Sióstr i braci się nie traci

– Kiedy miałam cztery lata, wpadłam do zbiornika z gnojówką i zaczęłam się topić. Moja ośmioletnia wówczas siostra wyciągnęła mnie stamtąd łapiąc za ubranie. Potem z zimną krwią i stoickim spokojem wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do rodziców – wspomina Zofia Klimkowska. 10 kwietnia obchodzimy Dzień Rodzeństwa. To dobry pretekst do tego, żeby powiedzieć siostrze lub bratu, że są dla nas bardzo ważni

W kalendarzu świąt nietypowych do dnia 10 kwietnia jest przypisany Dzień Rodzeństwa. To święto potraktowaliśmy jako pretekst do tego, żeby przyjrzeć się relacjom braterskim i siostrzanym naszych rozmówców.

Czy młodszego brata traktuje się jak za długi ogon, który się do nas przyczepił i ciąga się za nami, gdzie tylko nas poniesie? Czy starsza siostra może być oparciem w chwilach najtrudniejszych?

Sprawdzamy, jakie są i jakie powinny być relacje między rodzeństwem.

Jak zaczynacie dzień? „Kłócimy się”

Odwiedziliśmy nowosolską rodzinę Ostapowiczów, w której pod jednym dachem żyją dwie siostry – Paulina i Karolina oraz bracia – Jakub i najstarszy z całej czwórki, 14-letni Patryk.

– Jak u was wygląda poranek? – zapytaliśmy na wstępie.

– Kłócimy się… – rzuciła szczerze 11-letnia Karolina, która tak opisywała początek dnia w ich domu: – Do toalety, przed szkołą, jest kolejka, kto ma umyć zęby. Przeważnie ja z Paulą jesteśmy pierwsze, potem wchodzą chłopaki, którzy wcześniej szykują się na górze. Ale jak wejdą wcześniej, to jest awantura. Na szczęście to się zdarza rzadko.

– Jak widać, pierwszeństwo mają kobiety – wtrąca Magdalena Ostapowicz, mama czwórki rodzeństwa.

Najwięcej czasu spędzają ze sobą Paulina i Karolina, które są bliźniaczkami. W swoich relacjach mają wzloty i upadki. – Kiedyś, jak dostałem gorszą ocenę od Karoli, to byłam zazdrosna i się popłakałam. Ale to siostra mnie pocieszyła i powiedziała, że zawsze mogę to poprawić – wspomina P. Ostapowicz, którą uzupełnia siostra: – Z Paulą jesteśmy praktycznie nierozłączne. Różnie między nami bywa. Pamiętam, że raz na lekcji wychowania fizycznego bawiliśmy się w berka. Goniłam ją, a kiedy ją złapałam, ona odwróciła się i uderzyła mnie lekko w twarz. Ale tak naprawdę to najlepsza siostra na świecie.

Adrian Ostapowicz, ojciec: – Czasami po całym dniu ich sprzeczek człowiek ma kwadratową głowę (śmiech). Niektórzy nas pytają, mówią do nas: „Jak wy sobie radzicie z czwórką? Bo my mamy jedno i nie możemy sobie poradzić”. Dajemy radę, bo nie są chyba aż tak niegrzeczni.
A. Ostapowicz przyznaje jednak, że dziś tych kłótni jest więcej niż jeszcze kilka lat temu. Powód? – Dwa lata temu mieliśmy przeprowadzkę. Dziś jesteśmy na większym metrażu. I na naszych oczach trochę odbywa się taka mała walka o przywództwo. O to, kto ma rządzić w pokoju (śmiech). W nowym jest więcej miejsca, ale też więcej konfliktów – mówi A. Ostapowicz.

M. Ostapowicz: – Ale jak mamy wojnę na poduszki, to przynajmniej jest po równo.

– Kto te wojny na poduszki wygrywa? – pytamy.

– Była taka jedna, największa, którą my wygraliśmy, bo chłopcy się poddali – tryumfują bliźniaczki Ostapowicz.

Ich mama przyznaje, że jak w każdym rodzeństwie u jej dzieci też zdarzają się sytuacje sporne.

– Ale prawda jest taka, że bardzo są ze sobą zżyci, ale chyba nikt się do tego tak otwarcie nie przyzna. Ale to widać na każdym kroku. Co by się nie działo, Patryk z Kubą bronią dziewczynek i wiem, że na pewno nie dadzą im zrobić krzywdy w szkole. Była nawet ostatnio taka sytuacja, że Patryk stanął w ich obronie, bo zostały zaczepione przez jakichś starszych chłopaków – opowiada M. Ostapowicz. W dzieciństwie ze swoją siostrą też nie mogła się dogadać: – Tak było praktycznie do pełnoletności, bo moja młodsza siostra ciągle mi przeszkadzała. Między nami była różnica trzech lat i bez przerwy za mną chodziła, ciągle czegoś ode mnie chciała. Ale dziś nasze relacje są bardzo dobre. Mam jeszcze brata i nie ma żadnej imprezy w domu bez mojego rodzeństwa.

Trzy razy „M”

Przed całą czwórką jeszcze wiele mniejszych i większych kłótni. Do rozmowy o relacjach braterskich zaprosiliśmy tych, którzy najgorsze mają już dawno za sobą. To trojaczki, urodzili się w  1982 roku – Marek, Michał i Maciek Frąckiewiczowie z Nowej Soli.

– Jak byliśmy mali, rodzice ubierali nas identycznie, niemalże jak trzy laleczki (śmiech). Ja osobiście nie cierpiałem tego i bracia chyba też, więc szybko, bo w wieku ok. pięciu-sześciu lat, zaczęliśmy się buntować – żartuje wspominając lata dzieciństwa Maciej Frąckiewicz.
Za dzieciaka z braćmi kłócił się dość często. Z drugiej strony, jak wróg pojawiał się na zewnątrz, jednoczyli szyki. – Pamiętam taką sytuację, że kiedyś stanęliśmy do bójki we trzech przeciwko chłopakowi, który chciał któregoś z nas pobić. Nie muszę dodawać, że uciekł od razu – podkreśla Maciej.

Braterska pomoc zahaczyła także o okres szkoły. – Chodziliśmy z Maćkiem do jednej szkoły, konkretnie do Liceum Ogólnokształcącego, ale do różnych klas. Matematyka dla mnie nie stanowiła problemu, za to Maciek miewał kłopoty z cyferkami. Na maturze, mimo że Maciek wylosował miejsce tuż za mną, oczywistym było, że pewne konsultacje przy rozwiązywaniu zadań matematycznych musieliśmy odbyć – uśmiecha się Michał Frąckiewicz.

Dziś cała trójka to dojrzali mężczyźni, którzy mają swoje rodziny. Każdy wie, jak trudne jest rodzicielstwo. – To cudowne, jak nasi rodzice w tych trudnych przecież latach 80. dali radę nas wychować, oczywiście z pomocą babci i dziadka. Pamiętajmy, że w tamtych czasach nie było pampersów. Trzeba było wygotowywać tetrowe pieluchy razy trzy! Wszystkie ubrania, stroje – kupować razy trzy. Z wiekiem kłótnie i sprzeczki między nami też były razy trzy. Nie wiem, jak oni to wszystko wytrzymywali. To po prostu geniusze – mówi Maciej Frąckiewicz.
Czymś, co zespoliło braci w okresie podstawówki jeszcze mocniej, był sport.

– Dariusz Sachaj, już nieżyjący nauczyciel, w podstawówce namówił nas do uprawiania siatkówki. To było chyba w szóstej albo w siódmej klasie. Co więcej, nasz tata też kiedyś grał, więc był z nas bardzo dumny. Graliśmy na różnych pozycjach, więc jeśli byliśmy w dobrej formie, potrafiliśmy być w trzech na boisku, a to przecież pół drużyny. Wychodziło czasem tak, że dłuższymi fragmentami tylko my dotykaliśmy piłki na boisku – uśmiecha się Maciej, jedyny z całej trójki, który dziś na stałe mieszka w Nowej Soli. – Obecnie łączą nas dobre relacje, jesteśmy chrzestnymi swoich dzieci, ale niestety przez to, że nie mieszkamy w jednym mieście i przez tempo dzisiejszego życia, nie widujemy się aż tak często – mówi Maciej Frąckiewicz.

„Z bratem zawsze trzeba żyć dobrze”

W braterskim teamie nie tylko w domu są Michał i Maciej Konsewiczowie z Bytomia Odrzańskiego. Obaj od lat uprawiają piłkę nożną, są wychowankami Odry, z którą są związani przez większość swojej przygody z piłką.

– Od zawsze miałem zajawkę na piłkę nożną, więc Maciek jako młodszy brat musiał w tę piłkę grać. To było z góry przeze mnie narzucone, aczkolwiek gdyby nie polubił tego, to dziś na pewno nie bylibyśmy w jednej drużynie – wspomina okres dzieciństwa Michał Konsewicz, który na mecze podwórkowe ciągnął za sobą młodszego o cztery lata Maćka.

– Nikt nie chciał stać na bramce, więc stawialiśmy go między słupkami. Musiał ktoś bronić, żebym ja mógł strzelać. Mówiąc już zupełnie poważnie, zawsze z moimi kolegami braliśmy go i był traktowany jak równy z nami. Z czasem Maciek zszedł z bramki i zaczął grać w polu. Tak już zostało – mówi starszy z braci Konsewiczów.

– Który z was jest lepszy? – zapytaliśmy przewrotnie.

– Ja uważam, że Michał jest bardzo dobrym zawodnikiem. Wiem, że przez swoje kontuzje i brak pewności siebie nie zagrał przynajmniej na poziomie III ligi. To jest moje zdanie. Strzeliłem w tym sezonie sześć bramek, z czego chyba trzy z podań Michała. Jak widać, na boisku też dobrze się rozumiemy – opowiada Maciej Konsewicz, któremu brat w dzieciństwie raz połamał rękę. Dlaczego? – Walczyliśmy o fotel przed telewizorem. Tak bardzo chciał usiąść, że za mocno mi rękę wykręcił – śmieje się Maciej.

Michał: – Przez pół dnia płakał, że ma coś poważnego z ręką, ale nikt mu w domu nie chciał uwierzyć. Mama, tata mówili, że pewnie udaje. Ale wieczorem dalej beczał, że ból nie odpuszcza. W końcu pojechaliśmy na pogotowie i okazało się, że rękę trzeba zagipsować, bo faktycznie jest złamana – wspomina starszy z brać Konsewiczów, wówczas 10-letni chłopak. – Wtedy ta przewaga fizyczna robiła swoje, zawsze mogłem docisnąć mu śrubę. Dziś już bym z nim nie walczył, bo jest większy ode mnie. Na treningu wolę z nim nie wchodzić w ostrzejsze starcia, bo chyba nie miałbym szans. Nie na darmo ma wśród chłopaków pseudonim „Lodołamacz”. Niejeden już się o tym przekonał w IV lidze – śmieje się Michał Konsewicz.

Było trochę żartobliwie, ale zupełnie poważnie obaj mówią, że w życiu na brata zawsze można liczyć. – Spędzamy ze sobą dużo czasu grając w piłkę, ale też zawodowo. Dogadujemy się naprawdę nieźle. Myślę, że duży wpływ na nasze relacje mieli rodzice i kwestia wychowania. Nam od początku wpajano, że brat to brat i zawsze, co by się nie działo, trzeba z nim żyć dobrze. Trzeba go kochać, szanować i się wspierać. Nasz tato ma brata i żyją ze sobą dobrze. Mama ma siostrę, z którą też ma świetny kontakt, więc jeśli z takich wzorców czerpaliśmy, to między nami nie może być źle. Nigdy większych, poważniejszych kłótni nie było, żebyśmy się np. ze dwa tygodnie nie odzywali – opowiada starszy z rodzeństwa.

Jego młodszy brat dodaje: – Między nami jest pewna równowaga. Ja jestem spokojny, bardziej stonowany, a Michał to gorąca głowa. Jak on zaczyna podnosić głos, to ja milczę. Patrząc na inne rodzeństwa, gdzie niektórzy są w podobnym wieku, co my, a między nimi jest więcej kłótni niż przyjaźni, to na pewno można powiedzieć, że my żyjemy ze sobą bardzo dobrze. Ale czasem pokłócić się trzeba, bo nie może być zbyt kolorowo.

Siostra na ratunek

Nasze kolejne bohaterki mówią o sobie „siostry Klim”. Różnica wieku pomiędzy dziewczynami to cztery lata. Łączy je mocna więź.
Zofia i Katarzyna Klimkowskie pochodzą z Nowej Soli. Mają wiele wspólnych wspomnień. Dwa szczególnie mocno zapadły w pamięć młodszej, Zosi. – To wspomnienia z dzieciństwa, kiedy moja siostra dwukrotnie uratowała mi życie. Pojechałyśmy do przyjaciół naszych rodziców, którzy mieszkają w Modrzycy. Wyszłyśmy na podwórko, rodzice siedzieli w domu. Tam stał ogromny zbiornik z gnojówką, do której wpadłam i zaczęłam się topić. Miałam wtedy cztery lata. Moja ośmioletnia wówczas siostra wyciągnęła mnie stamtąd łapiąc za ubranie. Następnie z zimną krwią i stoickim spokojem wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do rodziców – wspomina Zosia. Rodzice, kiedy zobaczyli dziewczynki, byli przerażeni. – Mama z ciocią były sparaliżowane strachem, ciocia również. A wujek wpadł w niepohamowany śmiech. Mama do dziś wspomina, że jeszcze przez tydzień smarkałam szambem – śmieje się Zosia.

Niedługo po tej historii siostry Klimkowskie wyszły razem przed blok, pobawić się na trzepaku. – Jakiś chłopiec strącił mnie z tego trzepaka. Spadłam na głowę. Miałam wstrząśnienie mózgu. Kasia zaczęła wzywać pomoc. Całe szczęście, że akurat przechodziła tamtędy znajoma rodziców z pracy, która ich niezwłocznie zaalarmowała. Pojechaliśmy do szpitala, głowę miałam szytą. Kasia zawsze była obok, pilnowała mnie – opowiada Z. Klimkowska.

Ta więź pomiędzy siostrami, która rodziła się na przestrzeni lat, dziś, pomimo dzielącej dziewczyny odległości, nadal jest silna. Zosia wyprowadziła się do Warszawy, Kasia mieszka w Zielonej Górze.

– Wspomnień z Zosią mam całą masę. Można by o tym napisać książkę. Teraz, kiedy mieszkamy tak daleko od siebie, każde spotkanie przynosi nowe, najlepsze wspomnienia. Bo tak naprawdę najlepsze wspomnienie wciąż trwa, bo najlepsze jest to, że przez całe jej dotychczasowe życie mogłam patrzeć, jak ze słodkiej dziewczynki z burzą loków na głowie stała się cudowną, świadomą i dobrą kobietą. Jestem dumna, że jest taką osobą – mówi o swojej młodszej siostrze K. Klimkowska.

Nie zawsze, jak to w rodzeństwie bywa, ich siostrzana relacja usłana była różami. W wielu kwestiach nie mogły dojść do porozumienia, kłóciły się i złościły na siebie. – Praktycznie przez większość dzieciństwa się nie dogadywałyśmy. Jak siostra miała 20 lat, a ja 16, to zaczęłyśmy się przyjaźnić. Miałyśmy wspólnych znajomych. Podobne zainteresowania muzyczne. Urządzałyśmy sobie wypady poza miasto. Wtedy zaczęłyśmy spędzać razem bardzo dużo czasu – opowiada Z. Klimkowska. I dodaje: – Kasia jest dla mnie najważniejszą osobą w życiu. Ona i jej synek.

– Moja siostra wie o mnie wszystko. Mamie nie zawsze się wszystko powie. My bardzo dobrze się znamy. Czasami mam wrażenie, że ona zna mnie nawet lepiej niż ja sama. To jest niesamowite. Zawsze mogę na nią liczyć. Uważam, że więź, zwłaszcza pomiędzy siostrami, jest niesamowicie silna, nierozerwalna. Kobiety są bardziej emocjonalne. My bardzo często się przytulamy, całujemy i chodzimy za rękę. Brat z bratem by tego nie zrobił – zauważa Z. Klimkowska.

Podobne znaczenie dla Katarzyny ma Zofia: – Jest dla mnie przede wszystkim ostoją bezpieczeństwa. Moją przyjaciółką, często odbiciem lustrzanym. Możemy na siebie zawsze liczyć, nawet jak nie zawsze się ze sobą zgadzamy. Nasza więź jest dla mnie tak samo ważna, jak więź z moim synem. Skoczyłybyśmy za sobą w ogień. Kiedyś była moją małą siostrzyczką, którą chciałam chronić i się nią opiekować (no może akurat nie wtedy jak chciałam iść na podwórko, a mama kazała mi jej pilnować, jak była bobaskiem). Teraz jesteśmy partnerkami i niejednokrotnie to ona opiekuje się mną – przyznaje K. Klimkowska.

Siostry uważają, że ich więź przetrwa każdą burzę. Pokładają wiele energii w tym, żeby utrzymać tę silną więź. Starają się widzieć najczęściej, jak się da. – Ostatnio Kasia przyjechała do mnie z synkiem na tydzień. To był cudowny czas. Zwiedzałyśmy Warszawę. Uważam, że pomimo dzielącej nas odległości z biegiem lat będziemy jeszcze bliżej siebie – dodaje Zosia.

Nie wszystkie siostrzane więzi są tak silne, jak u Klimkowskich. Dziewczyny uważają, że składa się na to kilka czynników. – To kwestia charakterów, wychowania. Mama zawsze nam wpajała, że jesteśmy siostrami, że nie jest ważne, co się wydarzy, zawsze nimi będziemy. „Zawsze musicie być razem i o siebie dbać”. Poza tym scementowały nas również trudności, z jakimi musiałyśmy się zmierzyć ramię w ramię – mówi Z. Klimkowska.

***

„Brat lub siostra to taka osoba, którą kochamy, a jednocześnie kłócimy się z nią przy byle okazji. Bez rodzeństwa życie byłoby jednak zdecydowanie nudniejsze, dziś warto więc pokazać najbliższym, że o nich pamiętamy”. Tak piszą autorzy kalendarza. My dołączamy się do tego przypomnienia.

Anna Karasiewicz

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Mariusz Pojnar

Aktualności, kronika

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content