Ryszard Szczygieł: Esperanto to nie tylko język [NAD KUBKIEM HERBATY]

– To mógł być rok ‘78, gdy z kolegą z Cynkmetu zapisaliśmy się na korespondencyjny kurs esperanto w Warszawie. Siedem miesięcy później jechaliśmy na zaproszenie esperantysty do NRD – bytomianin, pasjonat regionalnej historii Ryszard Szczygieł o języku, który zawiódł go do Japonii

Esperanto to nie tylko język, ale także rodzaj kultury, filozofii swobodnego porozumiewania się z innymi ludźmi.

Dzięki niemu korespondowałem z całym światem. Istniała dawniej taka organizacja Pasporta Serwo. Gromadziła adresy esperantystów z całego świata, którzy chcą się wzajemnie gościć. Odszukaliśmy z żoną adresy Japończyków. Napisaliśmy do nich, że chcielibyśmy przyjechać. Liczba chętnych, by nas przyjąć, wystarczyła, żebyśmy mogli na mapie wyznaczyć sobie fajną trasę.

Wyjechać z Polski w tamtych czasach było trudno. O ile wizę dostaliśmy w japońskiej ambasadzie bez problemu, bo mieliśmy zaproszenie, to z paszportem były korowody. Był rok 1986. Złożyliśmy z żoną wnioski. Przyszło pismo, że ja dostanę paszport, ale żona nie, bo jest prawdopodobieństwo, że któreś z nas zechce zostać na stałe za granicą.

Wówczas miałem w pracy kolegę, który był radnym wojewódzkim i pracował w komisji, w której przewodniczącym był generał milicji. Poprosiłem go o pomoc. Następnego dnia zgłosiłem się z wnioskiem w Nowej Soli i wtedy dostaliśmy paszporty w zasadzie od ręki. Takie to były czasy.

Ekspresem transsyberyjskim do Japonii

Przelot samolotem był daleko poza zasięgiem naszych możliwości finansowych. Postanowiliśmy podróżować pociągiem.

Podróż zaczęliśmy w Zbąszyniu. Wysiedliśmy w Moskwie ze wszystkimi naszymi manelami i zapasami jedzenia na dwa tygodnie podróży. Esperantystka z Moskwy, do której wcześniej napisałem, zaprowadziła nas na Dworzec Jarosławski. Stąd miał wyruszyć nasz ekspres do Władywostoku. Na dworcu trzeba było jeszcze podstemplować bilety. Przed kasą tłoczył się tabun ludzi, trudno to było nazwać kolejką. Moskwiczanka z moją Zosią dopchały się jakoś do okienka. Pani kasjerka jednak stwierdziła, że już sprzedała nasz bilet. Rosjanka zarezerwowała bilety na następny dzień i zaprowadziła nas do polskiej ambasady.

Ciemno już było. Wszystko pozamykane. Wróciliśmy na dworzec. Noc była gorąca. Rano strasznie nam się chciało pić. Zobaczyliśmy kolejkę ludzi za jakimś kwasem chlebowym za kilka kopiejek. Poszedłem kupić. Sprzedawczyni napełniła szklankę. Położyłem papierowe ruble, a ona cap za szklankę i mówi, że nie da mi kwasu, bo drobne trzeba mieć. Wypadłem z kolejki. Stanąłem drugi raz. Znów poprosiłem o kwas. Tym razem chwyciłem szklankę zanim położyłem pieniądze.

Podróż z Moskwy zajęła nam 10 dni.

W naszym sypialnianym przedziale jechali jeszcze studentka z Władywostoku i Wołodia, żołnierz. W tamtych latach Gorbaczow próbował ujarzmić jakoś rosyjskie umiłowanie alkoholu. Jedną z metod było wprowadzenie zakazu picia w pociągach. Nie wiedziałem. Pierwszego wieczoru wyciągnąłem małą butelkę wódki, żeby się zapoznać. A Wołodia mówi, że picie w pociągu jest zakazane. Zamknąłem więc drzwi i przestało być zakazane. Dwa dni później Wołodia miał urodziny. I postawił dwie butelki. Zdziwiłem się i spytałem, skąd je ma. Obwieścił, że „u konduktora pokupił”.

Wołodia obiecał zaprosić nas do siebie, do Jałty na Krym. Miałem przy sobie książeczkę z adresami esperantystów, więc w rozdziale „Rosja” zapisałem jego adres. Po naszym powrocie do Polski, gdy już zdałem paszport, przyszedł do mojego domu taki pan, który zadawał wiele pytań o nasz wyjazd. Opowiedziałem mu o esperanckiej społeczności. Pokazałem książkę adresową, a on ją „pożyczył” i nigdy nie oddał. Adres Wołodii przepadł. A książeczka może leży zapomniana w jakimś IPN-ie.

Inny świat

W Nachodce czekał na nas prom „Feliks Dzierżyński”. Dwudniowa przeprawa kosztowała 300 dolarów. Płynęliśmy między wyspami Hokkaido i Honsiu przez całą noc, a w dzień wzdłuż Honsiu do Jokohamy. Tam na pokład promu wszedł japoński kapitan, który odpowiadał za wprowadzanie statków do portu.
Jego wejście to było pierwsze jaskrawe zderzenie dwóch światów. Radziecki kapitan to był taki typowy ruski rubacha. Japoński zaś elegancki, w pięknym mundurze, grzeczny.
Kolejne, co mnie zaskoczyło, to celnik, który pomógł nam przenieść bagaże. To był niesamowity kontrast z grubiaństwem na naszych granicach.
Dotarliśmy do Jokohamy. Zewsząd witały nas japońskie napisy, a my tylko po rosyjsku i w esperanto. Staliśmy strapieni przy burcie. Dopiero widok oczekujących nas japońskich esperantystów, machających zieloną chorągiewką, sprawił, że odetchnęliśmy z ulgą.

Państwo Suzuki

Jako pierwszy gościł nas pan Suzuki, inżynier z miejscowości Acugi. Jego żona przygotowała kolację. Jedliśmy siedząc na podłodze. Suzuki zabrał nas w góry Hakone. Pokazał Fujiyamę.
Nie było mowy, żeby cokolwiek kupować sobie samemu. Za wszystko płacili goszczący nas ludzie.
Gdy później gościliśmy Japończyków u siebie, przejęliśmy w ten sam sposób rolę gospodarzy.

Z Acugi wybraliśmy się do Wakayamy. Państwo Suzuki odprowadzili nas na dworzec i wytłumaczyli, że będzie przesiadka w Hamamatsu, powiedzieli, na jaki peron mamy przejść.

Gdy kupowali dla nas bilety, oczy nam wychodziły z orbit. To był rok ‘86, a tam bilet kupowało się palcem na takich tablicach z narysowanymi punktami stacji. Później trzeba było włożyć banknot, wysypywała się reszta i bilet był drukowany. Wtedy to było jakieś futurystyczne doświadczenie.

W Hamamatsu przeszliśmy na swój peron, a tam dwa pociągi. Podeszliśmy do konduktora. Angielskim, który znaliśmy równie źle jak napotkani Japończycy, próbowaliśmy go dopytać, który z nich jedzie w stronę Nagoya. Konduktor powiedział „moment” i zgodnie z sekundnikiem zegara… odprawił nasz pociąg. Gdy zrozumiał sytuację, za głowę się chwycił chłopina. Bardzo się nami przejął i dopilnował, żebyśmy trafili do właściwego pociągu.
Wysiedliśmy w Wakayamie. Naszego gospodarza nie było na dworcu. Z pomocą dwóch uprzejmych studentek dodzwoniliśmy się do niego i wytłumaczyliśmy, że spóźnieni jesteśmy, bo nam pociąg uciekł. Zjawił się w ciągu 15 minut. Zabrał nas wtedy do odkrytej restauracji na szczycie jakiegoś wieżowca. Gorąco i parno, ale widok piękny. Stamtąd pojechaliśmy do Osaki. Tam miałem znajomego doktora Kuriama Hitoschi. Wybieraliśmy się do starej japońskiej stolicy Kioto. Nazwę aktualnej stolicy – Tokio, nazywające się wcześniej Edo – tworzą przełożone sylaby poprzedniczki.

Hitoschi miał akurat dyżur w szpitalu i nie mógł przyjechać, żeby nam pomóc na dworcu. Wysłał dziewczynę, by pomogła nam kupić bilet.

W Kioto z goszczącą nas Japonką chodziliśmy na górskie wędrówki.
Później odwiedziliśmy człowieka, który żył w klasztorze. Nocowaliśmy w zbiorowej sali gościnnej dla podróżnych i wiernych, w której z przesuwanych, lekkich ścian improwizowało się mniejsze pokoiki.

Jednym z punktów naszej podróży była Ise-Shima. Na wyspie byliśmy w muzeum hodowli pereł. Obserwowaliśmy cały proces ich pozyskiwania, zaczynając od połowu muszli. Poławiacze nurkują naprawdę głęboko. Przeważnie to kobiety. Ponoć wytrzymują pod wodą dłużej od mężczyzn.

Ostatnim przystankiem była Nagoya. Przyjął nas mieszkający na peryferiach Niva Masahisa – kulturalny, starszy pan, który pracował w ratuszu swojego trzymilionowego miasta. Niva podarował mi wielką mapę Japonii, żebyśmy mogli swoją marszrutę pozaznaczać. Niestety, zarekwirowali nam tę „literaturę”, czyli mapę, na radzieckiej granicy. Powód: Wyspy Kurylskie były na niej przydzielone linią do Japonii, a celnik stwierdził, że to propaganda, wyspy są sowieckie i mapy do Związku Radzieckiego wwieźć nie wolno. Żałuję do dzisiaj.
Pana Masahisę spotkałem później jeszcze na kongresie esperanckim w Warszawie. Gościliśmy go również u siebie w domu. Jest zapalonym podróżnikiem. Mówił, że nasz bytomski ratusz jest bardzo podobny do ratusza w Rejkiawiku. Przysłał mi namalowany przez siebie obraz z bytomskim ratuszem. Oprawiłem go i mam do dzisiaj.

Rdzenie słów

Esperanto to międzynarodowy język stworzony przez Ludwika Zamenhofa, oparty na rdzeniach słów, które najczęściej powtarzają się w różnych językach. Nie ma w nim wyjątków, dzięki czemu jest prosty, wręcz intuicyjny, a przy okazji logicznie skonstruowany.
Tu wiele rdzeni w słowach o podobnym znaczeniu i pochodnych zastąpiono jednym. Gdy nauczy się pani jednego rdzenia i pozna zasadę tworzenia słów, to będzie pani znała siedem, osiem, a nawet dwadzieścia cztery wyrazy w esperanto. Przykładem niech będzie słowo lerni – uczyć się. Od niego pochodzą: lernanto – uczeń, lernantino – uczennica, lernado – nauczanie, lernejo – szkoła. Są też zdrobnienia, np. lernantineto – uczenniczka.
Choć esperanto znane jest na całym świecie, są kraje, w których ten język był okresowo zakazany. Choćby w Iraku, Czechosłowacji, Związku Radzieckim czy Niemczech. W literaturze esperanckiej piszą, że Stalin najprawdopodobniej sam uczył się tego języka. Rozumiał więc jego siłę i dlatego zakazał.

A wie pani, że „Pana Tadeusza” na japoński przełożono właśnie z esperanta?

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content