do picia kazali nam brać ze Sanu. Ludzie nie chcieli jej pić. Poszliśmy do jednej pani, co miała studnię. Niechcący zabrudziliśmy jej wodę w studni mlekiem, które tam schowała, no i później już ta pani nie dawała nam wody.

Z Sanoka przewieziono nas dalej. Jechaliśmy w krytym wagonie bydlęcym od miasta do miasta. Gdy ludzie przekazywali sobie, że przyjeżdżają przesiedleńcy ze wschodu, to dawali nam jedzenie: zupę, chleb, konserwy.
Przyjechałam do Białobrzezia z mamą i rodzeństwem, bo ojca zabrali do Oświęcimia do obozu na roboty z powodu ukraińskiej narodowości.

Najstarsza siostra, Paulina, była podczas wojny u Niemca na robotach przymusowych, potem wyjechała z rodziną do Francji, następnie do USA. Tam otworzyła z mężem masarnię. Siostra Aniela i brat Stanisław wyjechali do New Jersey już z Bytomia. Jedna z sióstr po wojnie została wysiedlona do Rosji. Kilka lat temu umarła. Reszta została w Białobrzeziu. Tak po wojnie nazywał się późniejszy Bytomek i obecny Bytom Odrzański. W tym samym co my, czyli Stadniccy, transporcie przyjechały tu rodziny Gierczaków, Masnyków, Sosenków, Turów, Pipskich, Pudelskich, Piotrowskich i Szagałów.

Miałam tu pójść do szkoły. Jej budynek znajdował się przy ewangeliku przy Kościelnej. Dzieci były podzielone na te, które umieją i nie umieją pisać i czytać. Uczyły wtedy panie Szczerbicka, Szadajowa (z charakterystycznym warkoczem) i Gosławska, która grała na pianinie. Dali mnie do pierwszej klasy, potem od razu do drugiej, trzeciej i czwartej. Ale jakże mi do szkoły było chodzić, jak my musieliśmy kartofle zbierać, hakać buraki. Wszystko trzeba było zaczynać od nowa.

Kiedyś do Bytomka przyjechał bryczką z końmi elegancki pan i mówi: was jest dużo, to ja bym chciał którą do bawienia dzieci. I pojechałam z nim wtedy do Bodzowa na służbę. Było tam malutkie dziecko i kiedy jego mama, Helena Baran, mnie zobaczyła, powiedziała: Boże, dziecko będzie dziecko bawiło.

Chyba byłam boso, nie pamiętam, bo kazała mi iść na strych, wybrać sobie jakieś buty z takiej wielkiej hałdy. Wybrałam drewniaki. Były bardzo wygodne.

Mieszkaliśmy w Małaszowicach. Któregoś dnia nazbierałyśmy z siostrą poziomek i poszłyśmy do Bytomka je sprzedać. Była tu taka Niemka i powiedziała mi: zapłacę za te poziomki, ale wy zostańcie tutaj. Nie wracajcie na wioskę. Jutro mnie tu już nie będzie, to dom będzie wasz. Byłyśmy dziećmi i nie mogłyśmy same zostać gdzieś na noc bez zgody. Gdy nazajutrz wróciłyśmy do Niemki, to już jej nie było, a dom był rozszabrowany.
W tamtym czasie w Małaszowicach stała piękna gorzelnia. Przyjechała kiedyś firma z Poznania i zabierali stamtąd co lepsze. Mieliśmy w majątku dwa pokoje i sołtys Bartnicki przysłał do nas panów z tej firmy, żeby ich przenocować. Sześciu chłopa. Zabrakło poduszek. Napchałam im siana do poszew. Jak przyszli spać, to mnie do sufitu rzucali, że ja im takie poduszki zrobiłam. Później ich kierownik chciał mnie wziąć dla siebie do Poznania, ale mama mnie nie dała.

Szczeciniarnia

Pierwszą uruchomioną tu po wojnie fabryką były Zakłady Przeróbki Szczeciny i Włosia w Białobrzeziu. Zaczęłam tu pracować w 1953 w wieku 16 lat. Wcześniej pracę tam podjęła moja siostra Emilia.

Na początku byłam za młoda do pracy. Dali mi urlop młodociany. Płakałam, bo potrzebowaliśmy pieniędzy. Kierownik obiecał, że dadzą mi premię i wytłumaczył, że mają za dużo ludzi, a nie mogą zwalniać partyjniaków. Później zmienili taktykę. Zwalniali tych, co mieli gospodarstwa. I powołali mnie do pracy po dwóch tygodniach.

Moja maszyna miała 13 m. Z jednej strony wrzucałam szczecinę i leciałam na drugi koniec odebrać. Kiedy byłam w ciąży, to cięższe skrzynki nosiłam z boku ciała, żeby o brzuch nie opierać. Kierownicy strasznie się złościli na kobiety w ciąży, bo mniej dawały radę robić.

Moja pierwsza wypłata to 60 zł. Gdy ją dostałam, pojechałam pociągiem do Wrocławia i kupiłam sobie modny czarny płaszcz. Później dokupiłam lisa do tego płaszcza.
Pracowałam w szczeciniarni do ostatniego dnia jej istnienia – 38 lat.

Nadal mieszkam w Bytomiu Odrzańskim i znam tu chyba wszystkich.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content