To nie cud, to zrobili ludzie!

– Nie można na to patrzeć w kategorii, np. cudu. Nowa Sól była jednym z nielicznych miast, które się obroniło i byliśmy na ustach wszystkich, bo na czas usypaliśmy w mieście wały z worków oraz skierowaliśmy wiele mas wody w kierunku starorzecza przed Przyborowem – komentuje w rozmowie z Arturem Lawrencem Krzysztof Gonet, prezydent Nowej Soli w czasie powodzi tysiąclecia

Artur Lawrenc: Zanim wielka woda doszła do Nowej Soli, zalewane były kolejno miasta w górnym biegu rzeki. Jak wyglądało oczekiwanie na falę w naszym mieście?

Krzysztof Gonet: Tydzień przed kulminacją wiadomo już było, że nie unikniemy fali. Oglądaliśmy telewizyjne obrazki z miast, które wypełniły się wodą. Chyba najbardziej wstrząsnął nowosolanami widok Wrocławia. Pamiętam, że pokazano m.in. taką scenę, gdzie wrocławską ulicą Kościuszki ktoś płynął kajakiem, a następnie zatrzymał się przed czerwonym światłem wciąż działającej sygnalizacji. Te wstrząsające obrazki pobudziły mieszkańców do tego, aby zacząć się bronić. Przede wszystkim budowaliśmy wały w dzielnicy portowej, a więc np. na ulicy Wróblewskiego, Portowej czy Korzeniowskiego i dalej w kierunku działek.

Jako urząd, przeniesiony wówczas do jednej ze szkół ze względu na zagrożenie wodą, zaangażowani byliśmy w pełni. Trudno wymieniać teraz wszystkich z nazwiska, więc powiem tylko o Jerzym Ceglarku, który wraz z ekipą robót publicznych, a potem też wieloma mieszkańcami różnych części miasta, nie ustawał w układaniu worków. Swoją drogą zarówno z nimi jak i piaskiem był kłopot. Brakowało i jednego, i drugiego, i dopóki funkcjonowała normalnie komunikacja, ściągaliśmy je z centralnej Polski.

Jak wyglądały godziny bezpośrednio poprzedzające oczekiwanie na najwyższy poziom Odry?

Urząd miasta działał razem z Komitetem Przeciwpowodziowym. Na jego czele stał najpierw wójt gminy wiejskiej, ale potem okazało się, że należy skupić się całkowicie na Nowej Soli, bo i tak łączność z drugim brzegiem Odry została przerwana.
Podstawialiśmy autobusy dla mieszkańców Pleszówka, żeby przewieźć ich do Szkoły Podstawowej numer 8, ale niemal nikt z tego nie skorzystał. Ludzie woleli pilnować swoich domów.

Idziemy dalej. Co działo się w szczytowym momencie, gdy Odra miała najwyższy poziom?

Skupiliśmy się na obronie okolic portu. Ukształtowanie terenu wskazywało na to, że jeśli tam woda się przedrze, to może sięgnąć nawet dwóch metrów nad poziomem chodników. Inne części miasta były mniej zagrożone.

A stało się zupełnie inaczej, bo przerwał się wał przy Starej Wsi. Woda do miasta weszła od strony ulicy Południowej i poszła w stronę Kaczej Górki. Podtopione były domy przy ul. np. Wrocławskiej, Zamenhofa, Muzealnej, Gimnazjalnej, ale na szczęście było to tylko jakieś 30 cm wody, które dało się pokonać w kaloszach. Na filmach widać, że bliżej portu, np. przy Placu Solnym, ludzie chodzili suchą stopą.

Generalnie po mieście nie poruszano się samochodami. Najłatwiej było to robić rowerem, np. Stare Żabno ominąć ścieżkami biegnącymi wzdłuż torów. Też tak robiłem. W prasie pojawił się nawet artykuł zatytułowany „Żółty rower prezydenta”. Któregoś razu jechałem rowerem właśnie kierować akcją i zatrzymali mnie policjanci. Nie wiedzieli kim jestem, ale jak powiedziałem, że jestem prezydentem, to mnie na tym rowerze puścili dalej. Tak sobie myślałem potem, czy każdy kto przedstawi się jako prezydent, dostaje od tak przepustkę.

W pewnym momencie przyszedł rozkaz od Wojewódzkiego Komitetu Przeciwpowodziowego. Kazali nam zaprowadzić wojsko pod most kolejowy przed Zakęciem. Bano się, że tamtejszy ciek zagrozi torowisku i pociągi nie będą mogły przejechać. To było zupełnie niepotrzebne.

Najtrudniejszy był czas po przejściu fali. Od czego zaczęliście doprowadzanie miasta do stanu sprzed powodzi?

Tak, to było zdecydowanie najtrudniejsze. Nie mieliśmy do usunięcia takich skutków, jak mieszkańcy Wrocławia czy Opola, ale swoje też musieliśmy zrobić. Przy wielu ulicach trwało wypompowywanie wody, którą wypełnił się np. skwer przed „ogólniakiem”. Poza naszą państwową strażą pożarną pracowali przy tym strażacy z Danii. Nie wiem, dlaczego właśnie oni. Być może to rząd zdecydował, że trafili właśnie do nas. W każdym razie posiadali bardzo wydajne pompy oraz wiedzę. Doradzili, żeby wody z piwnicy nie wypompowywać, dopóki napływa kolejna, bo może dojść do wypłukania fundamentów.

Do Nowej Soli dotarła też jedna jednostka strażaków z zaprzyjaźnionego niemieckiego Putlingen oraz austriaccy żołnierze, którzy uruchomili swoją bazę w podstawówce numer 8. Ci mundurowi zajmowali się głównie pomocą dla okolic miasta, np. uzdatniali wodę w Kiełczu.

Dzień po przejściu największej fali dostaliśmy sygnał od mieszkańca Bobrownik, że przerwany został wał w tamtych okolicach i dużą woda idzie w kierunku Pleszówka. Zaczęło się szybka akcja budowania wałów przy oczyszczalni ścieków. Dociążyliśmy znajdujące się na jej terenie zbiorniki, żeby nie porwała ich woda, a workowe zapory powstały na odcinku od Pleszówka do torów w Otyniu. Woda, na szczęście, rozlała się po polach i zagrożenie było niewielkie.

Brak doświadczenia w walce z takim żywiołem musiał uwypuklić jakieś błędy. Co niekoniecznie w tamtym czasie zrobiono właściwie?

Niewiele pomogły na wówczas struktury wojewódzkie. Sami uczyliśmy się, jak walczyć z wodą, a powinno być tak, że jest zespół ekspertów, który podąża przed falą i mając doświadczenie zebrane we wcześniej zalanych miastach, mówi w następnych, co powinno się robić.

Dostarczono nam do Nowej Soli amfibię, która była niepotrzebna. Podczas akcji powodziowej mogliśmy tankować paliwo na stajach CPN, ale potem nie udało się od wyższych władz doprosić zwrotu poniesionych kosztów.

Patrząc na wyposażenie austriackich żołnierzy, którzy mieli np. łączność satelitarną, widzieliśmy swoje braki. Gdyby nie system łączności naszych strażników miejskich, w ogóle nie byłoby jak się informować o sytuacji, bo telefony stacjonarne nie działały. Jeden z operatorów dał nam wówczas telefon komórkowy, do którego w komplecie było kilka kilogramów akumulatorów. Identyczne otrzymali też w siedzibach sąsiedzkich gmin, pytanie tylko: po co. Nie było potrzeby, abyśmy my łączyli się z nimi, a oni z nami. Ważny był przepływ informacji na miejscu, że tu i tu pojawiają się przesiąki, że woda już schodzi i można daną partię worków przenieść w inne miejsce, itd.

Jakie popowodziowe obrazki wryły się panu w pamięć najbardziej?

Uniknęliśmy najtragiczniejszych zdarzeń, ale poświęcenie mieszkańców było ogromne i to pamiętam. Pamiętam też dobrze dobry miesiąc trwające usuwanie wszelkich zabezpieczeń – rozbieranie murowanych ścianek przed wejściami do budynków, silikonu z okien. Miasto powoli wracało do życia.

Symbolem tamtego czasu jest na pewno nowosolanin wypełniający worek, czego dowodem pomnik stojący w porcie.
Tak, mieszkańcy, ale też żołnierze nie zważający na pogodę, a przypomnę, że utrudnieniem w dniu kulminacji był też padający deszcz, niestrudzenie budowali razem z nami wały.

Raz jeszcze podkreślę, że gdyby puściły zabezpieczenia przy porcie, to tam mielibyśmy wody na przynajmniej 1,5 metra i domy, które potem nie nadawałyby się już do zamieszkania, a dzięki zespołowej pracy udało się tego uniknąć.

Podsumowując, to nie był przypadek sprawił, że nasze miasto odniosło stosunkowo małe straty.

Nie, nie można na to patrzeć w kategorii, np. cudu. Nowa Sól była jednym z nielicznych miast, które się obroniło i byliśmy na ustach wszystkich, bo na czas usypaliśmy w mieście wały z worków. Drugim istotnym elementem było świadome zniwelowanie wału, który w założeniu miał chronić drogę do Przyborowa. Dzięki temu woda popłynęła w stronę dorzecza Starej Odry i w szczytowym momencie miała niższy poziom, niż zapowiadano – nie ponad 8 metrów, a ok. 6,7-6,8 m. Droga za mostem została zniszczona, ale fakt jest taki, że i tak byśmy tego nie uniknęli, co udowodniła powódź z 2010 roku.

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Artur Lawrenc

Aktualności, oświata

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content