Królowa róż i jej zielony świat

Łucję Cieślik odwiedzamy w Lelechowie. Mieszka na końcu wsi. Na leśnej polanie znajduje się kilka zabudowań. Wśród nich drewniany dom mieszkalny i niewielka budowla wzniesiona z cegieł i polnych kamieni, nieopodal na wysokiej gałęzi dębu wisi drewniana huśtawka.

Tuż po wojnie poniemiecki dom zasiedlili Polacy. Po ich wyprowadzce teren został rozgrabiony. Pozostała tylko kupka ziemi i gruzu. Fundamenty i zgliszcza były zasypane warstwami ziemi.
– Kiedy kupiliśmy tę działkę, była cała zaśmiecona. Nie wiadomo było, co znajduje się pod hałdami gruzu. Krok po kroku odgrzebywaliśmy teren – wspomina Ł. Cieślik.
Podczas porządków okazało się, że na działce rosną róże. Pani Łucja odkryła w sumie pięć starych odmian. Jedna rosła nawet w szynach, które zostały położone przy budowie domu.
Jak tłumaczy nasza rozmówczyni, starymi różami nazywa się te, które pochodzą nawet sprzed 1800 roku.

– One rosną do dziś i się bardzo dobrze mają. Ludzkość, która idzie na łatwiznę, chce żyć szybko i wygodnie, usuwa stare róże, bo mają kolce, rozłażą się, robią wielki gąszcz, kwitną tylko raz w roku i rzadko która odmiana powtarza kwitnienie, a jeśli już, to skromnie. Co to za róża, myślimy sobie, lepiej kupić nową, hodowlaną przez jakiegoś Kordesa, Meillanda, która będzie kwitła przez cały okres letni, aż do jesieni. Stare się likwiduje – zauważa Ł. Cieślik.

Historyczne róże dzielą się na kilka rodzajów. – Centifolia, czyli róża stulistna, pochodzi z końca XVI wieku. Jakby rozebrać kwiat i policzyć wszystkie płatki będzie ich sto. Są też róże damasceńskie i galicyjskie oraz wiele odmian pochodzących z Persji. Róże historyczne mają inny system korzeniowy i są wieczne – opowiada pani Łucja przechadzając się po swoim ogrodzie i pokazując te najcenniejsze dla niej kwiaty. – Te róże nie są szlachetnej budowy, kwiaty są niewypełnione, a cała roślina jest pozawijana. Ale jak się wejdzie w ten temat, to patrzy się na nie inaczej. Kiedyś róże nie pasjonowały mnie tak, jak po tym odkryciu na działce. To, że jest tu kilka ich odmian, oznacza, że ktoś, kto mieszkał tu przed wojną, był pasjonatem róż – dodaje z uśmiechem.

Jak się okazuje, poza pięcioma odmianami historycznych róż, które odkryła w Lelechowie, posiada jeszcze sporą ich kolekcję. – Pierwsza stara róża, z którą się spotkałam, rosła przy moim domu rodzinnym w Lipinach. Moja siostra z mamą i siostrą babci zlikwidowały ją, bo Koło Gospodyń Wiejskich przed 50 laty wprowadzało na wieś róże herbatnie. Rozdawali sadzonki, więc trzeba było je posadzić w miejscu starych. U nas przez płot ktoś wyrzucił taką starą różę i ona tam rosła. Ja ją zabrałam i mam tu dziś w ogrodzie – cieszy się pani Łucja.

Pozostałe gatunki sprowadziła z całej zachodniej Polski. – Kiedyś na wsiach, na każdym praktycznie podwórku, rosły róże. Te, których kolekcję dziś posiadam, to róże zdobyte w większości od przypadkowych osób. W lubuskim przejechałam wiele wiosek, praktycznie całe ziemie odzyskane od Jeleniej Góry po północną część województwa. Poza tym zawsze, jak wyruszam w różne rejony Polski, to zatrzymuje mnie widok starych róż. Mam taką manię, że ratuję, co się da. Kiedy poproszę jakąś babcię we wsi o różę, to sprawia jej to nieopisaną radość. Jest szczęśliwa, że ktoś się interesuje. Wykopujemy różę i zabieram ją tutaj – opowiada J. Cieślik. I dodaje po chwili: – Dopóty będę żyła, dopóki o nie dbała. Ale one przetrwają znacznie dłużej. One będą rosły wiecznie.

Pasja pani Łucji, jeśli chodzi rośliny, zaczęła się jednak znacznie wcześniej. – To jest we mnie od małego. Od pierwszej gałązki chryzantemy, która wystawała zza płotu jakiejś gospodyni, a którą zerwałam w drodze ze szkoły i posadziłam do ziemi na naszym podwórku. Byłam może w czwartej klasie. Nie miałam zielonego pojęcia na ten temat, a złamana chryzantema urosła. Dziś wiem, że tak się stało, bo chryzantema rozmnaża się przez sadzonki – wspomina miłośniczka roślin.

Nie jest tak, że róże z Lelechowa tylko rosną i pięknie pachną. Pani Łucja wykorzystuje je na wiele sposobów. Dzień, w którym wybraliśmy się do niej, nie był przypadkowy.

Na podwórku przed domkiem z cegieł ustawionych zostało kilka stołów. Przy nich stały dwie panie – uczestniczki organizowanych przez panią Łucję warsztatów. Kiedy podeszliśmy do nich, okazało się, że przez maszynkę do mielenia przepuszczają płatki starych róż. – Kiedyś robiło się to w makutrze. Dziś, z racji że jest nas mało, ułatwiamy sobie trochę zadanie – tłumaczy pani Łucja. Przemielone przez maszynkę płatki lądują następnie w makutrze, gdzie są ucierane razem z cukrem. Uzyskaną w tę sposób słodką i aromatyczną masę można wykorzystać do nadziewania pączków czy rogalików, do deserów albo lodów. – Są to stare receptury, które stosowało się w moim domu rodzinnym. Ale tylko ze starych róż można zrobić taki przecier albo konfiturę, bo tylko one mają ten oryginalny zapach – podkreśla Ł. Cieślik.

Na sąsiednim, nieco mniejszym stoliku stoją pojemniki z już przygotowanymi mieszkankami. Okazuje się, że w jednym z nich znajduje się sól do kąpieli. Zrobiona została z gruboziarnistej soli i świeżych płatków róż. Wszystko zostało razem ugniecione i utarte palcami. W kolejnym pojemniczku jest peeling do twarzy składający się z płatków róż i cukru. – Taką mieszkankę musimy najpierw podsuszyć, może być na słońcu, a przed samym użyciem dodać niewielką ilość oleju. Może to być każdy rodzaj – najdroższy migdałowy, ale i najzwyklejszy rzepakowy. Róża sama w sobie bardzo dobrze oddziałuje na naszą cerę. Działa przeciwzmarszczkowo, ujędrniająco i ma jeszcze wiele innych, wspaniałych zalet. Nie jest to mój wymysł. Wszystko poparte jest badaniami naukowymi – podkreśla pani Łucja.

Nie tylko róże pasjonują naszą rozmówczynię. Stosy przeczytanych przez nią książek przyrodniczych dotyczą wszystkich roślin. Poza tym jest ona członkiem Polskiego Towarzystwa Dendrologicznego, którego przedstawiciele mają do niej niebawem przyjechać.

Ł. Cieślik z natury wykorzystuje wszystko, co się da. – Jeśli chodzi o jedzenie chwastów, to natrafiłam kiedyś na książki Łukasza Łuczaja, podróżnika badającego, co dawniej ludzie jadali i jakie chwasty możemy jeść. Wiosną nie trzeba iść do warzywniaka, wystarczy wybrać się na pole, na zachwaszczone grządki w ogrodzie, na łąkę i możemy nazbierać tam mnóstwo wartościowych chwastów: gwiazdnicę, mak lekarski, mniszek lekarski, babkę lancetowatą wąsko- i szerokolistną, rumianek, pokrzywę, lebiodę, bluszczyk kurdybanek, czosnek niedźwiedzi, czosnaczek. Z kłącza  perzu można zrobić herbatę. Tego jest mnóstwo. Przed i po wojnie ludzie korzystali z kłącza perzu i używali go jako domieszka mąki do pieczenia – opowiada nasza lokalna przyrodniczka, a uczestniczki trwających właśnie warsztatów przenoszą się do domku. Pod sufitem wisi zasuszony jesienią piołun, z którego powstają aromatyczne wianki, koniczynka wyglądająca jak wierzbowe bazie, ususzone hortensje i wrotycz. Na półkach ustawione są słoiczki z marynowanym czosnkiem niedźwiedzim i innymi specjałami.

Na patelni ustawionej na turystycznej, dwupalnikowej kuchence przed domkiem, smażą się tosty ze starego chleba i bułek, obtoczonych z dwóch stron roztrzepanym jajkiem z odrobiną mleka. Na drugiej patelni smażą się placki z gęstego ciasta naleśnikowego z pokrojonym jabłkiem i płatkami róż. Największą furorę robi jednak sałatka z chwastów. Dodatkiem do niej jest czerwona papryka, pomidor i jajko. – Mamy tu również szczawik żółty, który smakuje jak szczaw, ale jest delikatniejszy, liście maku, liście rozchodnika – rośliny ozdobnej, portulaki warzywnej. Portulaka to pierwsze warzywo, które odkryłam na swoim podwórku. Deptało się po nim, kosiło z trawą i nie wiadomo było, co to za roślina, dopóki nie natrafiłam na nią w książce. Dziś jest składnikiem sałatki – śmieje się pani Łucja. Sałatka polana jest sosem z majonezu, śmietany i octu różanego własnej produkcji, doprawiona solą i pieprzem. Na koniec udekorowana została jadalnymi płatkami kwiatów: kwiatkami szczypiorku, ogórecznika, rozchodnika ostrego, który rośnie nisko przy drogach czy torach kolejowych, posiekanymi kwiatami maku, chabru bławatka, goździka kropkowanego.
Gdy wszystko jest już gotowe, aromatyczny zapach roznosi się po całym terenie. Siadamy wraz z uczestniczkami warsztatów i panią Łucją przy niewielkim stoliku. Ze smakiem zajadając się tym, czego na co dzień nie zauważamy i nie doceniamy.
Anna Karasiewicz

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content