Sentymentalny powrót do przeszłości

Wadim Tyszkiewicz przed budynkiem szkoły, w której uczyli jego rodzice

– W miejscu mojego rodzinnego domu stoi wielka willa popa. Przeżyłem wzruszające chwile na grobie ojca. Spotkałem się z bliskimi zza żelaznej kurtyny. Białoruś zaskakuje kontrastami – mówi prezydent Wadim Tyszkiewicz, który opowiada o wizycie w Hancewiczach, w rodzinnych stronach, gdzie spędził dzieciństwo.

 

Monika Owczarek: Wiele razy pan podkreślał, że urodził się na terenach dzisiejszej Białorusi. Wspominał pan tamtejsze życie, dzieciństwo, ale zawsze zaznaczał, że trwało to krótko. W sierpniu zdecydował  się pan na powrót do miejsca dzieciństwa. Dlaczego?
Wadim Tyszkiewicz: Wyjechałem z terenów obecnej Białorusi mając osiem lat. Opuściliśmy dom  jako ostatnia fala repatriantów. Tam jednak jest grób mojego ojca. Nawet jeżeli nie jeżdżę na Białoruś często, to stale o tym pamiętam. Wciąż też wiele pamiętam z tamtejszego życia. Miałem bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Mieliśmy swój drewniany domek i ogród. Moi rodzice byli nauczycielami i nie mieli gospodarstwa. Przy domu była stodoła i obora, a w niej krowa i świnka. Co jeszcze? Nie pamiętam. Wiem tylko, że byłem tam szczęśliwy. Miałem swojego psa, co jest nawet na starych zdjęciach.

Wspomnienia z czasów dziecięcych czasami odbiegają od rzeczywistości. Czy kiedy pojechał pan na Białoruś, przypomniały się smaki, zapachy z tamtych lat?
Oczywiście, że wróciły zapachy, pól, ogrodu. Tutaj też są pola i ogrody, ale będąc tam, poczułem je jakoś inaczej. Wróciły wspomnienia. Podobnie smaki. To nie były tylko wspomnienia wczesnego dzieciństwa. Od czasu rodzinnego wyjazdu byłem na Białorusi dwa razy, to był mój trzeci wyjazd. Za pierwszym razem jako student, z plecakiem, w ciemno. To było niesamowite przeżycie. Po blisko 15 latach postanowiłem pojechać tam, gdzie się urodziłem. Nie miałem już żadnych kontaktów, nikogo. Wszyscy wyjechali do Polski. Mieszkała siostra przyrodnia, ale w zupełnie innych stronach Białorusi. Kolejny raz odwiedziłem Białoruś 23 lata temu. Za każdym rzaem dla mnie najbardziej niezwykły jest smak kwasu chlebowego, to białoruska Coca-Cola. Z beczki, chłodny, coś niesamowitego. Żona była zachwycona kwasem chlebowym, mówiła, że to bajka. Stale mówiła, że teraz idziemy na kwas. Kwas jest sprzedawany na ulicach z takich stylizowanych beczek. Smakiem dzieciństwa są też wyjątkowe chrupki kukurydziane. U nas takich nie ma. Po powrocie poszliśmy z żoną do marketu na poszukiwania takich chrupek. Nie znaleźliśmy. Białoruski chleb jest niesamowity, prawdziwy, ciemny. Przywieźliśmy go do domu, nawet po tygodniu wciąż był świeży i smaczny. Oczywiście próbowałem całego mnóstwa dań obiadowych. Mieliśmy okazję popróbować u mojej siostry, ale to już dalej we wschodniej części kraju. Wiele z tych potraw znamy, nowosolanie też je robią. Zwłaszcza mieszkańcy pochodzący ze wschodu. Moja mama też gotowała potrawy z tamtych stron, genialne bliny na zakwasie, najlepsze na świecie.

Okazało się, że po przyjeździe na miejsce nie ma już pana rodzinnego domu, a w tym miejscu stoi willa popa. Spodziewał się pan czegoś takiego?
Nic o tym nie wiedziałem. Nie było na ten temat żadnej informacji. Przeżyłem szok. Stałem patrząc na miejsce, w którym powinien być mój dom i się rozpłakałem. 23 lata temu jeszcze stał. Mojego domu nie było, a znajdujący się obok dom sąsiada stał. Dalej powstało nowe osiedle, wielkie domy i tylko dom mojego sąsiada stał, reszta została usunięta. Zawitałem do popa, przyjął nas bardzo serdecznie. Poznaliśmy dziesiątkę jego dzieci, żartował nawet, że jego żona jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa. Kiedy ochłonąłem, spacerowałem po dawnej rodzinnej okolicy. Usiłowałem znaleźć drzewa, na które się wspinałem. Ale nie znalazłem. Zostały tylko wspomnienia jabłonek, z których razem z moim kolegą jedliśmy jabłka. Ten kolega, sąsiad z którym się wychowywałem, a którego dom został, też tam nie mieszka. Wyprowadzili się do bloków. Dawny dom wykorzystują jako letniskowy. Spotkaliśmy się tam, zrobiliśmy grilla, porozmawialiśmy. Mogę powiedzieć, że moje Hancewicze wciąż są piękne. My mieszkaliśmy na obrzeżach, trochę jak na wsi, ale w mieście. Czym bliżej granicy, tym lepiej, ludzie bardziej uśmiechnięci, kulturalni, tereny ładniej zagospodarowane. Samochodów i pięknych willi więcej. Kiedy pojechaliśmy do siostry, w głąb Białorusi, wyglądało to już skromniej. Ludzie byli bardziej zamknięci.

Które z chwil pobytu na Białorusi są dla pana najbardziej emocjonalne?
Tak jak powiedziałem, moment, kiedy przyjechałem pod swój dom, a jego tam nie było. Wyjątkowym momentem była wizyta na cmentarzu u mojego taty. Pomnik stał nienaruszony, tylko zniszczony, ogrodzony metalowym płotkiem. Wiele godzin spędziliśmy z żoną na porządkowaniu mogiły. Po to też tam pojechałem. Udało nam się doczyścić zdjęcie ojca na nagrobku, odnowić napisy. Oczywiście zadbać o całość grobu. Zrobiliśmy to, co zrobiłby każdy na grobie kogoś bliskiego. To też moment, w którym się dużo myśli. Mogłem też zobaczyć inne polskie groby. Wiele nazwisk wydaje się znajomych. Człowiek kojarzy je z naszego miasta. Przez krótką chwilę można zapomnieć, że jest się daleko na wschodzie. Polskie nagrobki na cmentarzu, na którym spoczywa mój ojciec, nie są niszczone, są zarośnięte, ale nie są niszczone. Niektóre zadbane, inne pochylone i zarośnięte, ale stoją. Wyjątkowym dniem było spotkanie z moją przyrodnią siostrą. Jak to w rodzinie, siedzieliśmy, rozmawialiśmy, trochę się też poznawaliśmy. Siostra zaprowadziła nas na spotkanie z dawną pracownicą mojej babci. Dziś ta kobieta ma ponad 90 lat, ale jasny umysł. Pamiętała moją rodzinę, wspominała.

Jaka jest dzisiejsza Białoruś?
Białoruś jest z pewnością pełna kontrastów. Nasze negatywne odczucia z żoną to kolejki na granicach. Sześć godzin wypełnialiśmy dokumenty, żeby oclić nasz samochód, podpisać się, że go u nich nie sprzedam. Biurokracja jest niesamowita. Ludzie wydają się smutni, zamyśleni. Nie jest to region tryskający radością. To negatywne spostrzeżenia z ulicy, bo z kolei przy relacjach bezpośrednich jest zupełnie inaczej. Ludzie przyzwyczaili się do życia w reżimie. Niestety, to miejsce, gdzie klient jest wrogiem w urzędzie, sklepie odzywają się czasami na zasadzie – czego?
W Białorusi zobaczymy biedę, ale dalej, na wschodzie, we wsiach. Tam więcej jest miejsc, gdzie czas się zatrzymał sto lat temu. Zniszczone, drewniane domki, bez wody, bez kanalizacji. Studnia jedna na kilka domów i starsza kobieta dźwigająca wiadro. Zaskoczyła mnie panująca w białoruskich miastach i miasteczkach czystość. Nie widziałem ani jednego pijaka siedzącego w centrum. Choć byłem świadkiem, jak ok. godz 11.00 do restauracji przyszedł facet, przyzwoicie ubrany, zadbany, poprosił o setkę, wypił duszkiem i wyszedł. Czyli piją, i to dużo, ale zataczających się ludzi nie widziałem na ulicach. Dzisiejsza Białoruś to też potężna ilość pomników, bardzo wiele z nich to symbole militarne: czołgi, samoloty, armaty. Zdenerwował nas z żoną wielki billboard, na którym dziecko w mundurze symbolizuje walkę o kraj. Tylko z kim, przed czym go ma bronić?
Tamtejsze markety są takie, jak u nas, zaopatrzenie również. Ceny są różne, niektórych produktów wyższe niż w Polsce, ale benzyna za ok. 2 zł. Dobry obiad w restauracji dla dwóch osób 15 zł. Hotel za dobę ok. 140 zł. Parki są zadbane, piękna zieleń. Drogi są bardzo dobre i proste z niewielką ilością łuków i zakrętów. Czuliśmy się bezpiecznie. Ani razu nas nie zatrzymano do kontroli.

Czy mimo tak trudnych przeżyć, kiedy domu nie ma, a serce się ściska na myśl o wspomnieniach, warto tam jechać? Co pan powie nowosolanom, którzy tak jak pan wyjechali zostawiając swoje rodzinne domy?
Warto, warto jechać. To nie tylko sentymentalna podróż, to też niesamowita przygoda. Jadę do innego świata, za żelazną kurtynę. Trzeba się nastawić na różne rzeczy, na odczucia zarówno pozytywne, jak i negatywne. Warto pojechać tam, gdzie się ma swoje korzenie. To tęsknota za wspomnieniem. Wiadomo, że ja tam nigdy nie wrócę, że to dzisiaj obcy świat. Ale jednak te wspomnienia dzieciństwa są w pamięci. Jak dożyję stu lat, co jest mało prawdopodobne przy tak nerwowych czasach, to jeszcze tam kiedyś pojadę. W tej chwili na dziesięć lat mi wystarczy. Przypominam jednak, że mam tam grób ojca. Czuję potrzebę i obowiązek wyjazdów w tamte strony. Jestem z polskiej rodziny i jestem wdzięczny, że moi bliscy zadecydowali się na wyjazd. Wciąż pamiętam taką kobietę z tamtych stron, Polka, szlachcianka, nie znała innego języka niż polski, a mimo to została i tam umarła. Spotkałem w Hancewiczach panią mającą rodzinę w Świebodzinie. Nawet prosiła, żebym im przekazał od niej czarne jagody.
Dla mnie wyjazd na Białoruś był sentymentalną podróżą. W pewnym sensie mamy teraz z żoną Mesze, które przypominają mi moje rodzinne strony z dzieciństwa.

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content