Tradycyjnie z dodatkiem serca

W piekarni Lebiedzińskich w środę rano rozpoczyna się wielkie pączkowe pospolite ruszenie. Na pokładzie stawia się cała rodzina, pracownicy i przyjaciele. Trzeba zrobić kilka tysięcy drożdżowych kulek z pysznym nadzieniem. – Stawiamy na tradycję i starą recepturę. Nie słucham dobrych rad z nowoczesnymi metodami. A jak dodamy serca, to wychodzą idealne – zapowiada ze śmiechem Wioleta Lebiedzińska z kolskiej piekarni

Z rodziną Lebiedzińskich prowadzącą piekarnię w Kolsku pierwszy raz spotkaliśmy się latem. Opowiadali wówczas o produkcji chleba i jego wyjątkowym smaku. Zapowiedzieliśmy, że wrócimy przed Tłustym Czwartkiem i sprawdzimy smak i recepturę wyrabianych przez nich pączków.

Zjawiamy się tuż przed godziną zero. W piekarni rozpoczyna się wielki ruch przed sezonem. Marlena Kazimierczak pokazuje partię pierwszych pączków. Piękne, okrągłe, o idealnych kształtach. – W piekarni pracuję od czterech lat. Przyszłam świeża, nie znałam się na ciastach. Uważam, że nasze pączki są najlepsze. Odkryłam też, dlaczego są takie pyszne, po prostu trzeba się przyłożyć i robić je z sercem. Jak nie ma serca, to od razu czuć, że pączkowi czegoś brakuje – zdradza M. Kazimierczak. Dodaje, że jej synowi smakują wszystkie. Ona sama najbardziej lubi z marmoladą.

Pracujący w piekarni Mikołaj Jaskulski przyznaje, że oprócz pączków piekarni Lebiedzińskich lubi jeszcze tylko pączki swojej babci. – Moja babcia robi tradycyjne, marmoladę dodaje do surowego ciasta. W dużej piekarni tak się nie da, bo przy dużej ilości cukier by się palił. Babcia jest mistrzem pieczenia pączków i staram się nie wtrącać. Czasami tylko coś podpowiadam. Jednak babcia jest podejrzliwa, co do moich umiejętności – mówi ze śmiechem Mikołaj.

W. Lebiedzińska przyznaje, że czas przed Tłustym Czwartkiem to w piekarni wielkie pospolite ruszenie. Zaczyna się już w środę o świcie. Wtedy rusza wielkie wyrabianie ciasta. To jedyna rzecz, w której pomagają maszyny. Cała reszta robiona jest ręcznie. Wcześniej przygotowywana jest marmolada i pomada do lukrowania. Wyrobione ciasto partiami ląduje na wielkich stolnicach. Tam szereg rąk rozpoczyna kulanie okrągłych drożdżowych kulek.

– Ja nie kulam, nie potrafię – przyznaje szczerze uśmiechając się W. Lebiedzińska. Do pracy przy pączkach zjeżdża się cała rodzina Lebiedzińskich, czyli ósemka rodzeństwa z rodzinami oraz rodzice. Do tego na pokładzie są wszyscy pracownicy oraz dodatkowe osoby do pomocy.

– Nie wszyscy jesteśmy w piekarni w tym samym czasie, dzielimy się. Staramy się, żeby zawsze w piekarni pracowało około 15 osób – wyjaśnia W. Lebiedzińska.

Zaznacza, że w jej rodzinie taka wspólna praca to już tradycja. Rodzeństwo trzyma się razem i wspiera w każdej sytuacji. Są zgrani i zżyci. – Nie ma mowy, żeby kogoś zabrakło. Nie ma tłumaczenia, wykrętów. Nikogo nie może zabraknąć – oznajmia pani Wioleta.

Opowiada, że tak było od zawsze. Do rodzinnego obiadu siadali dopiero, gdy wszyscy byli na miejscu. Teraz, gdy wielu ma rodziny, zjeżdżają się w niedzielę. Pod domem ustawia się wówczas kilkanaście samochodów. – Lubimy te nasze obiady, rodzice cieszą się widząc nas w komplecie – przyznaje pani Wioleta.

Dokładnie tak samo jest z pączkami, które od lat wyrabiane są według tej samej receptury, a mimo to W. Lebiedzińska zauważyła, że ostatnio wychodzą nieco większe. – Co z tego, że my nie dodajemy żadnych ulepszaczy, skoro są w mące. Dlatego, choć nic nie zmieniamy w przepisie, pączki rosną nieco większe niż kiedyś – zauważyła W. Lebiedzińska.

Do piekarni trafiają przedstawiciele rożnych firm spożywczych, handlowcy. Często zachęcają do kupna środków, które przyspieszą produkcję pączków i sprawią, że będzie mniej pracy. – Na nic takiego nie dam się namówić. Od wieków pączki robiło się rozpuszczając drożdże w mleku i nie mam zamiaru tego zmieniać – podkreśla pani Wioleta.

Zdradza, że sama najbardziej lubi z marmoladą. Nadzienia są jednak różne, żeby smakowały każdemu klientowi. Dlatego w ofercie są, oprócz marmolady, pączki z różą, adwokatem, czekoladą, bitą śmietaną. W sumie z piekarni wyjeżdża ponad sześć tysięcy pączków na Tłusty Czwartek. Trafiają do sklepów, do których Lebiedzińscy dostarczają chleb. Zamówienia są zwykle w każdym punkcie – na kilkadziesiąt sztuk. Dodatkowo nieustająco właściciele sklepów dzwonią, zwiększając zamówienie. Michał Lebiedziński osobiście dostarcza je do odbiorców, czasami do różnych instytucji. Każdy może sobie zamówić pączki, a dostawca przywozi je do najbliższego punktu, w którym będą leżeć i czekać na odbiór.

– Dlatego nigdy do końca nie wiem, ile tak naprawdę pączków upieczemy. Podliczam to dopiero po czwartku – mówi pani Wiola.
Lebiedzińscy zapewniają, że swoje pączki poznają wszędzie. Różnica między swojskim pączkiem, a „udawanym” jest w wyglądzie, smaku, cenie. Dobry pączek musi być smażony w głębokim oleju. Tłuszcz musi być świeży i dobry, wtedy paczek go nie chłonie. – Proszę spojrzeć, po rozerwaniu nie widać, żeby wokół skórki była jakaś tłusta obwódka. Pączek nie naciągnął tłuszczu i takie właśnie są nasze pączki – pokazuje pani Wioleta.

– Tak, ale kalorii mają jednak sporo – stwierdzam. – Jakie kalorie, czy widziała pani kalorie? W Tłusty Czwartek pączki nie mają kalorii – żartuje W. Lebiedzińska i zapewnia, że jej pączki są tak smaczne, bo nie ma w nich żadnych nowoczesnych wynalazków.
Najważniejsze jednak, że są nasycone atmosferą piekarni. – Kiedy w czwartek siadam w kuchni, a nasza mama robi nam śniadanie, mam dosyć. Czuję od siebie zapach oleju, marmolady i drożdży. Jestem jednak bardzo szczęśliwa. A nasze pączki mają w sobie wiele tej radości i serca – przyznaje pani Wioleta.

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content