To wciąż są ludzie

Danuta Nierzwicka pracownikiem socjalnym w Miejskim Ośrodku Pomocy Społecznej Nowej Soli jest od 2,5 roku. Poprzednio pracowała m.in. w ośrodku w Otyniu i w Powiatowym Centrum Pomocy Rodzinie Jej rejon to m.in. ciesząca się złą sławą ulica Długa. Miejsce, do którego w 2011 roku trafiły osoby z największymi zaległościami mieszkaniowymi, najczęściej z chorobą alkoholową, do której większość z nich się nie przyznaje. Są wśród nich tacy, którzy po latach niszczenia siebie, swoich bliskich, wcześniejszych mieszkań, obecnie żyjąc przy ul. Długiej pod pilnym okiem m.in. pracowników socjalnych MOPS i Polskiego Czerwonego Krzyża, którzy ich kontrolują, motywują, pomagają sprzątać, przynoszą jedzenie, uspokoili się.
Ale są też i tacy, którzy niechętnie przyjmują pomoc lub wcale, niechcący przyjąć do wiadomości, że już przy minimalnej współpracy mogą żyć spokojnie w mieszkaniu socjalnym.

– Ja ich nie oceniam – mówi D. Nierzwicka. – Podobnie jak nie oceniam sposobu, w jaki zostali odizolowani od reszty społeczeństwa, bo tak naprawdę nie znam lepszej metody na to, by nie zagrażali sobie i innym. Nie oceniam ich rodzin, które często o nich zapomniały i sąsiadów, którzy mieli z nimi problemy, więc dzwonili ze skargami na policję czy do MOPS.
Po pierwsze wszystkiego nie wiemy, nie znam ich całej burzliwej przeszłości, a po drugie myślę, że wiedząc o nich wszystko, trudniej by mi było zajmować się nimi. A po drugie, to moja praca, płacą mi za to i muszę być trochę jak taki adwokat diabła. Mam być i jestem dla nich.  –  Lubię swoją pracę, lubię ludzi, nie wiem czy oni mnie lubią, bo ja wymagam i oni czasem się na mnie złoszczą, że np. z przyznawanych zasiłków w pierwszej kolejności opłacamy im czynsz i rachunki za wodę – dodaje D. Nierzwicka.
W ciągu ostatniego 2,5 roku zmarło dziewięciu mieszkańców ulicy Długiej. Wszyscy o podobnym charakterze: całkowicie wycofani, nieprzyjmujący pomocy, jednak wobec tego, że niemający dzieci, poza sobą nie krzywdzący nikogo więcej, to traktowani trochę w myśl zasady „żyj i pozwól żyć”. Razem z pracownikiem socjalnym odwiedzamy kilku z tych, którzy z różnym skutkiem, ale właśnie z pomocą innych próbują wyjść na prostą.

Henryków dwóch
– Przyjechałam z panem dziennikarzem. Może mu pan powiedzieć wszystko… – mówi pani Danuta do pana Henryka, który już pojawiał się na naszych łamach. To właśnie u niego miała miejsce w maju 2016 roku szeroko nagłośniona akcja remontu mieszkania, za który wzięła się grupa studentek-wolontariuszek. – Nie, nie, bardzo fajnie jest, grzecznym jestem chłopak, alkoholu nie piję… – odpowiada wcale nie pytany o wcześniejsze uzależnienie.
Mężczyzna mówi niewyraźnie, u obu stóp amputowano mu palce po odmrożeniu i trudno mu chodzić. Na głowie ma nieład, ale mieszkanie utrzymuje w dobrym porządku.
– Chodzę, bo chodzę, ale boli mnie noga, więc głównie leżę. Samemu trudno. Muszę trochę sprzątnąć – mówi pan Henryk. – Przestał pan pić alkohol? – pytam. – Powiedziałem sobie dość. Kiedyś byłem dekarzem. Robiło się po 10 godzin dziennie. A po pracy były knajpy. Był ojciec, bracia, było wino, ćwiartki. Fajnie było, ale dziś koniec. Mam 57 lat i mówię kolegom „człowieku nie pij, po co ci to”, a oni odpowiadają, że muszą. Przychodził tu do mnie kolega, w karty razem graliśmy, niedawno zmarł. Jak przynosił denaturat krzyczałem na niego „uciekaj stąd, uciekaj stąd” i zamykałem przed nim drzwi. Był 10 lat młodszy ode mnie… – opowiada.
Wcześniej pan Henryk dużo czasu spędzał z jedną z bardziej znanych lokatorek ul. Długiej. Ze względu na swoje pijackie i agresywne wybryki kobieta znana była policji i straży miejskiej. – To historia stanowiąca przykład na to, że i ja się czegoś od nich uczę – mówi pani Danuta. – Gdy ta kobieta zmarła, powtarzałam panu Heniowi, że teraz już będzie dobrze, że najgorsze za nim, bo ona miała na niego zły wpływ. A on tylko przytakiwał, ale potem wpadł w depresję. Któregoś dnia zrozumiałam i tak po ludzku zapytałam go „pan za nią tęskni, prawda?”, i w odpowiedzi usłyszałam „nie ma dnia, żebym o niej nie myślał”. I kto powiedział, że miłość jest tylko dla czystych i trzeźwych ?– zauważa D. Nierzwicka.
Obok pana Henryka mieszka… pan Henryk. Ten również bywał bohaterem artykułów, a nawet reportaży telewizyjnych. Cierpi na chorobę zwaną kompulsywnym zbieractwem. W pewnym momencie hałda przedmiotów znoszonych z całego miasta wypełniała niemal całą powierzchnię jego mieszkania, a sam lokator wchodził do środka przez okno po drugiej stercie śmieci zalegającej przed budynkiem.
MOPS rozważał umieszczenie mężczyzny w Domu Pomocy Społecznej, ale znaleziono inne rozwiązanie, w którym wydatnie pomógł strażnik miejski pan Jacek Baranowski, który zgodził się przejść sądową procedurę i zostać prawnym opiekunem ubezwłasnowolnionego pana Henryka. Wspólna praca pracownika socjalnego i opiekuna prawnego sprawiły, że sytuacja u p. Henryka zmieniła się. Obecnie mieszkanie zbieracza nie różni się od innych, jest w nim tylko to, co potrzebne i wszystko ma dla siebie miejsce na półkach oraz w szafkach. Mężczyzna całe dnie przemierza miasto i zaspokaja swoją potrzebę zbierania. Przynosi reklamówki pełne śmieci, ale są one przebierane przez siostrę PCK, która zostawia panu Henrykowi tylko to, co można sprzedać w skupie złomu, a całą resztę wyrzuca. I tak właściwie codziennie.

Jeszcze by się chciało
Pan Mirosław, starszy już, dokładnie lat 78, wcześniej mieszkał w kamienicy przy ul. Wojska Polskiego. Tak, nadużywał alkoholu, według sąsiadów jego zachowanie zagrażało bezpieczeństwu innych mieszkańców budynku. Miarka się przebrała po tym, jak w jego lokum powstało zagrożenie pożarowe. Przy ul. Długiej mieszka od lipca 2016 roku. Niedawno się przewrócił   i jedną rękę ma unieruchomioną gipsem. Cichy, wzbudza współczucie. Obecne mieszkanie jest bardzo czyste, są zadbane meble, przyjemnie pachnie.
– Żona umarła, córka jest gdzieś w Polsce, kiedyś jeszcze mnie odwiedzała, ale od dawna nie mam z nią żadnego kontaktu. Tam, przy Wojska Polskiego miałem towarzystwo. Ciągle ktoś przychodził i zawsze z alkoholem. A już od 10 lat nie pracowałem na odlewni Dozametu, gdzie obsługiwałem dźwig oraz suwnice, więc tak leciał dzień za dniem. Moi sąsiedzi z ul. Wojska Polskiego  tacy dziwni ludzie troszkę. Donosili, coś ciągle im przeszkadzało, ale nie wiem co. Tu jest spokój, nikt nie ma do mnie pretensji i ja nie mam do nikogo. Tam było drugie piętro, tu parter. Tam nie było łazienki i w piecu trzeba było palić, tu jest łazienka, a ogrzewanie elektryczne. Ale przede wszystkim tu są lepsi ludzie… – uważa pan Mirosław.
– Bardzo dziękuję PCK i MOPS, nie mam powodów do narzekań, niczego mi nie brakuje. Pomagają, zakupy przyniosą, pomarańczę, śledzia, co ja tam jem, a jem mało. Z kręgosłupem mam problemy. Dni mijają powoli, trochę telewizora, radio, coś poczytać, a jak ciepło, to kilka kroków po podwórku lub na drugą stronę budynku Henia odwiedzić. I tak się tylko staram, żeby tu jak najmniej nabrudzić, żeby te panie nie miały wiele sprzątania, żeby nie musiały na mnie narzekać – mówi przyciszonym głosem. – Kiedyś było lepiej, wypiło się i było lepiej. A ja lubiłem harmonię, gitarę, śpiew i dziewczynki. Ehhh, jeszcze by się chciało… – dodaje, a na jego twarzy pierwszy raz pojawia się uśmiech.

Teraz chcę żyć
Na pukanie do kolejnych drzwi odpowiada szczekanie psa. To Aldi, wcześniej był zwierzakiem innej mieszkanki ul. Długiej, a teraz opiekuje się nim pani Maria. Kobieta schorowana, po wielu operacjach, ze skutkami choroby Heinego-Medina i jeszcze udarze, osoba bardzo niewielkiego wzrostu, ale o twardym charakterze i znacznej sile w rękach, które opiera cały czas na pomagającym jej utrzymać równowagę balkoniku.
MOPS był już gotów umieścić ją w Domu Pomocy Społecznej, ale ta kategorycznie odmawia. Jak wyjaśnia pani Danuta, wszystkiemu winne programy telewizyjne, z których pani Maria nasłuchała się  o przypadkach fatalnej opieki.
– Nigdzie nie pójdę, za nic! Wolę suchy chleb zjeść, ale być tu, u siebie. Gdzie indziej ja bym źle się czuła. Ja bym w innym miejscu umarła. No mówię panu, żebym umarła. Tyle już w życiu się nacierpiałam i chcę tu swobodnie przeżyć starość – mówi dziarsko. – A pani Danuta? Grzeczna dla mnie, uprzejma taka, opiekunka z PCK też bardzo grzeczna. Bardzo wszyscy mili. W ogóle złego słowa powiedzieć nie mogę, bo jest mi bardzo fajnie. I jest ze mną Aldi. To mój towarzysz, Jadwiga o niego nie dbała, ja dbam – podkreśla pani Maria i w dalszej części rozmowy jeszcze wielokrotnie chwali ludzi, którzy jej pomagają. Speszona już tymi słowami pani D. Nierzwicka macha ręką w jej stronę dając znak, żeby ta przestała. – Niech pani nie macha – mówi stanowczo pani Maria. – Przecież pani zawsze mówi, że nic nie widzi. Czyli jednak widzi pani – odpowiada pracownik socjalna. – Troszkę widzę – śmieje się serdecznie pani Maria a my wraz z nią.
Kobieta kiedyś pracowała w spółdzielni inwalidów i niewidomych. Ma rentę, podkreśla, że „darmochy” nie dostaje. Przy Długiej jest od 2011 roku, kiedy wprowadziła się tu wraz z innymi pierwszymi lokatorami tego miejsca. Pytam ją wprost, dlaczego kiedyś często sięgała po alkohol.
– Bo chciałam sobie życie skrócić – odpowiada. – Teraz nie piję. Taki człowiek jak ja był do niczego, więc postanowiłam sobie, że będę żyła, że będzie dobrze i nie piję w ogóle. Inni namawiają, ale ja swój rozum mam. Pij, pij, mówią, a ja, że nie będę, bo muszę być kulturalna – dodaje.
– Krzyczałam na panią Marię, że albo ona skończy z alkoholem, albo alkohol skończy z nią – wtrąca pani D. Nierzwicka. – Cieszę się, że pani Danusia o mnie nie zapomina. Naprawdę kochana jest… – znów zaczynają się sypać pochwały od pani Marii.

Oczytana przekora
Zostało nam jeszcze jedno miejsce do odwiedzin. Pani Danuta zapowiada, że osoba, z którą teraz się zobaczymy, bardzo lubi narzekać na pracowników socjalnych i siostry PCK. Wielokrotnie też żądała od nich przyprowadzenia dziennikarza, żeby mogła się poskarżyć na to, jak ją wszyscy pilnują. No i proszę, będzie dziennikarz.  Proszę mówić wszystko – zwraca się do niepełnosprawnej kobiety poruszającej się po mieszkaniu podpierając siedzące ciało na rękach pani Danuta – Pół litra nie chcą mi przynieść. Dwa lata nie piję, to raz bym mogła – śmieje się głośno pani Teresa, ale jest to jedyna krytyczna uwaga, jaką z jej strony słyszymy.
Ponad rok temu zabrano ją z garażu, w którym przebywała. Trafiła do szpitala, a stamtąd oczywiście nie można jej było wypisać znów do pozbawionego drzwi budynku kompletnie nienadającego się, żeby mieszkała w nim osoba niepełnosprawna. Interwencja wicedyrektora MOPS Adama Kałuskiego u prezydenta Wadima Tyszkiewicza zakończyła się warunkowym przydzieleniem kobiecie lokalu socjalnego przy ul. Długiej.
Kiedyś pani Teresa pracowała w największych nowosolskich zakładach: zarówno w Odrze, jak i Dozamecie potem było jeszcze stanowisko salowej na oddziale wewnętrznym szpitala. To osoba o mocnym charakterze, przekorna, a przy tym inteligentna i oczytana. Jej hobby to czytanie książek. Mówi, że nie ma ulubionych, czyta dosłownie wszystko. Książki wypełniają półki w szafce, układają się w chwiejące się wieżyczki przy łóżku i za telewizorem. Gazety również lubi. – Czytam wszystko, co panie przyniosą. Tylko ostatnio okulary mi się zniszczyły. To przez własną głupotę. Nie zauważyłam i usiadłam na nie. Pani Danuto, da radę, żeby nowe załatwić, najlepiej o pół numeru mocniejsze? – pyta ze zmartwioną miną pokazując nam te, w których odłamał się jeden zausznik.
O swoim największym zakręcie życiowym kobieta opowiada tak: – Mieszkałam przy Zielonogórskiej. To było letnią porą, drugie piętro, poddasze. Okien nie zamykałam, bo nie szło spać, więc ciągle były otwarte na całą szerokość. Przed piątą coś stuknęło w szybę. A okna miałam dwa, z jednej strony stała wersalka, przy drugim blat. I ten słoik co wpadł, tak przypuszczam, był z czymś łatwopalnym. Walnął o kant, zbił się i cały mebel zaczął się palić. Ścierą go chciałam gasić, jednak co machałam, to ognia było więcej. Uciekłam, sąsiedzi zadzwonili po straż pożarną. Gasili, tyle, że nie wodą, tylko pianą, bo to było coś łatwopalnego… Potem poszłam do noclegowni, a ostatnio w garażu mieszkałam. I spokój tam był, ani lumpów, ani policji, ani straży miejskiej. Dobrze mi tam było. Sąsiedzi, ci co tam swoje samochody mieli, byli bardzo fajni. Ja im czegoś przypilnowałam, to oni z wałówką na święta przychodzili. Źle o nich powiedzieć nie mogę.
– A panie z MOPS i PKC? Bo ja słyszałem, że pani to lubi sobie na nie ponarzekać – prowokuję. – Jakbym pochwaliła, to by ze mną w kulki leciały. No to muszę sobie ponarzekać – znów śmieje się rubasznie.

Dysfunkcje,
a nie patologia
Podczas naszej wizyty u pani Marii przy Długiej zjawia się Mariola Golińska-Nosal, jedna z trzech sióstr PCK, które chcą pracować w tym miejscu.
– Oczywiście, płacą mi za to, ale ja też lubię swoją pracę. U swoich podopiecznych bywam także wtedy, kiedy nie jest to wymagane, odwiedzam ich też w szpitalu. Mąż czasem narzeka, że bardziej dbam o nich, niż o niego – mówi z uśmiechem M. Golińska-Nosal. – Czasami jestem na nich zła, zdenerwują mnie, jak mimo wszystko sięgną po butelkę, jednak nigdy nie tracę nadziei, że się zmienią. Bez względu na to, co by nie zrobili, jest mi ich szkoda. Nie mają nikogo, są zupełnie sami, dlatego choć może nie powinniśmy, to jesteśmy dla nich również po godzinach pracy – dodaje.
Zarówno pani Danuta jak i pani Mariola nie zgadzają się, gdy słyszą najgorsze epitety pod adresem ulicy Długiej i mieszkających tutaj ludzi. – Nawet jak bywa się na wywiadach w innych rejonach w zastępstwie innego pracownika socjalnego, to często dochodzi do takiej wymiany zdań: „Teraz pani będzie do nas przychodzić? Nie, mój rejon działania to między innymi lokale socjalne przy ul. Długiej. Przy Długiej? Uuu, to sama patologia…”. A przecież takich osób, z różnymi dysfunkcjami, jest w całym mieście pełno, nie tylko w lokalach socjalnych – komentują moje rozmówczynie.
– Co czujecie, gdy mimo tej pracy zespołowej: waszej, straży miejskiej, policji, kuratorów sądowych, itd., nie udaje się kogoś uchronić od, mówiąc wprost, przepicia swojego życia? – pytam.
– Niektórzy nie chcą, żeby im pomóc – mówi pani Mariola. – To przykre i smutne, ale nie da się pomagać na siłę – stwierdza pani Danuta. – Wiem, że z tymi ludźmi trzeba rozmawiać, trzeba ich wielu rzeczy uczyć, trzeba pomóc. W stosunku do niektórych pomoc nie przyniesie efektów, a wobec innych tak, np. dziś otoczenie wokół domków jest inne niż kilkanaście miesięcy wcześniej. Jak świat światem, pewnych zjawisk się nie wykorzeni, one były, są i będą, a my jesteśmy po to, żeby to łagodzić – podsumowuje pani Danuta.
Artur Lawrenc

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Artur Lawrenc

Aktualności, oświata

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content