70 lat koła Tur

Najstarsze koło łowieckie z terenu powiatu nowosolskiego świętowało w weekend swoje 70. urodziny. Była uroczysta msza, poświęcenie sztandaru i wielka biesiada. To idealna okazja, żeby zapoznać się z historią Tura i odświeżyć swoje informacje na temat myślistwa

Koło Łowieckie Tur w Nowej Soli jest jedyną tego typu organizacją w mieście i jedną z kilku, które działają w powiecie nowosolskim (pozostałe są w Kożuchowie, Nowym Miasteczku, Niedoradzu i Przyborowie). Jednocześnie Tur, który w weekend oficjalnie świętował 70-lecie istnienia, jest najstarszym kołem na naszym terenie, a jego historia zaczyna się w latach 1947-48, kiedy dzisiejszy powiat nowosolski był jeszcze powiatem kożuchowskim.

Początkowo tylko dla wybranych

– W 1947 w zimowy wieczór spotkało się kilku zapaleńców myślistwa, którzy byli już myśliwymi przed II wojną światową. Byli to koledzy Witold Sapkowski, Aleksander Zieniewicz, Borys Juracki, Adam Malczyk i Jan Olczyk. Po długiej rozmowie ustalili, że koło będzie miało nazwę Tur – czytamy w pierwszych zdaniach wydawnictwa przygotowanego z okazji aktualnego jubileuszu przez Andrzeja Żuka, prezesa koła i Stanisława Nagiełły, sekretarza.

W czasach powojennych trudno było o pozwolenie na broń, a co za tym idzie również o paranie się myślistwem. Polska administracja i wszelka działalność różnego rodzaju organizacji dopiero się kształtowały. Ówczesne władze niechętnie zezwalały komuś na posiadanie broni. Także z powodu obaw, że może być wykorzystana do jakichś rewolucyjnych celów.

Stąd powojenni myśliwi to w zdecydowanej większości były osoby już przed wojną chodzące z bronią do lasu i w jakiś sposób powiązane z władzą. Jeden z założycieli Tura był milicjantem.

– Koła długo były bardzo hermetyczne. Bez znajomości i układów partyjnych trudno było się do nich dostać. A nawet jeśli to się udało, to każdy zaczynał od kandydackiego stażu. Na swoim przykładzie powiem, że mnie żadne koło do siebie przyjąć nie chciało i dopiero łowczy powiatowy, bo wówczas była taka osoba, wydał w 1972 r. z urzędu nakaz przyjęcia mnie na staż, który i tak – mimo odbycia i zaliczenia egzaminu – żadnej gwarancji przyjęcia do koła nie dawał – opowiada A. Żuk.

– Członek koła mógł otrzymać tylko jedno pozwolenie na broń i na początku była to zawsze dubeltówka. Po pierwszych trzech latach zdawało się tzw. egzamin selekcjonera i po pozytywnej weryfikacji milicji można było kupić broń gwintowaną – uzupełnia S. Nagiełło.

W latach 70. koło miało pod sobą dużo większy obszar niż dzisiejsze – dwa obwody o powierzchni prawie 13 tys. hektarów, a liczyło zaledwie 20 członków (dziś jest ich ponad 60). Właśnie wtedy sytuacja zaczęła się powoli zmieniać i rozpoczynała się większa otwartość na osoby chętne do dołączenia do kół. Przyczyn było kilka.

– Do rolnictwa przeszły nowe metody uprawy roślin związane z opryskami i stosowaniem chemicznych środków. To spowodowało, że zdecydowanie zmniejszyła się populacja zwierzyny drobnej. Dodatkowo wprowadzono okresy ochronne dla drapieżników fruwających, pojawiły się szczepionki przeciw wściekliźnie podrzucane lisom (wcześniej były dziesiątkowane przez tę chorobę), które rozmnożyły się i pogłębiły spadek liczby drobnych zwierząt. W ich miejsce licznie pojawiły się sarny, jelenie i dziki, a co za tym idzie – wywołało to wiele szkód w uprawie rolnej – wyjaśnia prezes Tura.

– Myśliwi, którzy w latach 40. i 50. tworzyli koło, weszli już w taki wiek, że przestawali sobie z tym dawać radę. Jednoczesna praca na rzecz koła i wypracowywanie pieniędzy dla rolników powoli ich przerastało, dlatego zaczęto chętniej przyjmować do kół nowe, młodsze osoby – dodaje.

 

Ciągnęło ich do lasu

– Z naszej trójki ja dołączyłem do koła najpóźniej, bo w 1982, czyli w czasach, kiedy nie było już dwuletnich, a tylko roczny staż kandydacki – mówi Alfred Bigos, skarbnik koła i trzeci członek zarządu, który uzupełnia jeszcze osoba łowczego (dziś to Ryszard Płachciński, który niedawno w zarządzie zastąpił Pawła Kowalewicza).

– Jestem z Kożuchowa, byłem w wojsku i potrafiłem obchodzić się z bronią, ale długo nie mogłem dostać się na staż. W rodzinie myśliwych nie miałem, ale kilku kolegów się tym zajmowało i to oni zaszczepili we mnie to zainteresowanie. Natomiast zawsze ciągnęło mnie do lasu, do podpatrywania zwierzyny. No i tak zostało mi do dziś – dodaje pan Alfred.

W rodzinie A. Żuka również nikt przed nim nie polował. – A w każdym razie nikogo takiego nie znałem. Znałem za to starszego myśliwego, z którym spędzałem dużo czasu jako dziecko. Chodziłem z nim do lasu i pewnie bez niego nigdy bym się myślistwem nie zajął – wspomina pan Andrzej.

Gdy obecny prezes Tura miał 13-14 lat, znajomy myśliwy pozwalał mu czasem wystrzelić nabój hukowy. Argumentem i kartą przetargową nierzadko była skombinowana paczka popularnych wówczas papierosów Sport. – A jak byłem starszy i on widział, że mnie to interesuje, to zaczął mnie traktować poważniej. Dużo mi wtedy tłumaczył. Jako dorosły w wojsku nie byłem, więc z bronią za wiele do czynienia nie miałem. Podobało mi się chodzenie po lesie, podglądanie przyrody, polowanie, praca ze zwierzyną – wymienia A. Żuk.

Pan Stanisław staż rozpoczął w 1974 r. Do koła dołączył dwa lata później. Jego rodzina pochodzi spod Wilna, ale on sam urodził się już w Nowej Soli. – Wiem, że tam, na Wschodzie, wujek był myśliwym. Tutaj na mojej ulicy mieszkało dwóch członków koła Tur: panowie Ciastowski i Wojna. Za czasów piątej i szóstej klasy z Leszkiem, synem pana Ciastowskiego, ciągle chodziliśmy z tzw. nagonką, która wypłosza zwierzynę w kierunku myśliwych podczas polowania – opowiada S. Nagiełło.

– Gdy pracowałem w lubuskiej przemysłówce w latach 70., zorganizowała się cała grupa – ok. 10 osób – która w tym czasie miała dołączyć do koła, bo to był ten okres, kiedy ludzi im zaczęło brakować. Przypomniały mi się nagonki z młodzieńczych lat i też dołączyłem – uzupełnia dzisiejszy sekretarz koła.

Nie ma myśliwych, nie ma rolnictwa

Myślistwo to działanie społeczne. Kiedyś wypłacaniem odszkodowań dla rolników za szkody wyrządzone przez dzikie zwierzęta koła zajmowały się wspólnie z nadleśnictwami, dzieliły się kosztami pół na pół. Zasady się jednak zmieniły. Dziś odgórnie narzucone jest, że tematem szkód martwią się myśliwi, których obowiązują też ustalone przez m.in. nadleśnictwa i gminy roczne plany odstrzałów zwierząt w danym gatunku.

– Żadnej dotacji na to nie ma i budżet na pokrycie szkód musimy w całości wypracować sami. Uprawiamy poletka, pasy zaporowe i buchtowiska, które mają utrzymać zwierzęta w lesie, żeby nie wychodziły na pola. A to też kosztuje, bo trzeba kupić nasiona, sprzęt czy karmę dla zwierząt – mówi A. Żuk.

Poważnym wsparciem budżetu są opłaty, jakie przekazują kołu uczestnicy polowań dywizowych – obcokrajowcy, którzy przyjeżdżają polować w Polsce. Do tego dochodzą składki członków koła. – Jakby nam hipotetycznie zabrakło pieniędzy na pokrycie szkód, to mamy obowiązek sami się opodatkować, czyli prywatne pieniądze członków koła przeznaczyć na odszkodowania. Na szczęście do tej pory taka sytuacja nas nie spotkała, ale w innych kołach w Polsce to się zdarza i bywa, że powoduje likwidowanie kół. W ostatnim sezonie (od kwietnia do marca kolejnego roku) mieliśmy kosztów za same szkody na ponad 80 tys. zł. To dużo dla organizacji społecznej. Nikt też nie dotuje nam kosztów wyjazdów do lasu czy zakupu amunicji i broni. A z drugiej strony jest rolnik, który nic nam nie dokłada, ale żąda pilnowania jego pola i płacenia za szkody – mówi A. Bigos.

Myśliwi co jakiś czas muszą mierzyć się z narastającą falą krytyki w ich kierunku. Ich zajęcie bywa nazywane „zabawą w zabijanie”. Przeciwnicy podnoszą hasła, że ta profesja miała sens w czasach, gdy nie było sklepów i półek uginających się od mięsa zwierząt hodowlanych. – Moja odpowiedź na to jest taka: wyobraźmy sobie hipotetyczną sytuację, że w jakimś okręgu żyje 200 dzików. Załóżmy też, że połowa z nich to lochy, a każda może urodzić 10 młodych. Niech urodzą tylko po pięć, to po roku mamy 700 sztuk, a to daje 350 loch, które w następnym sezonie znów rodzą młode. Dzików przybywa w tempie lawinowym; plądrują pola i w poszukiwaniu jedzenia wchodzą do miast. W trzy lata bez myślistwa nie ma rolnictwa. Jak człowiek raz zaingerował w pozyskanie zwierzyny, to już tego nie można przerywać – wyjaśnia S. Nagiełło.

– Dzik jest w tym kluczowy, bo jest go najwięcej i robi najwięcej szkód. W szybkim rozmnażaniu pomaga mu też ocieplający się klimat. W czasach normalnych zim część miotu nie wytrzymywała w śniegach i mrozie. Teraz przeżywa cały, a bywa, że lochy rodzą młode już nie raz, a dwa razy do roku. Niech przeciwnicy spróbują o likwidacji myślistwa porozmawiać z rolnikami. Szybko by się taka rozmowa skończyła… – komentuje A. Żuk.

– Krytyka jest najczęściej kiełbasą wyborczą środowisk, które akurat startują w wyborach i próbują na tym temacie zaistnieć. Łatwo przypiąć nam łatkę i zrobić z myśliwych kozłów ofiarnych – dodaje A. Bigos.

Cała trójka zgodnie przyznaje: utożsamianie myśliwych wyłącznie ze strzelaniem do zwierząt jako czymś złym to krzywdzące uproszczenie.
– Bo największa radość jest wtedy, jak kolega po sąsiedzku spudłuje – śmieje się prezes Tura.

– Jest trochę jak w wędkarstwie. Jedziesz do lasu i nie ważne, czy coś upolujesz, czy nie. Jak z ambony widzę lochę, która idzie z młodymi, to nie oddaję w ich kierunku strzału, bo cieszy mnie, że mogę na nich popatrzeć – mówi pan Stanisław. – I dlatego szkoda, że kiedyś dużo było drobnych zwierząt, jak bażanty czy kuropatwy, które można było obserwować, a dziś to rzadkość – dodaje.

– Myślistwo jest odskocznią od pracy, kłopotów. Sposobem na wyciszenie, ale też okazją do spotkań w większym gronie, bo bardzo lubimy spotkania np. przy okazji Hubertusa czy wigilijnego polowania ze składaniem sobie życzeń i opłatkiem. Miło jest gościć kolegów z innych kół na polowaniach zbiorowych – mówi pan Andrzej.

– Zwyczajna kiełbasa z marketu upieczona zimą na ognisku smakuje wtedy zupełnie inaczej… – uśmiecha się pan Alfred.
W miejscu dawnej stajni

Koło Tur ma swoją siedzibę przy skwerze na rogu ul. Św. Barbary i Parkowej. Skromny budynek ma, jak się okazuje, bogatą historię, która zaczyna się od tego, że w latach 50. była to część stajni na dwa konie, które ciągnęły wóz z węglem. W kolejnych latach po przebudowach mieściła się tu wytwórnia wody gazowanej, urząd poczty, biura spółdzielni mieszkaniowej, siedziba Związku Bojowników o Wolność i Demokrację (ZBoWiD).

Myśliwi kupili budynek w 1992. – Nie jest duży, ale nam wystarcza. Mamy gdzie usiąść, porozmawiać, opowiadać o tym, kto spudłował i komu jaka zwierzyna uciekła – mówi A. Żuk.

Koło ma też swoją stanicę w lesie obok Studzieńca. To już drugie tego typu miejsce, bo poprzednią ktoś zdewastował. Ta, odpukać, ma się bardzo dobrze i jest miłym miejscem spotkań (pomieści ok. 60 osób) nie tylko dla samych myśliwych, ale też innych mieszkańców, którzy mają ochotę odpocząć, usiać przy zadaszonej ławie czy rozpalić bezpiecznie ognisko.

Na wspomniane już blisko 13 ha terenu dzierżawionego przez koło składają się obwody łowieckie o numerach 180 i 181. To teren, który zaczyna się przy Nowej Soli i dalej prowadzi wzdłuż dróg do Zakęcia, Konradowa, Ługów, Zatonia, Jarogniewic, Radwanowa i Kożuchowa.

Dalej granica obwodów wytyczona jest dawną linią kolejową w kierunku miasta. Kiedyś Tur miał pod sobą jeszcze lasy za Pleszówkiem, aż pod most kolejowy na Odrze, ale obecnie to są hektary dzierżawione przez myśliwych z Niedoradza.

Można świętować, ale powoli czas na młodych

W przeszłości Tur kilka razy próbował podkreślić kolejne istotne rocznice swojej działalności, ale różnie z tym bywało. Lata temu obchodzono np. 40- i 50-lecie koła – bez większej pompy. W czasach bliższych współczesności ze względów finansowych też nie udawało się zorganizować huczniejszych urodzin, natomiast do aktualnego święta koło niejako zobligowało zeszłoroczne przekazanie sztandaru.

– Do 2018 r. Tur nie miał własnego sztandaru, dlatego postanowiliśmy go ufundować, a został on nam przekazany przez Okręgową Radę Łowiecką z Zielonej Góry – mówił podczas naszego spotkania w środku poprzedniego tygodnia prezes nowosolskiego koła.

W sobotę odbyły się oficjalne uroczystości z okazji 70-lecia Tura. Obchody rozpoczęła msza, na której sztandar został poświęcony, a następnie myśliwi pojechali na biesiadę. Z okazji urodzin wydano też okolicznościowy album, w którym znajduje się mnóstwo historycznych zdjęć, są też opisane najważniejsze informacje o kole zebrane na przestrzeni kilkudziesięciu lat.

Z ponad 60 członków Tura tylko jedna czwarta to osoby w wieku 30-40 lat, czyli młodzi stażem myśliwi. Powoli nadchodzi taki moment, jak w latach 70., że to oni będą musieli przejąć pałeczkę zarządu, żeby koło miało przed sobą przyszłość.

– Jak my zostaliśmy myśliwymi, starsi nie dawali już rady. Teraz zbliża się moment, że historia zatoczy koło. Nas też będą musieli zastąpić młodsi, którzy nie na hura, ale kolejno powinni być wprowadzani do zarządu i czerpiąc z naszego doświadczenia, krok po kroku przejmować liderowanie kołem – zapowiada prezes Żuk.

Najbliższa przyszłość koła będzie natomiast zależała od przyszłorocznych przedłużeń umów na dzierżawę obwodów. Koła będą oceniane pod kątem m.in. sytuacji finansowej czy zagospodarowania swojego terenu. – To weryfikacja kilkuletniej pracy, ale nasz wpływ na nową umowę może nie być duży, bo i tak ktoś w pięć minut może zadecydować, że zrobi inaczej. Nie można być pewnym, że zostanie po staremu – przestrzega szef Tura.

Tymczasem gratulujemy jubileuszu i myśliwskim zwyczajem życzymy – darz bór!

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Artur Lawrenc

Aktualności, oświata

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content