Lata z nimi do dziś

– Dla całej mojej rodziny to jest wielka rzecz, gest dziś, po tylu latach od śmierci taty, wręcz nieprawdopodobny – mówi wzruszony Tomasz Zalewski ze Stowarzyszenia „Ikarus” z Dąbrowna, syn Witolda Zalewskiego, którego czyny upamiętniono poprzez wykonanie grawerowanego skrzydła od motolotni

Człowiek od zawsze spoglądał w niebo i marzył o lataniu. Gdy stało się to faktem i pierwsze maszyny wzbijały się już w powietrze, większość i tak mogła tylko snuć marzenia i co najwyżej obserwować innych. Jednym z takich marzycieli był Witold Zalewski, mieszkaniec Lubięcina w gminie wiejskiej Nowa Sól, który jednak nie zamierzał tylko patrzeć…

Najpierw były modele pływające

– Mój tata był jednym z pierwszych w tym rejonie pasjonatów lotnictwa i modelarstwa. Do tego miał dar zjednywania sobie ludzi. Lgnęli do niego szczególnie młodzi, a on przekazywał im swoją wiedzę – opowiada członek Stowarzyszenia „Ikarus” z Dąbrowna Tomasz Zalewski, syn pana Witolda.

Zalewski senior założył w Lubięcinie klub modelarski. Lata 70. i 80. nie były czasem, kiedy łatwo było rozwijać takie hobby. O zdalnie sterowanych dronach w rozumieniu dzisiejszym nie było nawet mowy, a dobre silniki i radioodbiorniki dla modeli latających było tak trudno zdobyć, że w obawie o zniszczenie podczas lotów nawet tego nie najlepszego sprzętu klub nastawił się na tworzenie modeli pływających.

Modelarnia z Lubięcina została szybko dostrzeżona przez miejscową Ligę Obrony Kraju, bo też szybko pojawiły się pierwsze sukcesy w postaci nagród zdobywanych na zawodach dla konstruktorów modeli odbywających się nad Jeziorem Sławskim. – LOK wziął klub pod swoje skrzydła dając mu siedzibę i pomagając w zdobywaniu materiałów do budowy modeli. Siedziba mieściła się tuż obok jeziora, co było wielkim plusem, bo chłopaki od razu od stołu montażowego mogli pędzić testować modele na wodzie. Ja i rodzeństwo byliśmy jeszcze za mali, żeby czynnie w tym uczestniczyć, ale napatrzyliśmy się na to wszystko. Ciągle byłem przy ojcu i nie opuściłem żadnych zawodów – wspomina pan Tomasz.

Latający Polonez

Sukcesy na wodzie przekładały się na możliwości sprzętowe. LOK inwestował w modelarnię, dlatego pan Witold wraz z członkami klubu mógł wreszcie zacząć budować modele latające. Z jednej strony pierwszy raz to dziecięce marzenie o lataniu zaczęło się w jakimś stopniu spełniać, z drugiej wciąż towarzyszył temu niedosyt, że do tych statków powietrznych nie można wsiąść. Instruktor modelarstwa zaczął więc pracę nad budową samolotu typu ultralekkiego z elementów drewnianych, którym mógłby wznieść się w powietrze.

– Jeśli z modelami było trudno, to w przypadku samolotu dostęp do materiałów był jeszcze większy. Ojciec miał na koncie kilka autorskich projektów samolotów jednoosobowych, ale z przyczyn technicznych nie miał co nawet próbować brać się za ich budowę. Właściwszym rozwiązaniem było skorzystanie z gotowych planów maszyny już sprawdzonej, mianowicie średniopłatowego samolotu J-2 Polonez autorstwa Jarosława Janowskiego, którego ojciec poznał na zlotach w Oleśnicy pod Wrocławiem. To tam konstruktorzy-amatorzy chwalili się swoimi dziełami, które powstawały trochę na bazie dostępnych projektów, a trochę według autorskich pomysłów i własnych doświadczeń – mówi T. Zalewski. – Do ówczesnych ultralekkich samolotów adaptowane były najczęściej silniki od trabantów, ponieważ nie ważyły dużo. O późniejszych motolotniach jeszcze niewielu słyszało – dodaje.

Witold Zalewski zaczął budować samolot w pierwszej połowie lat 80. i trwało to kilka lat. Każda deska, klej czy inny materiał był wówczas ewidencjonowany, a żeby go w ogóle otrzymać, najczęściej trzeba było pisać podania i wyjaśniać, do czego materiały są potrzebne. Normą były dalekie podróże do Krosna koło Rzeszowa, gdzie część z nich można było odebrać osobiście.

– Dziś wystarczy jeden telefon czy kliknięcie na stronie internetowej i cały kontener danego elementu nam dostarczą. Realia nie do porównania – mówi pan Tomasz. – Przez te trudności prace się przeciągały, dlatego po czterech czy pięciu latach, gdy maszyna była gotowa w jakichś 65 procentach, pojawiło się duże zniechęcenie. Tacie pomagał wówczas dzisiejszy prezes naszego „Ikarusa” Romuald Rataj. Widać było, że samolot to już nie zabawka, a bryła J-2 Poloneza, jednak ciągle nie można było tym latać. Na szczęście w tym czasie otworzyła się perspektywa na wykorzystanie motolotni. Chęć latania była w ojcu i Romku tak silna, że odłożyli na bok samolot i skierowali się w tę stronę, która szybko pozwoliła im zrealizować marzenie – opowiada T. Zalewski.

Oczywiście nie obyło się bez problemów. To był przełom lat 80. i 90. Zmieniał się ustrój, padł LOK w Lubięcinie. Pierwsza motolotnia również składała się z materiałów wyłuskanych i okupiona była wyrzeczeniami związanymi z wydanymi pieniędzmi i poświęconym czasem. Dół motolotni, czyli wózek, pan Witold zbudował z np. rur służących do nawadniania pól i innych zamienników. Skrzydło uszył własnoręcznie z dakronu żaglowego na wzór gotowego projektu skrzydła lotniowego. Silnik wyciągnięto z trabanta, a śmigło konstruktor z Lubięcina wystrugał sam w drewnie.

T. Zalewski był świadkiem pierwszego lotu ojca. Jak mówi, nie było w nim lęku, że coś może się tacie stać. – On miał w sobie coś takiego, że wiedziałem, że za co się nie zabierze, to jest pewnik, że będzie działać i w ogóle, że będzie najlepsze na świecie. I ja, i on wiedzieliśmy, że to nie może się nie udać. I tak było – wspomina syn pasjonaty. – Motolotnia dawała radę unieść się na 30-50 metrów, a lot trwał kilka minut. W tamtych czasach to było coś wielkiego, co robiło na wszystkich wrażenie. Wtedy o takim przeżyciu rozmawiało się dwa dni, dziś odwrotnie, bo można latać dwa dni, a po 15 minutach nie ma już o czym gadać – śmieje się pan Tomasz.

Zmarł na skrzydłach marzenia

Motolotnictwo w gminie wiejskiej zaczęło się rozwijać. Panowie Witold i Romuald budowali kolejne maszyny. Z czasem mieli już więcej oryginalnych podzespołów do tworzenia skrzydeł, ale wózki wciąż były ich, autorskie. Silniki wyjmowano z garbusów od volkswagena, bo choć cięższe, to miały więcej mocy.

Latano coraz więcej, bo nawet do Leszna i w tandemie. Bardzo często motolotnie były prezentowane na pokazach w czasie świąt i festynów, a ludzi zapraszano na loty widokowe. W latach 1990-95 takie najczęściej miały miejsce w Sławie. Jeden z takich dni skończył się tragicznie…

– I nie chodzi o wypadek w powietrzu, natomiast ja w przenośni zawsze mówię, że ojciec zmarł na skrzydłach swojego marzenia. Marzenia, bo cieszyło go ogromnie latanie motolotniami, ale po jakimś czasie znów zaczął śnić o samolocie. I pewnie kontynuowałby drogę do tego celu, gdyby nie wylew, jaki przytrafił się mu dokładnie 3 maja 1995 roku w Sławie. Tata wylądował i szedł do stolika, jak to się stało. Zmarł w drodze do szpitala – wspomina T. Zalewski.

Syn nie mógł patrzeć, jak niedokończony J-2 Polonez kurzy się i niszczeje. Myśl, że zjedzą go korniki była dla niego przytłaczająca, dlatego wraz z siostrami podjęli decyzję o sprzedaży maszyny komuś, kto będzie chciał ją dokończyć. W tym czasie też modelarnia przeżywała regres. Jej członkowie dorośli, zakładali rodziny i zaczęło im brakować czasu na latanie i budowanie modeli. Wiele gotowego sprzętu walało się po strychach i stodołach.

– Nie miałem ani takiej wiedzy, ani wówczas tyle zapału, żeby dokończyć dzieło ojca. Daliśmy ogłoszenie i znalazł się kupiec, ale i jego to przerosło. Tłumaczył, że samolot nawet po dokończeniu wymagałby zbyt dużych umiejętności pilotażowych, dlatego myśląc o swoim bezpieczeństwie zrezygnował z tego pomysłu. Samolot trafił za granicę, chyba na Ukrainę, a w każdym razie dla mnie jego ślad się urwał i nie wiem, co się z nim dalej działo – mówi Zalewski.

Ziarenko wykiełkowało

Zaangażowanie pana Witolda i jego działalność nie poszły na marne. Miłość do lotnictwa zaszczepiona w młodych wykiełkowała m.in. w osobie jego syna, a także trzech synów R. Rataja, który zresztą, jak przyznaje pan Tomasz, stał się dla niego drugim ojcem. Z czasem zebrała się grupa ludzi, która znów zaczęła prężnie działać.

– Nasze życie się ustabilizowało i ponownie mieliśmy na to czas. Lataliśmy coraz więcej, dlatego postanowiliśmy w pewnym momencie skończyć z robieniem tego „na dzika”. Każdy z nas zdał egzamin na legalną licencję. Jesteśmy też zarejestrowani w Urzędzie Lotnictwa Cywilnego. Kolejne motolotnie budowaliśmy z elementów wykonanych samodzielnie i tych z drugiej ręki. Współczesny sprzęt to już nie trabanty czy volkswageny, a typowe silniki lotnicze. Bezpieczne, niemal pozbawione ryzyka awarii, a nawet jak się coś popsuje, to systemy mają układy zapasowe. Latamy bardzo regularnie, bo w każdy weekend. Podtrzymujemy swoje licencje i robimy wymagane badania okresowe – wylicza T. Zalewski.

Na takich podwalinach zrodził się pomysł sformalizowania działalności i powołania stowarzyszenia. „Ikarus” z siedzibą w Dąbrownie koło Lubięcina został założony w 2006 roku. Dziś ma 17 aktywnych członków i 12 motolotni. Niektórzy są posiadaczami również ultralekkich samolotów. Większość mieszka tu, ale są też osoby z dalszych miejscowości. Motolotniarze spotykają się na tzw. pilotparty, biorą udział w zlotach czy po prostu latają wspólnie startując z lotniska w Dąbrownie. Warto dodać, że zainteresowani tym hobby nie mają daleko do szkoły przygotowującej do egzaminu na licencję – ta mieści się we wsi Powodowo koło Wolsztyna.

Długo kłopotem było składowanie sprzętu. Motolotnie leżały najczęściej w garażach, ale ich składanie i rozkładanie zawsze zajmowało całe godziny, które lepiej było przeznaczyć na latanie, a te ciągle się wydłużało. Stąd w 2007 roku zapadła decyzja o budowie hangaru „Ikarusa”, na który złożyło się ośmiu najaktywniejszych członków klubu. Gmina, którą szefował wtedy Jarosław Dykiel, pomogła pozyskać od Agencji Rolnej ziemię, którą przekształcono w długi na 350 metrów pas lotniska. Na takiej powierzchni mogą bezpiecznie lądować nie tylko motolotniarze, ale i piloci małych samolotów ważących do 450 kg. Lotnisko w Dąbrownie jest zgłoszone do ogólnego systemu podobnych obiektów i stanowi bezpieczną przystań dla wielu pasjonatów latania.

– Wszytko mamy na miejscu, a możliwości techniczne są takie, że na kawę do znajomych w każdej chwili można polecieć np. do Wrocławia, Szczecina czy Rewala. Przy dobrych warunkach pogodowych lot do Wrocławia trwa ok. godzinę, a mój rekord to 42 minuty. Z wysokości 400–600 metrów, gdy leci się w linii prostej, świat zaczyna być bardzo mały. Najwyższe budynki wrocławskie widać już po 15 minutach od wzbicia się w powietrze, a zaraz po starcie widać np. szczyt Śnieżki, dlatego współczesne narzędzia nawigacyjne nawet nie muszą być wykorzystywane, a odbywa się tzw. loty z widocznością – mówi Zalewski. – Widoki są piękne i razem z porami roku ciągle się zmieniają. W powietrzu czuje się prawdziwą wolność – dodaje.

Niezwykły prezent

Zalewscy jakiś czas mieszkali w Konotopie. To, czym się zajmowali, obserwował w młodości Marcin Buczyński, dziś na stałe przebywający w Szwajcarii. Któregoś dnia przyjechał on w rodzinne strony w towarzystwie przyjaciół z tamtego kraju. Zastawiając się nad tym, co im pokazać, jak zająć czas, zadzwonił do T. Zalewskiego.

– Marcin był jednym z tych, którzy lgnęli do mojego taty. Jak zadzwonił, zapytał, czy w dalszym ciągu latamy. Potwierdziłem, więc spotkaliśmy się w hangarze. Szwajcarzy byli zachwyceni lataniem na motolotniach. Potem miałem przecieki, że Marcin chce mi coś ofiarować, jakiś gadżet upamiętniający historię taty, ale czegoś takiego się nie spodziewałem – przyznaje pan Tomasz.

Tym gadżetem okazało się pięknie wykonane aluminiowe śmigło wysokie na 1,8 m. Na jednym ramieniu znajduje się wygrawerowany rzut boczny samolotu J-2 Polonez, a na drugim napis: W uznaniu dla Witolda Zalewskiego, pierwszego instruktora modelarstwa w Lubięcinie i budowniczego samolotu amatorskiego J-2 Polonez oraz założycieli stowarzyszania „Ikarus”. Pod słowami podpisali się M. Buczyński, a także J. Dykiel, który w młodości również dał się ponieść pasji pana Witolda.

– Gdy mi je wręczyli, to była niezwykle wzruszająca chwila. Dla całej mojej rodziny to jest wielka rzecz, gest dziś, po tylu latach od śmierci taty, wręcz nieprawdopodobny. Myślę, że widząc to, co się dzieje w Dąbrownie od tylu lat, tata byłby bardzo dumny, że jego historia jest kontynuowana, że on, zwykły chłopak z Lubięcina, potrafił tak silnie zaszczepić w ludziach miłość do latania, że dziś robi to już nie tylko drugie, ale i trzecie pokolenie, bo wśród najmłodszych pasjonatów jest np. moja córka – mówi T. Zalewski.

– Co do śmigła, to nawet bym nie chciał, żeby było u mnie w domu. Ono musi być tu, w tym hangarze, z ludźmi. Tak jak mój tata, który też był z i dla ludzi, który o sobie myślał zawsze na końcu, bo ważniejsi byli dla niego inni i to, żeby oni byli coraz lepsi – dodaje.

Dziś, jak przyznaje pan Tomasz, większość z historycznych pamiątek „Ikarusa” trochę poniewiera się pod dachem hangaru. Tylko odrestaurowany, historyczny model wykonany przez Witolda Zalewskiego, a który pod latach odzyskał jego syn, wisi niczym patron miłośników latania z Dąbrowna kilka metrów nad ziemią. W planie jest przygotowanie odpowiedniej ekspozycji.

– Poświęcimy na to część jednej ze ścian i ładnie wyeksponujemy pamiątki. Już czas na stworzenie wystawy. Śmigło może przymocujemy do piasty, tak żeby można było nim zakręcić, bo przecież wszyscy mają ten odruch, że chcą śmigłem kręcić – uśmiecha się motolotniarz, który każdy, bez wyjątku, lot kończy zatoczeniem ósemki nad cmentarzem, gdzie w 1995 roku pochowano Witolda Zalewskiego.

 

Jarosław Dykiel:
– Witolda Zalewskiego miałem okazję poznać na początku lat 80. To wtedy po raz pierwszy, będąc nastolatkiem, trafiłem do miejscowej modelarni. Od dzieciństwa interesowałem się lotnictwem, a to, że mogłem uczestniczyć w projektach miejscowych modelarzy, było dla mnie wielką nobilitacją. To wówczas pan Witek stał się dla mnie niekwestionowanym guru, instruował mnie we wszystkich zlecanych pracach. Na początku wykonywałem części do żaglówek i ślizgaczy sterowanych radiem, a później już samodzielnie robiłem modele latające na uwięzi. Nasze modele wyjeżdżały na pokazy i konkursy do wielu miast, przy okazji dosyć często zdobywając tam nagrody i wyróżnienia. Panująca atmosfera w modelarni oraz zawsze pomocna dłoń pana Witka spowodowały, że nawet podczas stanu wojennego, będąc wciąż nieletnim, przemykałem się wieczorami – czasami nawet przez cmentarz – do modelarni w celu realizacji kolejnych projektów. Tak na marginesie, dziękuję moim rodzicom, że na to pozwalali, ponieważ w przypadku złapania mnie przez patrol milicji, to oni mieliby kłopoty – takie były wówczas czasy. Pomimo że w 1983 poszedłem do szkoły w Zielonej Górze i musiałem tam zamieszkać, to zawsze starałem się kolejne weekendy spędzać w naszej modelarni. Pamiętam jak niesamowite wrażenia zrobił na mnie budowany w naszej modelarni przez pana Witka amatorski, ultralekki samolot J-2 Polonez. Pomimo niedoboru wielu materiałów prace sukcesywnie posuwały się do przodu, niestety ostatecznie zabrakło i czasu, i materiałów, a projekt pana Witka przez jego nagłą śmierć już nie został ukończony w naszej pracowni. Aczkolwiek wiem, że samolot ukończono i obecnie prawdopodobnie jest na Litwie. Te wszystkie przesłanki spowodowały, że wspólnie z Marcinem tym symbolicznym śmigłem chcieliśmy uczcić cześć wspaniałego człowieka, jakim był Witold Zalewski, a jednocześnie podziękować kontynuatorom jego dzieła, jakimi są założyciele Lubięcińskiego Stowarzyszenia „Ikarus”. Tak się akurat składa, że 10 lat temu będąc włodarzem gminy Nowa Sól wspólnie z Romualdem Ratajem i synem Witolda – Tomaszem Zalewskim, podjęliśmy działania w celu przejęcia gruntów pod lotnisko w Dąbrownie, na którym obecnie są kultywowane lotnicze tradycje zapaleńców z Lubięcina. Symboliczne śmigło jest swoistym hołdem dla Witolda Zalewskiego i wspaniałych ludzi promujących lotnictwo w naszej małej społeczności.

Marcin Buczyński:
– Witold Zalewski był dobrym znajomym mojego ojca w trudnych czasach PRL, a Tomek, jego syn, to chłopak z mojego pokolenia. Dużo razem spędzaliśmy czasu w latach 90. Wracając do pana Witolda – działał w latach, kiedy o materiałach dostępnych przez internet nie było mowy, a mimo to znalazł w sobie siłę do realizacji górnolotnego celu. Powinien być stawiany za przykład człowieka, który w niełatwych politycznie czasach nie dał się zwariować i znalazł dla siebie coś, co pozwoliło mu się wyrazić, co starał się zrealizować.

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Artur Lawrenc

Aktualności, oświata

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content