Anna Dymna: Wolontariusze są jak uśmiech [ROZMOWA]

Kolejnym gościem 2. Nowosolskiego Forum Organizacji Pozarządowych była Anna Dymna. – Jedna z najpopularniejszych i najbardziej lubianych polskich aktorek teatralnych i filmowych. Tworzyła niezapomniane kreacje w filmach takich jak „Nie ma mocnych”, „Kochaj albo rzuć” czy „Znachor” – przedstawiał Dymną nasz dziennikarz Mariusz Pojnar, który przeprowadził tę rozmowę

Kariera aktorska Anny Dymnej to jedno, ale jej życie mogłoby być wzorem, jak pomagać innym. To też działaczka społeczna i prezeska Fundacji Mimo Wszystko. W spotkaniu online uczestniczyła także Anita Morga, koordynatorka ds. wolontariuszy w fundacji.

Mariusz Pojnar: Jak miała pani 8-10 lat, kim chciała pani zostać? Marzyła pani o aktorstwie?

Anna Dymna: Jak miałam 8-10 lat, byłam okropnie nieśmiałym dzieckiem. Chciałam być mikrobiologiem morskim. Świetnie łaziłam po drzewach, świetnie pływałam. Myślałam, że to będzie taki zawód, w którym będę chodzić po dnie oceanu i zbierać muszelki i żyjątka, których nie ma na ziemi. Aktorem nie chciałam być, bo aktor musi stawać na scenie, ludzie na niego patrzą, oceniają. Musi płakać i śmiać się na zawołanie. Dla mnie aktorzy to były takie dziwne istoty.

Kiedy podjęła pani decyzję, że jednak pójdzie w tę stronę?

Anna Dymna: Do tej pory tej decyzji nie podjęłam świadomie. To było tak, że w kamienicy, w której się wychowałam, mieszkał na pierwszym piętrze Jan Niwiński, fantastyczny aktor. Prowadził zespół dla dzieci „Koci teatr” przy poczcie w Krakowie w Klubie Łączności. Zobaczył z balkonu, że biega taka dziewczynka z chłopakami, zbiera ślimaki, bawi się w wojnę i w ogóle – tak mnie przyuważył. Jak miałam 11 lat, poprosił moich rodziców, żebym dołączyła do tego teatrzyku. Okazało się, że to jest równie fajne jak łażenie po drzewach.

Jak już miałam 17 lat i zdawałam maturę, to przestałam tam chodzić. Złożyłam papiery na psychologię. Chciałam być psychologiem i chciałam studiować psychologię kliniczną, pracować w więzieniach, domach dziecka. Z takimi ludźmi, co im smutno na świecie. Zawsze mnie to najbardziej interesowało, dlaczego ludzie są tacy różni, wspaniali. Pan Niwiński, jak się dowiedział, że ja nie chcę do szkoły teatralnej, to zaczaił się na korytarzu, złapał mnie za włosy i mówi: „Gdzie ty będziesz zdawać, na jaką psychologie? Do szkoły teatralnej!”. No i poszłam zdawać do szkoły teatralnej, egzaminy były wcześniej.

Niczego nie traciłam, byłam przygotowana. Nie miałam jeszcze 18 lat, wyglądałam jak dziecko. Nie miałam kiedy się zastanawiać, czy ja chcę być aktorem. Zdałam. Na pierwszym roku zagrałam w prawdziwym teatrze, potem pierwsze filmy. Nawet urlop dziekański wzięłam dla filmu na trzecim roku. Tak mnie to wciągnęło. To jest okrutny i piękny zawód.

1999 r. to początek pani współpracy z Towarzystwem Brata Alberta? Początek takiej mocnej działalności społecznej?

Anna Dymna: Aktor to jest taka małpa. Za komuny było to samo. Jak zagrałam w „Trędowatej”, miałam różowy kapelusz, piękne sukienki, tysiące listów od kobiet, które dziękowały mi za to, że pokazałam im, że istnieje taki piękny świat, takie sukienki. Takie coś to było ich marzenia. Byłam młoda i piękna i połowa tych listów była od facetów, którzy chcieli mnie poderwać, proponowali mi różne rzeczy.

Druga połowa to były listy o marzeniach. Nie było skarg, próśb, bo ludzie się bali. Jak upadła komuna, to zaczęło przychodzić jeszcze więcej listów i z nich wylewała się rozpacz, samotność, cierpienie. To było straszne, bo ja starałam się jakoś pomagać, paczkę wysłać, pieniądze zebrać na lekarstwa i nagle zobaczyłam, jak to jest trudno mądrze pomagać. Jak dałam komuś sto złotych na lekarstwo, to ktoś mi odpisał: „To teraz proszę kupić futro mojej siostrze, bo nie jest gorsza od pani”. Nigdy się nie oburzałam, ale zobaczyłam, co ludzie o nas myślą. Że aktorzy nie chorują, są multimilionerami. Nie wiedzieli jaką ja miałam wtedy pensję i jak ja żyłam jako ta „wielka aktorka”. Wiedziałam o tym, jakie są pułapki.

Zaczęłam patrzeć na ludzi, którzy pomagają mądrzej. Wie pan, za komuny nie było tak, że można było założyć fundację i ją prowadzić, dopiero potem była taka możliwość. Tak los zrządził, że dostałam zaproszenie od ks. Isakowicza-Zaleskiego. Powołując się na to, że jego mama mieszkała w tej samej kamienicy co ja i że mnie zna, chciał, żebym przyjechała do ośrodka w Radwanowicach do osób z niepełnosprawnością intelektualną. Bałam się okropnie, bo ja takich ludzi nie znałam, a my jak kogoś nie znamy, to się boimy. Myślałam: jak ja sobie poradzę, oni mnie przecież nie znają, a co będzie, jak nie zrozumieją, co mówię?

Pamiętam dokładnie ten dzień, kiedy tam pojechałam. Była piękna pogoda, tam był przegląd twórczości teatralno-muzycznej osób z niepełnosprawnością intelektualną. Była zbudowana scena, namiot, ja zasiadłam w jury. Jak tam przyjechałam, zaczęły biec do mnie z różnych stron przepiękne istoty z uśmiechem, przytulały mnie, całowały, śpiewały, płakały. Przez chwilę wydawało mi się, że zwariuję, a potem poczułam się najbardziej kochaną i potrzebną osobą na świecie.

Potem, po tym festiwalu, wróciłam do domu, miałam gorączkę i dziękowałam Bogu, że mój syn jest zdrowy. Już nigdy nie zapomniałam o tych ludziach, przyjeżdżałam tam na rowerku, zaprzyjaźniałam się z nimi. Okazało się, że tam robią teatr i pomyślałam: może im pomogę? Już tak długo uczę w szkole teatralnej.

Chciałem zapytać panią Anitę, jak pani trafiła do fundacji? Czym urzekła panią Anna Dymna?

Anita Morga: Myślę, że w moim życiu to był też duży przypadek. W zasadzie fundację znałam. Od dzieciaka oglądałam Festiwal Zaczarowanej Piosenki. Kiedy przyszłam na studia w Krakowie, tam nie wpadłam jeszcze na pomysł, żeby zostać wolontariuszką. W pewnym momencie zaczęłam szukać wolontariatu dla siebie i pomyślałam o Fundacji Mimo Wszystko w momencie, kiedy okazało się, że mój kolega ze studiów zna tę fundację bardzo dobrze i zachęcił mnie, żebym spróbowała. Zadzwoniłam do mojej poprzedniczki i tak już zostało. Przez pięć lat sama byłam wolontariuszką, a później zrządzeniem losu mogłam zostać pracownikiem. Postać pani Ani też ma niebagatelne znaczenie, bo jest dla nas wszystkich inspiracją. Tylko uczyć się od takich ludzi podejścia do drugiej osoby. Urzekło mnie to wszystko na tyle, ze już nie szukałam innych wolontariatów.

Ilu wolontariuszy wspiera działalność fundacji?

Anita Morga: Wielu młodych, bo o tym warto powiedzieć. Mam około 40-50 młodych wolontariuszy, którzy regularnie nas wspierają. To są takie osoby, o których wiem, że mogę do nich zadzwonić o każdej porze. Nasz wolontariat w dużej mierze polega na akcyjności. Mamy sporo wolontariuszy, którzy wspierają nasze wszystkie wydarzenia. W bazie mamy zarejestrowane 534 osoby. Jesteśmy taką organizacją, która nie boi się współpracy z innymi organizacjami. Bardzo chętnie wspieramy się choćby z WOŚP-em.

Pani Anno, trudno jest zapanować nad taką ilością młodzieńczej energii? Jak pani to robi?

Anna Dymna: Sama jestem wolontariuszką, więc wiem na czym to polega. To moja radość, pasja. Oni dają mi największą siłę, bo robią to z radością. Człowiek szuka swojego miejsca, musi zawalczyć o siebie, jakąś stabilizację – i z tym wolontariatem jest różnie. Wiele lat prowadziłam gale wolontariatu w Polsce i rozmawiałam z wolontariuszami.

To jest tak, jakby w dusznym pokoju otworzyć okno i wpuścić słońce z wiatrem. I to są wolontariusze. Człowiek wie, że warto. Oni są jak uśmiech.

Fundacja pomogła 20 tysiącom niepełnosprawnych osób. Ta liczba musi robić wrażenie. Jakie jeszcze macie plany na przyszłość?

Anna Dymna: Boję się nawet o tym mówić, bo to jest tak, że tyle lat fundacja działa, a wydaje się czasem, że jeszcze nikomu nie pomogłam. Działając, musimy myśleć o tym, dla kogo założyliśmy fundację.

Wszystko co robię, to robię po to, żeby pomóc osobom z niepełnosprawnością intelektualną. Oni potrzebują pomocy od urodzenia aż do śmierci. Dzieci, które mają dzieci z niepełnosprawnością intelektualną, mają jeszcze jakąś opiekę państwa, bo jest obowiązek szkolny. Najgorsza sytuacja jest wtedy, gdy takie dziecko kończy 18 lat i nic mu się nie należy. Zajmujemy się ludźmi dorosłymi, ale staramy się obejmować opieką tych ludzi od urodzenia. Kobietami, które są w ciąży i mają takie dziecko urodzić. Nad morzem walczyłam wiele lat o ziemię po wojsku rakietowym. Udało mi się ją dostać w dzierżawę, ale czas się kurczy. Robiliśmy tam warsztaty z terapii dla osób z niepełnosprawnościami intelektualnymi. Moim marzeniem było wybudować tam ośrodek, gdzie byłby przede wszystkim dom spokojnej starości i dla ludzi z zespołem Downa. Takiego domu nie ma.

Jaki prezent na Mikołaja chciałaby dostać Anna Dymna [rozmawiamy w kilka dni przed mikołajkami – red.]?

Anna Dymna: Na Mikołaja chciałabym pojechać do Radwanowic. U nas Mikołajem był dziadziuś biedniejszy, a Aniołek przynosił duże prezenty. Chciałabym dostać czapeczkę, może być czarna, może być czerwona, rękawiczki i skarpetki. Bo jak byliśmy mali, to Mikołaj nam przynosił takie drobne rzeczy i strasznie się z nich cieszyliśmy.

A może zrobią mi panie prezent i przyjadą kiedyś do Nowej Soli?

Anna Dymna: Już jadę! Pstryk i jesteśmy. Nie byłam nigdy w Nowej Soli. Pan mnie zaprosi w przyszłym roku we wrześniu. Przyjedziemy z grupą wolontariuszy.

Anita Morga: W tym roku sprzątaliśmy Tatry, to w przyszłym możemy wysprzątać Nową Sól z grzybów.

W jednym z filmów, w którym grała pani Ania, padło stwierdzenie, że koń to przeżytek… Pani zdaniem wolontariat stanie się przeżytkiem?

Anna Dymna: Jeżeli oddychanie będzie przeżytkiem, uśmiech będzie przeżytkiem i człowiek będzie przeżytkiem – no to wtedy może i pomaganie też. Ale póki żyjemy i oddychamy, wolontariat nigdy nie będzie przeżytkiem.

opracowała Aleksandra Gembiak

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content