W aktorstwie przydarzyło mi się wszystko

– Sam wyrosłem najpierw z niezależnego teatru, a potem z niezależnego kina, które nie jest obciążone tymi straszliwymi obciążeniami dystrybutorskimi czy producenckimi – mówił profesor Jerzy Stuhr, gość specjalny i laureat Mocnego Solanina za całokształt twórczości, podczas rozmowy z dziennikarzami lokalnych mediów

Jak się panu podoba Nowa Sól?
Jerzy Stuhr: Jestem tu pierwszy raz, ale jak w wielu innych miastach, tak i tutaj gdziekolwiek się nie pojawię, ludzie mówią mi „dzień dobry”, jakbym tu mieszkał od 30 lat. Takie dowody sympati są dla mnie cały czas ogromnie miłe i dają energię. Nie gram w serialach, głównie w teatrze, a jednak wszyscy mnie znają. Któregoś razu pamiętam, jak na krakowskich planatach podeszła do mnie kobieta z małą córeczką i mówi, że ona chciała mnie o coś zapytać. Z ust dziecka padło pytanie „czy bolało jak mnie zamrażali?”. Pewnie filmy przechodzą do historii i świadomości kolejnych pokoleń…
W Nowej Soli uderza mnie też czystość tego miasta. Prezydent Tyszkiewicz wprowadził mnie w jego historię, mówił o wyciągnięciu z bezrobocia, będę jeszcze z nim zwiedzał m.in. port i Park Krasnala.

Jak pan ocenia kino niezależne?
Wyrosłem z najpierw niezależnego teatru, a potem niezależnego kina i zawsze mówię swoim studentom, że to jest obszar swobody twórczej. Tu nie ma powiązań producenckich, dystrybutorskich, co jest straszliwym ciężarem dla każdego filmowca, a co wiem po sobie doskonale. W profesjonalnym kinie wszystko zaczyna się od rozmowy i pytania o przewidywaną liczbę widzów. Film dopiero rodzi się w głowie, a jednak musisz udzielić odpowiedzi na takie pytanie, aby w ogóle ktoś rozmawiał z tobą dalej. W niezależnym kinie tego nie ma. Nie ma też ograniczeń tematycznych i politycznych.

Co spowodowało, że w pewnym momencie zaczął pan reżyserować filmy? Wynikało to z braku ciekawych propozycji aktorskich?
Nie, byłem wciąż na topie po np. „Obywatelu Piszczyku”, więc propozycji nie brakowało. Uznałem jednak, że pod względem aktorskim przydarzyło mi się już wszystko. A że wciąż kochałem film, dalej chciałem za jego pomocą mówić, to postanowiłem wziąć całą odpowiedzialność na siebie i zacząć reżyserować.
Rola aktora jest ograniczona. Po zakończeniu zdjęć dokonuje się wiele obróbek, tnie sceny w montażu, a na koniec wysyła się aktora na czerwony dywan. Przestało mnie to bawić i gdy dostałem książkę „Spis cudzołożnic” Jerzego Pilcha, młodszego kolegi z polonistyki, wiedziałem, że chcę to przenieść na ekran.
Ważna dla podjęcia decyzji o reżyserii była też wizyta w Krakowie włoskiego reżysera Nanni Morettiego z filmem „Mój dzienniczek”. Wówczas nie znałem tego twórcy, dopiero potem się zaprzyjaźniliśmy, co trwa do dziś, a zobaczyłem film, w którym on po prostu opowiadał o swoim życiu. Pomyślałem, że może i ja tak spróbuję, że coś opowiem. I tego trzymam się do dziś, bo nie chcę i nie umię robić np. kina gatunkowego. Wolę snuć opowieść o sobie, robić filmy autorskie.
Ja jestem „z buntu”. Gdy zaczynam myśleć o scenariuszu, to dzieje się to dlatego, że coś mnie drażni, na coś się nie zgadzam. Czasem jest to bunt skierowany na zewnątrz, a czasem na siebie. Tak powstają moje filmy, bo gdy nie ma takich tematów, to nie robię filmów.

Po której stronie kamery dziś woli pan stać?
Trudno to oceniać, bo aktorstwo i reżyseria to zupełnie inne zawody. Reżyseria jest przygodą intelektu. Wymyśla się i organizuje świat, nadaje mu rytm. Można przedstawić swój światopogląd i jeszcze to zarejestrować.
Aktorstwo z kolei to przygoda serca. Krzysztof Kieślowski zawsze mówił „my to wszystko ładnie napiszemy, a potem przyjdą ci państwo od uczuć i to ładnie przedstawią”. Czasem dodawał jeszcze „… za pieniądze”.
W reżyserii i jednoczesnym wykonastwie na pewno uwiera mnie samotność. Jestem zupełnie sam, nikt mi nie podpowie co robię źle, co może warto zmienić, bo np. operator kamery zwraca uwagę na zupełnie inne rzeczy.
Jako aktor absolutnie nie przyjmę już propozycji roli, którą już kiedyś zrobiłem. Nie chodzi o dosłowną powtórkę tej samej postaci, ale coś coś podobnego w swoim charakterze.

Pewnie dostaje pan propozycje gry w serialach?
Tak, ale odmawiam, bo wówczas bardzo obniżyłbym loty. Ja nie znoszę nudy, a w tam gra się ciągle to samo, dlatego te propozycje kończą się na poziomie mojej sekretarki.
Wiem, że seriale się zmieniają, że taki np. „House of Cards” swego czasu otworzył nowe drzwi, ale to już przygoda poza mną. Wyjątek mógłbym zrobić dla serialu, który opowiadałbym o historii Polski i gdybym uznał, że faktycznie warto. Zawsze miałem szczęście, że trafiały mi się propozycje udziału w filmach, które otwierały nowe horyzonty. Tak było nawet ze „Shrekiem”. Przed pracą nad dubbingiem najpierw dostałem do domu próbki tej bajki, takie w słabej jakości, nieostre, ale mimo to dostrzegłem, że to jest coś nowego, co jak kiedyś bajki z Myszką Miki od Disneya otworzy nowe drzwi.

Które polskie filmy pan ceni? Co pana pozytywnie zaskoczyło w ostatnich latach?
Bardzo cenię odwagę historyczną średniego pokolenia filmowców, jak: Wojciech Smarzowski, Paweł Pawlikowski czy Władysław Pasikowski. Marzyłem o tym, aby wreszcie młodsi zajęli się polską historią, kontrowersyjnymi i przykrymi historiami z dziejów naszego kraju, bo uważam, że właśnie takie filmy potrafią nas leczyć. Dlatego cenię np. „Wołyń”, „Różę”, „Idę” i „Pokłosie”.
Artur Lawrenc

Władza bała się „Seksmisji”

Jerzy Stuhr, jak przystało na gościa Solanina, spotkał się też z festiwalową publicznością, która najpierw obejrzała jego ostatni film pod tytułem „Obywatel”, a następnie zadała mu (wraz z moderatorem spotkania, krytykiem filmowym Arturem Zaborskim) szereg pytań. Oto co profesor Stuhr powiedział o kultowej „Seksmisji” i pracy nad dubbingiem na przykładzie „Shreka”, w którym laureat Mocnego Solanina podkładał głos Osła, w oryginale przemawiającego głosem Eddiego Murphyiego.

O „Seksmisji”:
– Premiera przypadła w stanie wojennym. Seanse musiały się więc kończyć przed godziną policyjną, tj. 22.00. Zajeżdżałem pod tylne wyjście kina i z samochodu patrzyłem, jakie są reakcje ludzi w czasach, kiedy uśmiechu na ustach Polaka się nie widywało. Po filmie otwierały się drzwi i wylewały się z nich fale roześmianych i rozanielonych widzów powtarzających kwestie z ekranu. To był dowód na to, że warto było podjąć wysiłek nakręcenia „Seksmisji”. A przychodziło nam to z trudem. Długo budowaliśmy dekoracje, wiele było przerw w zdjęciach, zamkniętą na kłódkę kamerę musiało nam przekazywać za każdym razem wojsko, bo był to sprzęt uznany za strategiczny. Do tego kontrole, rewizje, masa upokorzeń, ale dla tej radości ludzi było warto.
Widziałem też natychmiastową, absurdalnie durną reakcję władzy podczas premiery filmu. Dwa krzesła za mną i reżyserem siedziała największa szycha od kultury, sekretarz z Komitetu Centralnego. Gdy w filmie padła kwestia: „Na Wschód, tam musi być jakaś cywilizacja”, sala mniej więcej tak zareagowała, jak państwo teraz, tylko że kilka razy głośniej. Spojrzałem na sekretarza i był on jedyną osobą, która się nie śmiała, ale co mogli nam zrobić, to ju było w kinach. Oczywiście oglądali film wcześniej, jednak bez udziału publiczności. Sami nie bardzo się orientowali, tak zresztą i jak dzisiaj, co jest groźne, a co nie. Potrzebowali usłyszeć reakcje ludzi, żeby im coś nie uleciało. „Seksmisję” puszczano z taśmy celuloidowej, nie było więc możliwości wyciąć tego fragmentu ze wszystkich kopii, wydano więc rozkazy, żeby wycofać wszystkie kopie spoza Warszawy i przywieźć je do stolicy, gdzie żyletką wydrapywano tę moją słynną kwestię. Jak oni musieli się bać…
Komedia s-f przypadła Polakom do gustu, ale nie było tak wszędzie. W wielu krajach nie puszczano „Seksmisji” wcale, ale musieli ją znać np. w Urugwaju. Przyjechaliśmy do Montevideo ze spektaklem teatralnym „Zbrodnia i kara” i gdy tylko wszedłem na scenę z widowni dało się słyszeć szept „Sekmisjone, Sekmisjone…”. Acha, oglądali, pomyślałem.

O dubbingu:
Nie uważam dubbingowania głosów za zajęcie artystyczne. To powielanie po kimś emocji, głośności, td. To sztuka imitowania, np. w przypadku „Shreka” imitowania Eddiego Murphyiego, którego wraz ze Zbyszkiem Zamachowskim poznaliśmy w Cannes na premierze „Shreka” 3, gdzie zaproszno nas jako przedstawicieli jednego z trzech europejskich krajów, które miały najlepsze, obok Francji i Niemiec, wyniki oglądalności tej bajki. Eddie był bardzo poważny, nie uśmiechał się w ogóle. Udane podkładanie to też wielka zasługa tłumacza Karola Wierzbięty, który w przypadku „Shreka” spisał się doskonale i w świetnie przetłumaczony tekst wplutł bon moty rozponawalne szczególnie przez starszą widownię, bo nawiązujące np. do innych filmów.
Mam natomiast satysfakcję, że mój głos jest ceniony i rozpoznawany. Czasem czytam chorym dzieciom bajki. Któregoś razu na oddziale onkologicznym trafiłem na 8-9-letniego chłopca po operacji płuc. Jego mama poprosiła, żebym mu coś opowiedział głosem Osiołka. Zacząłem pleść jakieś głupoty, ale zobaczyłem, że chłopcu przez świeże szwy śmiech zaczyna sprawiać ból. Przerwałem i zapytałem, czy mam kontynuować. Chciał, żebym mówił dalej, choć go to bolało…
Raz w Chicago podeszła do mnie młoda polska rodzina i zaczęła mi dziękować. Okazało się, że ich dzieci absolutnie nie chcą mówić po polsku, choć ten język rozumieją. Jedyny wyjątek dla polszczyzny robią właśnie oglądając „Shreka”, bo wolą od oryginału wersję z naszym dubbingiem.

 

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Artur Lawrenc

Aktualności, oświata

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content