Jaki ojciec, taki syn

Często mówi się, że synowie idą śladami swoich ojców. A że w minioną sobotę obchodziliśmy Dzień Ojca, postanowiliśmy sprawdzić, czy rzeczywiście tak jest

Pierwszymi naszymi idolami są praktycznie zawsze nasi rodzice. Już od najmłodszych lat synowie chcą być tacy, jak ojcowie. Obserwują ich bacznie, uczą się, zdobywają pierwsze doświadczenia i – jak wynika z rozmów przeprowadzonych z naszymi bohaterami – w pewnym momencie stwierdzają, że chcą iść tą samą drogą.

Nie brakuje także sytuacji, w których syn idzie za ojcem, ale nie w ramach wykonywanego zawodu, ale za pośrednictwem wspólnie realizowanych pasji.
Pod pretekstem obchodów Dnia Ojca sprawdzamy, jak u naszych rozmówców – zawodowo albo poprzez pasje – wypełnia się powiedzenie „jaki ojciec, taki syn”.

Nigdy nie było przymusu

Bogdan Wesołowski od 40 lat pracuje jako fryzjer. – Moimi mistrzami byli wujek z ciocią, którzy mieli zakład fryzjerski na osiedlu Kopernika. I to wujek mnie w to wciągnął. Przychodziłem do niego do salonu, przypatrywałem się i poszedłem w tym kierunku. Ciocia też mnie uczyła – opowiada o początkach w zawodzie B. Wesołowski.

– W tamtych czasach uczeń był do wszystkiego: do sprzątania, do strzyżenia. Jak mistrz powiedział, że to ma być zrobione, to nie było dyskusji. Uczeń rzucał wszystko i musiał wykonać polecenie natychmiast. Nauka była wtedy inna, uczeń był bardziej zdeterminowany, chciał się tego nauczyć, wiedział, że to jego przyszłość. Dzisiaj się to pozmieniało. Uczeń jest wybredny. A w ten zawód, w naukę tego zawodu, trzeba włożyć trochę serca, żeby coś z tego wyszło – przyznaje B. Wesołowski.

On w to serce włożył. Od 40 lat funkcjonuje na nowosolskim rynku.

Pan Bogdan zdał egzamin na fryzjera męskiego, później damskiego. W salonie wujostwa zdobywał praktykę. – Najpierw pracowałem przy Kopernika, a jak wujek otworzył drugi salon przy ul. Moniuszki, poszedłem za nim. Tam pracowałem osiem lat – opowiada pan Bogdan.

Sielankę przerwało powołanie do wojska. B. Wesołowski musiał pożegnać się z pracą w salonie, ale nie z samym zawodem. – Przez 2,5 roku byłem fryzjerem w wojsku. Wiadomo, była to najlepsza fucha, chociaż pole do popisu, jeśli chodzi o strzyżenie męskie, nie było duże. Wszyscy obcinani byli tak samo – na wojskowego, dwa palce nad uchem do gołego. A na górze długość jaką kto chciał – wspomina ze śmiechem B. Wesołowski.

Wtedy pan Bogdan pracował na maszynce ręcznej. – Dopiero po 1,5 roku mogłem sobie pozwolić na kupno elektrycznej maszynki z DDR-u, która służyła mi z siedem lat. Wtedy nic nie można było kupić. Teraz wybór jest ogromy. Jest masa sprzętów fryzjerskich. Przyjadą, zamontują. Kiedyś, żeby kupić dobre nożyczki, trzeba było mieć znajomości w federalnych Niemczech. Dzisiaj takie nożyczki kosztują 200 zł. Wtedy trzeba było dać 200 marek. To były kosmiczne pieniądze – opowiada B. Wesołowski.

Pomimo wszelkich przeciwności udało mu się pozostać w zawodzie, rozwinąć się. Z czasem na świat przyszły dzieci. – Przychodziły do zakładu po szkole czy w czasie wakacji. Pomagały zamiatać i zawsze parę groszy kieszonkowego dostawały – śmieje się pan Bogdan. Ale tylko jeden syn – Adrian – postanowił pójść w ślady ojca.

Czy uczeń przerósł mistrza?

Dziś A. Wesołowski ma 26 lat. Skończył szkołę fryzjerską w „Nitkach”, a później technikum fryzjerskie w Zielonej Górze. Pracę u taty w salonie zaczął cztery lata temu. Dlaczego zdecydował się iść tą samą drogą? – Tak naprawdę dopiero wtedy, jak byłem w gimnazjum, zacząłem się interesować fryzjerstwem na poważnie. Dużo się przypatrywałem, były pierwsze wyjazdy z tatą na pokazy barberskie. Zacząłem próbować sam na sobie, uczyłem się na kolegach i jakoś tak się to zaczęło – opowiada A. Wesołowski.

– Widziałem, że to polubił, że wkłada w to serce – dodaje jego tata. Obaj przyznają, że ojciec nigdy nie naciskał na to, żeby syn został fryzjerem. Zostawił swoim dzieciom wolną rękę.

– Nigdy nie było przymusu. To się stało samoistnie. Tak naprawdę nawet nie myślałem, że syn pójdzie w moje ślady, choć powiedziałem mu, że jeśli tak się stanie, to mu pomogę. Pokażę to, co sam umiem. Żeby miał lepszy start w życiu, łatwiejszą drogę. I tak się stało. Pokazywałem mu wszystko z najlepszej strony – dodaje pan Bogdan, który dziś jest bardzo dumy ze swojego syna. Nie żałuje, że młody nie wybrał innego zawodu. – Jak ma się gdzieś męczyć i robić coś byle jak, to lepiej niech robi to tu, a przede wszystkim – dobrze – podkreśla ojciec.

Adrian ma dzisiaj wielu swoich klientów. Idzie w trochę innym kierunku niż jego tata. Jego klientelę stanowią raczej osoby młode. – Rozwijam się w nowoczesnym fryzjerstwie. Jeżdżę na szkolenia. Dużo młodych siada u mnie w fotelu, fryzury są bardziej wymagające – opowiada Adrian.

Najważniejsza rada, jaką usłyszał od swojego taty? Żeby być grzecznym w stosunku do klienta i uczciwym w swojej pracy. – W to, co robię, o czym mówił już tata, muszę wkładać serce. Do każdego klienta podchodzić trzeba tak samo. Nie może coś być wykonane na szybko. Każde ścięcie musi być estetyczne, bo każdy klient jest wizytówką zakładu – recytuje A. Wesołowski.

Czy ojciec też nauczył się czegoś od syna? – Trudno powiedzieć. Ja mu przekazałem to, co wiem. A obserwuję, że trendy, które się dziś pojawiają, już kiedyś były w modzie. Na przykład brody i ich formowanie. Jakieś 10 lat wstecz w ogóle nie było mowy o brodach. Dzisiaj znów są modne. Cieszę się, bo nie każdy fryzjer potrafi dobrze tę brodę wystylizować. A Adrian potrafi – mówi z dumą pan Bogdan.

Mężczyzna ma nadzieję, że jeszcze trochę w zawodzie pozostanie, że nadal będzie szkolił uczniów, mimo że jako mistrz fryzjerstwa od 30 lat wyszkolił ich już około 50.

Od początku chciał iść w ślady ojca

Stanisław Zegzuła prowadzi zakład 43 lata, a wspólnie z jego synem, Grzegorzem, od 25 lat pracują razem w rodzinnym zakładzie stolarskim w Kożuchowie. Panowie przyznają, że powiedzenie „jaki ojciec, taki syn” dość dobrze ich definiuje.

Przygoda Stanisława Zegzuły ze stolarką rozpoczęła się dość wcześnie. – Już jako dziecko pomagałem dziadkowi w zakładzie stolarskim. Później skończyłem zawodówkę, zdobyłem dyplom mistrza. Długo pracowałem w państwowych zakładach. Później, w 1975 roku, kupiłem mały zakład w Kożuchowie i zacząłem działać – wspomina swoje początki w zawodzie S. Zegzuła.

W latach 90. przeprowadził się z rodziną w inne miejsce, również w Kożuchowie. Wybudował zakład stolarski, a obok postawił dom. Zanim to jednak nastąpiło, w 1971 urodził się jego syn Grzegorz. Pierwsze dziecko Zegzułów.

– W zakładach tworzyła się dziwna atmosfera, zarobki nie pozwalały na normalne funkcjonowanie, trzeba było coś zrobić – komentuje przejście na własną działalność S. Zegzuła. Przyznaje, że była to dobra decyzja, bo zlecenia się posypały.

– Poprzednik, od którego kupiłem zakład, też miał dobrą opinię. Wszyscy klienci się przenieśli do mnie – mówi pan Stanisław.

Kiedy wspólnie z żoną na dobre osiedli w Kożuchowie, Grzegorz miał już 4 lata. Praktycznie od tamtej pory zaglądał do zakładu codziennie. Jak miał 6 lat, był już dość dobrze obeznany z fachem. – Umiał już toczyć w drewnie – mówi mama pana Grzegorza. Choć on sam ma nieco skromniejsze zdanie na ten temat. – Stolarnia przylegała do mieszkania. W zakładzie było się więc od zawsze, coś tam się podpatrywało, zamiatało wióry – mówi G. Zegzuła. Nigdy nie myślał o tym, żeby spróbować w życiu czegoś innego. Od początku chciał iść w ślady ojca. Skończył technikum meblarskie w Zielonej Górze uzyskując tytuł technologa drewna.

Podjął pracę w zakładzie u ojca.

– Nauczyłem go wszystkiego, co sam wiedziałem. Wyniósł też jakieś doświadczenie ze szkoły, nauczył się nowych rzeczy. Później już się uzupełnialiśmy – podkreśla S. Zegzuła, który poza Grzegorzem ma jeszcze jednego syna i córkę. Ci jednak poszli w zupełnie innych kierunkach. Ze stolarnią nie chcieli mieć wiele wspólnego. – Ani siostra, ani brat nie garnęli się do tego – mówi G. Zegzuła.

Najcenniejszą radą, której ojciec udzielił synowi, była ta dotycząca dokładności. – Że należy bardzo zwracać uwagę na szczegóły. Żeby starać się, aby nasze wyroby były perfekcyjne – mówi pan Grzegorz. Między nim a jego ojcem nigdy nie było rywalizacji, uczyli się wzajemnie, razem zabiegali o klienta. Dziś podzielili się obowiązkami. Syn ma na głowie wyjazdy do klientów, montaże. Ojciec więcej czasu spędza w warsztacie, w zaopatrzeniu. – Jestem bardzo zadowolony z niego. Dobrze nam się razem pracuje. Dogadujemy się. Cieszę się, że poszedł w moje ślady, bo co ja bym tu sam dziś robił? – mówi pan Stanisław, który już jest na emeryturze, ale – jak zapewnia – w stolarni przy Grzegorzu będzie się kręcił do końca swoich dni.

„Słuchaj, Maciek, masz umiejętności”

Wspólne pasje łączą także Mariusza i Macieja Zająców, znanych z naszych łamów jako Zając Team. To załoga rajdowców, która pnie się w górę i zalicza coraz lepsze wyniki na wyścigach (kolejny już w najbliższy weekend w Lubinie – dop. red.).

Na co dzień starszy z Zająców prowadzi Ośrodek Szkolenia Kierowców „Formuła”, młodszy swój warsztat samochodowy w Zielonej Górze.

– Tata nauczył mnie jeździć samochodem, kiedy miałem 7 lat. Oprócz tego sporo czasu spędzałem w garażu, co było konsekwencją tego, że mój wujek z tatą grzebali przy samochodach i robili takie podstawowe naprawy. Zamiast siedzieć przed komputerem cały czas, od małego się tym zainteresowałem. Na początku grzebałem w motorowerach, kiedyś bardzo popularnych. Od tego to się wszystko zaczęło – wspomina Zając junior.

Jeszcze jako dziecko technikę jazdy uskuteczniał wprowadzając do garażu samochody wszystkich członków rodziny. – Zostawiali mi kluczyki i ja to robiłem. Często jeździłem także na plac nauki jazdy z tatą, który pokazywał mi, jak poprawić technikę jazdy – dodaje młodszy z Zająców.

Zgodnie z wówczas obowiązującymi przepisami, kurs na prawo jazdy rozpoczął trzy miesiące przed ukończeniem pełnoletności. Sam egzamin wypadł dokładnie w dzień 18. urodzin i Maćkowi udało się go zdać za pierwszym razem.

Ale jeszcze zanim formalnie zdobył uprawnienia do prowadzenia pojazdów, za zgodą rodziców zgłosił się do programu o motoryzacji emitowanego w TVN Turbo – „Wydaje ci się, że umiesz jeździć?”.

– Długo męczyłem rodziców, żeby wysłać zgłoszenie. Musiałem wziąć któryś z samochodów z domu, żeby w ramach nagrania programu móc uczestniczyć we wszystkich konkurencjach. Okazało się, że dostałem napawające optymizmem informacje od kierowców rajdowych – Michała Kościuszki i Wojciecha Chuchały – z następującym komunikatem: „Słuchaj, Maciek, masz umiejętności, umiesz dobrze jeździć samochodem. Jeśli chcesz coś z tym zrobić, to są ostatnie chwile, żeby zacząć, bo młodszy już nie będziesz, a ta rajdowa pasja, która w tobie siedzi, jest bardzo wymagająca i musisz coś z tym zrobić już teraz” – wspomina 2012 rok młodszy z Zająców.

Wtedy też do jego rodziców dotarło, że syn ma papiery na bycie kierowcą rajdowym, co pozwoliło Maćkowi na podjęcie ostatecznej decyzji.
– Mama akurat zmieniała samochód, więc ford ka został przerobiony na prowizoryczną rajdówkę i nim zaliczyłem debiut. Oczywiście moim pilotem został tata. Wtedy skończyło się awarią, bo w fordzie był wieczny problem z układem chłodzenia. I tak naprawdę wtedy wspólnie złapaliśmy bakcyla do startów – wspomina Maciej Zając.

Tacie życzył… połamania felgi

Od tamtego momentu wszystko potoczyło się dynamicznie. Starym fordem wystartowali jeszcze tylko raz, w Poznaniu. – Skończyło się jedną wielką usterką, bo cały układ sprzęgłowy odmówił posłuszeństwa. Stamtąd wracaliśmy na lince holowniczej… – śmieje się starszy z rodu Zająców.

Wiosną 2013 roku kupiliśmy hondę crx. Debiutanckim startem dla nowego auta był rajd w Wałbrzychu.

Co ważne, praktycznie za całościowe przygotowanie samochodu odpowiadał Maciej Zając.

– Klatkę bezpieczeństw spawała nam firma, ale praktycznie całą resztę zrobił Maciek – układ hamulcowy, nowe zawieszenie, amortyzatory, wycieraczki, sprężyny. To wszystko wstawiał i montował syn – wylicza starszy z rodu Zająców.

To ma znaczenie, bo okazało się, że pasja do motoryzacji stała się dla Maćka sposobem na życie.

Będąc w technikum, jak każdy młody człowiek, miał dużo rozterek w kontekście przyszłości.

Kształcił się na mechatronika, co było kompletnie niezwiązane z motoryzacją, która cały czas była dla niego najważniejsza.

– W wakacje dorabiałem jako mechanik i to wszystko zaowocowało tym, że ostatecznie po technikum poszedł do pracy właśnie w tej branży w Zielonej Górze. W którymś momencie właściciel zrezygnował z prowadzenia warsztatu i finalnie to po nim przejąłem. I tak to się potoczyło, że od lutego poprzedniego roku prowadzę zakład mechaniki samochodowej – opowiada Maciej Zając, który na warsztacie przygotowuje samochód do kolejnych startów.

Zając Team w tym sezonie zmienił samochód na hondę civic. – To auto bardziej rozwojowe, bo sama buda ma homologację do rajdów samochodowych, co dla nas było niezbędne do tego, żeby zrobić licencję do startów rajdowych. Żeby móc zdobywać punkty w rajdach okręgowych i wejść na jeszcze wyższy poziom – opowiada starszy z rodu Zająców.

Dodaje, że w tandemie ojcowsko-synowskim główną rolę gra Maciek. – Ja jestem tylko jego pilotem i wsparciem… – uśmiecha się ojciec.
– Jak się dogadujecie podczas rajdów?

– W trakcie startu ta więź i relacja ojciec-syn trochę się zacierają. Traktujemy się jako członkowie drużyny, jak team. I nie patrzymy na tytuły rodzinne, oczywiście zachowując do siebie pełen szacunek – mówi Maciej Zając, z którego ojciec jest bardzo dumny.

– Wiadomo, że się kocha syna i chce się pomagać w realizowaniu jego pasji. Próbuję okiełznać rolę pilota i na pewno zawsze będę go wspierał. Zawsze. Co by się nie działo. Oczywiście jest ona wymagająca, ale Maciek ma kierownicę w rękach od dziecka, więc radzi sobie świetnie, a ja mu tylko asystuję – puentuje ojciec.
Jakie życzenia złożył mu syn z okazji Dnia Ojca?

– Życzyłem tacie, żeby mu zdrowie dopisywało. Reszta to tak naprawdę tematy poboczne. No i złożem mu życzenie rajdowe: połamania felgi i wszystkiego rajdowego.

Mariusz Pojnar

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content