Francuska pomoc w stanie wojennym [cykl #retroKrąg]

TEKST SPRZED TRZECH LAT. Znajomość Teresy Hodowanej i Christine Merour rozpoczęła się, kiedy obie były nastolatkami. Zaczęły do siebie pisać. Potem kontakt urwał się na dwie dekady i został wznowiony, kiedy Christine na początku lat 80. usłyszała we francuskiej telewizji, że w Polsce dzieje się źle. Przez kilka lat, aż do 1986 roku wspólnie ze swoimi przyjaciółmi regularnie słali do nas dary – odzież i leki. W ten sposób pomogli około setce nowosolskich rodzin

Cała ta nieprawdopodobna historia przyjaźni Polki i Francuzki zaczęła się w 1958 roku. W tamtych czasach do Francji z Nowej Soli w ramach współpracy między oboma krajami wyjeżdżali m.in. młodzi nauczyciele.

– Na taką kolonię do Francji wyjechała nauczycielka języka francuskiego z „Ogólniaka”. Była tam miesiąc. Kiedy wróciła, przywiozła stamtąd kilka adresów młodych ludzi, którzy chcieli nawiązać kontakt z młodymi Polakami. Oni chcieli po prostu wymieniać korespondencję, myśli, spostrzeżenia z rówieśnikami z trochę innej części Europy. I w ten sposób dostałam dwa adresy, w tym do 15-letniej wówczas Christine z Brestu – wspomina sierpień 1958 Teresa Hodowana,  która miała wtedy 17 lat i mieszkała z rodziną w kamienicy przy ul. Wyspiańskiego.

Pisały do siebie o wszystkim, bardzo regularnie, opisując to, jak wygląda ich codzienne życie, o czym marzą, jaką literaturę czytają. W ten sposób coraz bardziej się do siebie zbliżały.

Kontakt listowny utrzymywały przez około dwa-trzy lata. Potem się urwał.

– W którymś momencie wyjechałam do Gorzowa Wielkopolskiego, gdzie podjęłam naukę w technikum melioracyjnym. Christine z kolei wyszła w międzyczasie za mąż i ten nasz kontakt się trochę urwał, a korespondencja ustała – opowiada T. Hodowana. Ale nie na zawsze.

Czerwony kapturek

Obie panie nie pisały ze sobą 20 lat. W tym czasie życie każdej z nich nabrało nowego, dojrzalszego wymiaru.

Inaczej było z rozwojem krajów, z których pochodzą. Francja szła do przodu, podczas gdy Polska, w której w najlepsze trwały rządy komunistyczne, w rozwoju gospodarczo-ekonomicznym była mocno za krajami Zachodu. Na początku lat 80., kiedy w siłę rosła „Solidarność”, coraz mocniej odczuwało się, że za chwilę może dojść do otwartego starcia z władzą.

Te obrazki docierały także na Zachód, którego obywatele widzieli, co dzieje się w państwie rządzonym przez ludzi Wojciecha Jaruzelskiego.

Ten przekaz medialny śledziła także Christine Chevalier, a w zasadzie już wówczas Christine Merour, która ponownie chwyciła za długopis i napisała do koleżanki z Polski.

Dokładnie 7 grudnia 1981, po dwóch dekadach ciszy, do Teresy napisała ponownie. List ze sporym opóźnieniem od daty wysłania przyszedł na stary adres przy ul. Wyspiańskiego.

To, że w ogóle dotarł do Polski, to zasługa pewnego zdjęcia… czerwonego kapturka. Otóż kiedy Christine chciała wysłać korespondencję do Polski, okazało się, że nie ma adresu.

– Pamiętała moje panieńskie nazwisko, moje imię, nazwę ulicy, przy której mieszkałam za panny, ale nie pamiętała nazwy miasta, z którego pochodzę. Z całą rodziną usiedli do mapy Polski i próbowali wydedukować, jak ono mogło się nazywać. Bez skutku – opowiada nowosolanka.

I wtedy nagle tchnęło męża Christine, który zapytał, czy ona nie ma jakiegoś zdjęcia koleżanki z Polski? Wtedy Francuzkę olśniło. Przypomniała sobie, że ma zdjęcie Teresy przebranej za… czerwonego kapturka. Na odwrocie fotografii były data i adres zakładu fotograficznego, w którym została zrobiona – Foto Maryla, B. Drozdowski Nowa Sól, ul. Wojska Polskiego 1; 24 stycznia 1959 roku.

– Tym samym wyszło na to, że kluczowym dowodem w sprawie okazało się moje zdjęcie zrobione z okazji balu przebierańców, chyba w klasie maturalnej. Dzięki temu mogłyśmy znowu ze sobą nawiązać kontakt – śmieje się po wielu latach T. Hodowana.

Ten list dotarł do niej z końcem 1981 roku. Pani Teresa z rodziną mieszkała już na os. Kopernika.

– Pamiętam, że dzień przed sylwestrem przybiegł do mnie bratanek i powiedział: „Ciociu, dostałaś jakiś list z zaświatów” – wspomina T. Hodowana. List oczywiście otworzyła i przeczytała go z wielkim wzruszeniem.

– Ona to zaczęła pisać 7 grudnia, więc jeszcze nie mieliśmy stanu wojennego, ale już wtedy było głośno we Francji o tym, co dzieje się w Polsce. Że w sklepach są pustki. Więc ona po tych 20 latach, jak gdyby nigdy nic, zaproponowała w liście, że gdybym czegoś potrzebowała, to mam się odezwać. Dołączyła także zdjęcie, na którym była z mężem i swoimi dziećmi. Poprosiła także, żebym ja też wysłała rodzinną fotografię. I takie zdjęcie na kanapie upozorowaliśmy. Usiedliśmy ja z mężem oraz córka i syn. I taką fotografię także posłaliśmy do Francji – wspomina pani Teresa.

Dokładnie 14 stycznia 1982 koleżance znad Loary napisała, że pomimo tego, że jest ciężko, jakoś sobie daje radę.

„Czy w Polsce jest światło?”

W kolejnym, zwrotnym liście Christine zaprosiła ją do Francji.

– Na co ja napisałam: „Moja droga, przecież jest stan wojenny. Żeby do Poznania do córki pojechać, muszę iść po specjalne zezwolenie”. Dlatego musiałam odmówić. Ale zaprosiłam ich do Nowej Soli – opowiada nowosolanka.

Na to zaproszenie przyszła pozytywna odpowiedź z Francji. Christine z rodziną zaplanowała wyjazd do Polski w czasie najbliższych wakacji.

W swoim planie była bardzo skrupulatna. – Napisała, że wyjadą do nas 31 lipca 1982 roku. Pojadą przez Niemcy do Świecka, a granicę przekroczą o 12.30. I że pojadą przez Cybinkę, Krosno Odrzańskie i Zieloną Górę. W planach mieli zostać trzy tygodnie. Na koniec dodała, że będą podróżować samochodem renault 18 z przyczepką – wspomina z uśmiechem tamten list T. Hodowana. A że Polacy naród gościnny, to…

– Myśmy z mężem stwierdzili, że wyjedziemy po nich naszą żółtą syrenką – śmieje się nowosolanka. I tak też się stało.

Minęli się dokładnie pod Krosnem Odrzańskim. Obie panie, które znały się tylko z pisemnej korespondencji, wyskoczyły z samochodów i padły sobie w ramiona.
– Gdyby ktoś na nas patrzył, toby pomyślał, że znamy się z 20-30 lat. A my wtedy spotkałyśmy się po raz pierwszy – wzrusza się T. Hodowana, której rodzina bardzo dobrze przyjęła gości z Francji.

Jednym z ważniejszych akcentów tego pobytu był m.in. wyjazd do Krakowa i zwiedzanie obozu w Oświęcimiu.

Dobrze ugoszczeni Francuzi po trzech tygodniach wrócili nad Loarę. Po niedługim czasie do nich pojechała Helena, siostra pani Teresy.

– Christine podczas tamtego pobytu organizowała zebrania z tamtejszymi mieszkańcami, na których moja siostra opowiadała o Polsce. O tym, jak u nas wygląda życie za komuny. Pojawiały się nawet pytania, czy w Polsce jest światło? Ci Francuzi byli mocno przejęci sytuacją zwykłych Polaków – wspomina tamten czas pani Teresa.

Podczas tych spotkań powstała pierwsza lista nazwisk osób, które chciałyby pomagać polskim rodzinom. Bo skoro w polskich sklepach jest tylko ocet, to oni chętnie podzielą się tym, co mają.

– Po wizycie jej siostry chęć pomocy wyraziło więcej moich przyjaciół. I tak za ich pośrednictwem zdobyliśmy adresy nowosolan, dla których zaczęliśmy szykować pierwszy transport z darami – mówi Christine Merour, z którą skontaktowałem się za pomocą mediów społecznościowych.

W ogromnym garażu przy jej domu zorganizowano magazyn, w którym segregowano odzież. Kiedy uzbierano wystarczającą ilość, ruszył pierwszy transport do Nowej Soli.

Odzież, leki, spożywka

To był 1983. Dary przyjechały do parafii pw. św. Antoniego, której proboszczem był wtedy brat Juliusz Mikuszewski. Pani Teresa odpowiednio wcześniej go uprzedziła, że taki transport z darami przyjedzie.

– W darach była przede wszystkim odzież. Ale przywoziliśmy także leki, które otrzymywał pracujący w szpitalu Włodzimierz Pyc (syn pani Heleny – dop.red) i on je dzielił między potrzebujących. Regularnie ludzie pytali o konkretne leki na receptę, a nasz lekarz nam je dostarczał – wspomina Merour.

Do nowosolskich rodzin trafiały także inne dary, w tym artykuły spożywcze i chemiczne.

T. Hodowana mówi, że – poza odzieżą i lekami – dary trafiały także bezpośrednio do parafii.

– Dla jednego z kapucynów w którymś transporcie przywieziono okulary dwuogniskowe – albo to było dla ojca Medarda, albo ojca Jeremiasza. Dokładnie nie pamiętam. Przywozili także mikrofony dla zespołu parafialnego – wspomina pani Teresa.

Pomoc regularnie trafiała do blisko stu rodzin z terenu Nowej Soli i okolicy. Te transporty przyjeżdżały regularnie do naszego miasta co cztery-pięć miesięcy.
– Tymi konwojami interesowała się władza?

– Nie, nas nikt o to nie pytał, nikt się tym nie interesował. Może ktoś z aparatu władzy nachodził parafię, ale ja żadnych nieprzyjemności z tego tytułu nie miałam – odpowiada nowosolanka.

Dary od francuskich przyjaciół przyjeżdżały do Nowej Soli do 1986 roku.

Jak tamten czas wspomina Christine Merour?

– Zachowujemy do dziś niezwykłą pamięć tych podróży. Kiedy na początku lat 80. przyjechaliśmy do Polski, zobaczyliśmy biedę i cierpienie Polaków, dlatego po prostu chcieliśmy pomóc, co się zresztą udało – podkreśla Francuzka, która do dziś przyjaźni się z panią Teresą. Przyjaźń obu pań trwa już dokładnie 60 lat.

– Ta nasza zażyłość znaczy bardzo dużo, a pomyśleć, że wszystko zaczęło się od pisania listów – uśmiecha się pani Christine.

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Mariusz Pojnar

Aktualności, kronika

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content