Na żaglówce od ponad 50 lat. Rozmowa z Andrzejem Kałwińskim

– Kwiecień jest miesiącem, w którym trzeba zrobić porządek na terenie przystani. I wtedy zaczyna się robota – mówi w przededniu startu sezonu żeglarskiego Andrzej Kałwiński, w przeszłości odznaczony honorową odznaką Zasłużony dla Żeglarstwa Polskiego, z którym rozmawiamy o jego pasji

Mariusz Pojnar: Jeszcze trochę czuć poświąteczny czas, ale z tego co słyszę, żeglarze nie próżnują, bo sezon już za pasem.

Andrzej Kałwiński, żeglarz z ponad 50-letnim stażem*: Dokładnie tak. Działamy, bo trzeba rozstawić pomocy, pomalować je po zimie, uporządkować wszystko w hangarze. Faktycznie miesiąc kwiecień jest takim czasem, w którym wychodzimy w teren. Jest to dla nas czas rozruchowy. Każdy musi coś jeszcze zrobić przy łódce tak, żeby na początek maja być gotowym.

Kiedy będą pierwsze regaty?

W tym roku pierwsze zaplanowano na koniec maja.

Z tego co wiem jest taka lista siedmiu naszych żeglarzy, którzy zostali odznaczeni honorową odznaką Zasłużony dla Żeglarstwa Polskiego. Pan na niej jest.

To prawda, pierwszym odznaczonym tą odznaką był nieżyjący już kapitan Jerzy Glinka, drugim kapitan Andrzej Zelisko. Trzecim byłem ja, czwartym Zbyszek Falbagowski, piątym Jerzy Halala, szóstym Ryszard Zięba, a siódmym Andrzej Maryasz, który został uhonorowany jako ostatni w 2019 roku.

Polski Związek Żeglarski docenił jego 40 lat pływania na łódce i liczne szkolenia młodych żeglarzy. Ciekawostka jest taka, że został odznaczony w urzędzie miasta przed dwoma laty przez ówczesnego sekretarza generalnego Polskiego Związku Żeglarskiego w Warszawie, Zbigniewa Stosio. To on zabiegał o to, żeby wręczenie nastąpiło w Nowej Soli. Wcześniej przedstawił dokument, a konkretnie akt urodzenia potwierdzający fakt, że po wojnie urodził się właśnie w naszym mieście. Dla niego to był sentymentalny powrót do Nowej Soli. Niestety pan Stosio już od nas odszedł na wieczną wachtę.

Kiedy zaczęła się pana przygoda z żeglarstwem?

Urodziłem się w Ełku na Mazurach, później mieszkałem w Toruniu, a stamtąd przeprowadziłem się do Głogowa. W każdym z tych miast było albo jezioro albo rzeka.

Pierwsze kroki po Odrze stawiałem z kolegami w Głogowie – pływaliśmy na kajakach albo prowizorycznych łódkach robionych samemu. Wtedy nie było tylu rozrywek, co teraz. Nie było telefonów czy innych rzeczy i człowiek sam musiał zorganizować sobie czas, żeby czymś się zająć.

W 1967 roku przeprowadziłem się z rodzicami z Głogowa do Nowej Soli. Z tego, co pamiętam, na kurs żeglarski zapisałem się w 1971. Był organizowany przez Zakładowy Klub Sportowy Dozamet i tu zdawałem pierwsze egzaminy na żeglarza.

W Dozamecie, gdzie pracowałem, powołano pierwszą sekcję żeglarską w 1963 roku. Członkowie sekcji sami robili łódki.

Pamiętam, że w pierwszym okresie do klubu trafiło siedem takich łódek, których opiekunami byli ich budowniczy. Każdy z nich dobierał sobie załogę na regaty. Były także organizowane festyny żeglarskie dla załogi Dozametu oraz ich rodzin.

Na ośrodku wczasowym w Lubiatowie, który był bazą klubu, były organizowane kolonie dla dzieci z różnych stron Polski, które woziliśmy Omegami i Trenerami (duża łódź dwumasztowa – dop.red.).

Pan od razu zaczął w nich starować?

Tak. Dodam, że Nowa Sól z tamtego okresu była jedną z najlepszych w regionie sekcji startującą w regatach, przy czym trzeba zaznaczyć, że nie pływaliśmy sportowo, tylko jako amatorzy.

Jedne regaty zapamiętałem szczególnie. Na Mistrzostwach Polski w klasie Omega zajęliśmy bardzo wysokie, czwarte miejsce. To był 1975 rok. Płynęliśmy na Omedze o nazwie Jacana, którą zbudował kolega Ryszard Zięba. Na pewno byłem w załodze z Andrzejem Uścio, ale niestety nazwiska trzeciego, czyli sternika, nie pamiętam.

Różnych startów było wtedy sporo.

Byłem też na MP w Boszkowie w sierpniu 1992 roku, gdzie także zajęliśmy czwartą lokatę. Na pewno płynął wtedy za mną nie żyjący już Alfred Gąsior oraz Józef Malitowicz.

Nadmienię, że wtedy łódki przewyższały te nasze o dwie klasy. Jan Chomicz ze Szczecinka już wtedy robił plastikowe łódki i one były bardzo dobre.

Można powiedzieć, że my mieliśmy maluchy, a niektórzy już pływali mercedesami (śmiech).

Pływanie po jeziorach to jedno, ale większym przeżyciem są pewnie rejsy po morzu.

Tak, to przeżycie ekscytujące, trochę z lękiem, bo nie wiadomo, czy nie będzie się miało choroby morskiej. Ja ją miałem raz, podczas rejsu na Pogorii w 2009 roku. Wtedy wiało powyżej 9 w skali Beauforta.

Ile trwał pana najdłuższy rejs?

Prawie miesiąc. To był rejs kapitański, ze Stępnicy płynąłem aż do Bergen w Norwegii. Widoki pięknych fiord zostają na długo w pamięci. Wspomnienia z niego są bardzo dobre, chociaż mieliśmy cały czas wiatr z północy, czyli – jak to mówię żeglarze – było mocno pod górkę.

Nie myśli się o strachu, trzeba mieć dużą uwagę, o wszystkim pamiętać. Wszyscy muszą być wtedy w szelkach asekuracyjnych, żeby nikogo nie zdmuchnęło. Nawet przy sikaniu, że tak się wyrażę, trzeba stanąć na zawietrzną burtę (uśmiech), chyba że się przepłynęło Przylądek Horn, to wtedy można stanąć na nawietrzną.

W nocy płynie się cały czas, jest wachta, sternik, zawsze po dwóch. Przy dużych łodziach wachty są jeszcze większe. Odpowiedzialność za drugiego człowieka jest ogromna.

Czy morze ciągnie bardziej?

Tak, ale lubię pływać i tu i tu. Morze daje poczucie wolności i odpowiedzialności. Im cięższe warunku tym człowiek musi być bardziej zdyscyplinowanym.

Czego nauczyło pana żeglarstwo?

Dyscypliny, pokory, stosunku do ludzi. Proszę mi wierzyć, że jest to pasja na całe życie. Jak ktoś raz w to wejdzie, to już tego nie zostawi.

*Andrzej Kałwiński, w latach 89-99 kierownik sekcji żeglarskiej ZKS Dozamet. Po przejściu w struktury TKKF w Zielonej Górze w 1991 roku prezes ogniska TKKF Żeglarz przy Dozamecie. Obecnie przewodniczący Komisji Rewizyjnej w Lubuskim Okręgowym Związku Żeglarskim oraz członek zarządu TKKF Zielona Góra

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Mariusz Pojnar

Aktualności, kronika

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content