Życie naznaczone chorobą [ŚWIATOWY DZIEŃ CHOREGO]

PRZYPOMINAMY TEKST Z 2017 ROKU – Najważniejsze, żeby się nie poddawać, być dzielnym. Ja wiem, że to łatwo się mówi, a gorzej w tym trwać, bo nachodzą człowieka różne chwile zwątpienia. Ale trzeba walczyć, starać się wyjść z choroby. Co nam pozostało? Jak jeszcze się rano wstaje, to znaczy, że się żyje i trzeba się cieszyć nowym dniem. Trzeba się uśmiechać do ludzi, rozmawiać i jeden drugiego pocieszać – mówi Teresa Grudniewska, pacjentka nowosolskiego szpitala

11 lutego obchodzimy Światowy Dzień Chorego. Z kalendarza świąt nietypowych na 2017 rok dowiadujemy się, że to święto chrześcijańskie ustanowione przez papieża Jana Pawła II w dniu 13 maja 1992 roku. „Celem obchodów jest objęcie modlitwą wszystkich cierpiących, zarówno duchowo, jak i fizycznie, i zwrócenie uwagi świata na ich potrzeby” – czytamy we wspomnianym kalendarzu. Kościół zachęca w tym dniu do wolontariatu, który od setek lat pomaga chorym i potrzebującym na całym świecie – niezależnie od wyznania, poglądów politycznych i statusu społecznego. A my na naszych łamach chcemy pokazać trójkę pacjentów nowosolskiego szpitala, żeby na ich przykładach choć w namiastce spróbować odsłonić to, z jak trudną codziennością mierzą się chorzy.

Wiara czyni cuda

Z Władysławem Czechem ze Starego Strącza spotykam się na korytarzu oddziału rehabilitacyjnego. Jedzie wózkiem, który pcha jego żona Alicja. To prawdziwy szpitalny weteran. W lecznicy z małymi przerwami przebywa od grudnia 2015 roku, kiedy to przeszedł bardzo rozległy udar.
– Był wtedy w stanie krytycznym. Właściwie to było tak, że miał być roślinką, bo nie dawano nam wielkich nadziei… – wspomina tamten czas ze złami w oczach Alicja Czech, żona pana Władysława, która nie dostępuje go na krok. Przez dwa miesiące jej mąż leżał na oddziale neurologii, dostawał tam w zasadzie tylko morfinę i profesjonalną opiekę. – Mąż w zasadzie był zdany na śmierć… – dodaje trzymając za rękę swojego męża A. Czech. – Potem przeniesiono nas na rehabilitację. Dzięki niej mąż zaczął ruszać nogami i powoli wszystko zaczęło się odwracać. Z początku niechętnie, ale z czasem zaczął odpowiednio współpracować z lekarzami i rehabilitantami – dodaje żona pana Władysława, który w maju ubiegłego roku został wypisany do domu, gdzie co drugi dzień także był rehabilitowany.
W listopadzie wrócił na dalsze leczenie. Niestety w grudniu ubiegłego roku dostał drugiego udaru.
– Na szczęście to nie skończyło się źle, zmiany nie były tak duże jak za pierwszym razem, niemniej  dalej jesteśmy tutaj. Mąż zaczyna ładnie mówić, coraz lepiej chodzić. Codziennie do niego dojeżdżam, a on czeka na mnie i wspólnie pokonujemy tę chorobę. Cud, że on w ogóle jest w takim stanie, bo miało być bardzo źle. To, że jest obecnie w takim stanie to także zasługa lekarzy z neurologii, psychologa i logopedy. Chyba siła tkwi przede wszystkim w tym, że jesteśmy tutaj razem. Nie opuściłam ani jednego dnia leczenia. Trzeba przede wszystkim wierzyć, bo wiara czyni cuda. Do tego mąż jest bardzo silny, walczy. Sam pan widzi, właśnie chce iść na ćwiczenia, dlatego musimy kończyć… – ucięła A. Czech.

Pani Teresa nie jest mazepą

Od października ubiegłego roku na oddziale kardiochirurgi w Nowej Soli leży Teresa Grudniewska z Mirocina Średniego. Miała zawał i od tego się wszystko zaczęło. W czasie pobytu na szpitalnym łóżku była już dwa razy przenoszona na kardiologię, żeby tam się rehabilitować. W obu przypadkach nie udało się tej rehabilitacji dokończyć, bo po drodze ujawniały się kolejne problemy zdrowotne. – Nie dość, że mam problemy z sercem, to jeszcze do tego cukrzyca i dlatego są wieczne komplikacje. Tak naprawdę to już wszystkie schorzenia „kleją się” do siebie. Ale jedno, co mogę powiedzieć, to że lekarze uratowali mi życie. Nie mogę na nic narzekać, chociaż choroba robi swoje. Dlatego staram się być silna, ksiądz mi też dużo pomaga (rozmowa z ks. Tomasz Duszczakiem, kapelanem nowosolskiego szpitala na 26 stronie – dop. red), rodzina mnie odwiedza, córka na zmianę z mężem, a w niedzielę to już przyjeżdżają wnuki, zięć, druga córka. Bez tego wsparcia człowiekowi byłoby ciężko – mówi T. Grudniewska.
Przyznaje, że codzienność szpitalna jest trudna. Dlatego trzeba sobie urozmaicać pobyt. – Trochę spaceruję z wózkiem, trochę na rowerku jeżdżę, bo człowiek w tych czterech ścianach mógłby zwariować. Ja tylko sale zmieniam, na poprzedniej byłam przez dwa miesiąca sama. Teraz sobie tłumaczę, że z tej sali do domu bliżej…
– Często miewa pani chwile zwątpienia? – zapytałem T. Grudniewską.
– Owszem, były, jak wróciłam drugi raz z kardiologi to myślałam, że już tego nie uciągnę, że już nie dam rady. Ale dużo pomocy, pocieszenia dostaję z boku, od rodziny i od księdza. Dla mnie też ważna jest Komunia, którą przyjmuję na co dzień. To dla mnie wsparcie duchowe – nie kryje swoich bliskich związków z Bogiem pani Teresa.
W przededniu Światowego Dnia Chorego innym chorym radzi, „żeby się nie poddawali i byli dzielni”. – Ja wiem, że to łatwo się mówi, a gorzej w tym trwać, bo nachodzą człowieka różne chwile zwątpienia. Ale trzeba walczyć, starać się wyjść z choroby. Co nam pozostało? Jak jeszcze się rano wstaje, to znaczy, że się żyje i trzeba się cieszyć nowym dniem. Trzeba się uśmiechać do ludzi, rozmawiać i jeden drugiego pocieszać. Skoro lekarze mi pomagają, im zależy na mnie, to ja ze swojej strony też muszę pokazać, że się nie poddaję, że nie jestem, jak to się mówi, taką mazepą (potoczne wyrażenie o kobiecie, dziewczynce skłonnej do płaczu – dop.red.).

„Tu jest wyjątkowo”

Krzysztof Przyborowski do nowosolskiego szpitala trafił 19 listopada ubiegłego roku. Został tu przewieziony z Niemiec. Ma niedowład lewej strony. Porusza się na wózku.
Poprzedniej zimy wsiadł w pociąg i dojechał do Słubic. Obudził go konduktor we Frankfurcie. Musiał wysiadać, bo podczas snu został okradziony z dokumentów.
– Stwierdziłem, że skoro jestem w Niemczech, to pojadę do stolicy. Trafiłem do Berlina, gdzie napotkałem młodych, bezdomnych Polaków, którzy pokierowali mnie na misję sióstr zakonnych. Tam na miejscu dostawialiśmy jedzenie, a nadwyżkę można było wziąć ze sobą. I tak tułałem się po Berlinie sprzedając butelki, co pozwalało mi dokupić trochę jedzenia – opowiada pan Krzysztof.
Tułaczka zaowocowała kolejnym spotkaniem bezdomnych, tym razem muzyków. – Otwarcie pisali na kartkach, że zbierają na wino, na narkotyki. Mój błąd, że któregoś razu dałem się namówić na alkohol. Za dużo wypiłem, a że jestem po terapii alkoholowej w Polsce na Śląsku, to łatwo sobie dopowiedzieć, że z tego były tylko kłopoty. Kiedy trzeźwiałem, dostałem ataku, przewróciłem się i uderzyłem głową w krawężnik. W niemieckim szpitalu podano mi leki na padaczkę alkoholową, a że nie miałem ubezpieczenia, odesłano mnie do Polski – opowiada o swoim trudnym losie K. Przyborowski. – Najgorsza jest ta lewa strona, ale powoli już odzyskuję siły. Ten szpital to naprawdę miejsce wyjątkowe, dostałem pomoc, wsparcie, także duchowe, złego słowa nie mogę powiedzieć.
– Co pan zrobi, jak pan wyzdrowieje? – Szczerze mówiąc, nie wiem. Jak odzyskam funkcjonalność to chyba jakąś pracę znajdę. Mam w rękach fach piekarza, słyszałem o fajnym zakładzie piekarniczym, chyba w Głogowie, bo leżał ze mną pacjent, pracownik tej piekarni. Łatwo nie będzie, ale jako to się mówi, byle zdrowie było… – uśmiechnął się na koniec K. Przyborowski.
Tego życzymy jemu i wszystkim chorym.

Każdy z nas kiedyś stanie się pacjentem

O często trudnej relacji na linii pacjent – lekarz w rozmowie z Mariuszem Pojnarem opowiada dr Franciszek Pietraszkiewicz, ordynator oddziału rehabilitacyjnego nowosolskiego szpitala

Czy po 35 latach pracy uczy się pan jeszcze czegoś od swoich pacjentów?

Zdecydowanie tak. Nie zapomnę jednej sytuacji. Mieliśmy na oddziale pacjenta z chorobą nowotworową. Był młodym człowiekiem, leżał u nas długo. Wiadomo było, że nie wyjdzie do domu ze względów czysto społecznych, po prostu nie miał się nim kto zająć. Wiedzieliśmy, że w zasadzie do końca będzie naszym pacjentem. W którymś momencie wystąpiło u niego zatrzymanie akcji serca. Będące wówczas na dyżurze pielęgniarki podjęły akcję reanimacyjną, którą kontynuował lekarz dyżurny i pacjent odzyskał krążenie.
Następnego dnia porozmawiałem z nim. Zapytałem, jak się aktualnie czuje. On mi odpowiedział: „Wie pan, jest okej, tylko to ciągłe umieranie już mnie męczy. Ja już chciałbym naprawdę umrzeć”.
Wtedy sobie uświadomiłem, że fakt, iż podjęto akcję reanimacyjną – że to niekoniecznie było dla niego tak dobre rozwiązanie. Od tamtego zdarzenia żył jeszcze przez około dwa tygodnie, ale strasznie cierpiał. Pozostaje takie pytanie: czy utrzymywanie przy życiu za wszelką cenę jest właściwym podejściem. To jest problem na rozmowę wśród etyków, filozofów i to pytanie będzie ciągłym przedmiotem różnego rodzaju rozważań. Niemniej to stwierdzenie chorego było dla mnie wstrząsem. Takich historii jest mnóstwo.

Czy według pana na przestrzeni ponad trzech dekad zmieniła się relacja pacjent  – lekarz?

Obserwuję ewolucję zawodu lekarza, pojmowania roli naszej pracy. Kiedy decydowałem się na studia medyczne, a później je kończyłem, w swoim wyobrażeniu byłem kimś, kto może pomagać ludziom. Moim największym marzeniem zawsze było to, żeby być blisko chorego. Przyświecała mi misja do spełnienia i ona zawsze była najważniejsza.
Kiedy przeszedłem do pracy, to zarówno lekarze, jak i pacjenci mieli do siebie zaufanie. Pacjent wierzył lekarzowi, a ten z kolei starał się zrobić wszystko, co w jego mocy, żeby pomóc pacjentowi. Nie ukrywam, że nie dysponowaliśmy taką technologią jak dziś, a wiedza medyczna była zdecydowanie mniejsza. Niemniej jednak relacja pacjent – lekarz była relacja bliską.

A dziś?

Dziś niestety jest inaczej. Zwłaszcza obserwuję to u młodzieży, która przychodzi po studiach. Młodzi lekarze zaczynają trochę przestraszeni przepisami i tym, że być może nie dopełnią jakiejś procedury, która stała się teraz najważniejsza, a gdzieś dopiero w tyle jest pacjent.
W gruncie rzeczy ta relacja jest dwustronna, bo pacjent obdarza lekarza coraz mniejszym zaufaniem. Jeśli rzeczywiście lekarz tej procedury nie dochowa, to bardzo często pacjenci występują z różnymi roszczeniami. Przykładem może być ilość tych roszczeń, które spływają również na ten szpital. One często nie są zasadne. Ta wzajemna relacja rzutuje na to, że  zaczyna to zmierzać w złym kierunku, bo oto nie ufamy sobie nawzajem. Cierpią na tym zarówno pacjenci, jak i lekarze, którzy nie mają komfortu pracy i tej radości, którą może dawać nam ten zawód, jeśli u jego podstaw leży wzajemna ufność.
Relacja lekarz – pacjent uległa zachwianiu, może to też wynikać z tego, że coraz mniejszą uwagę przywiązujemy do autorytetów. Kiedyś lekarz to był zawód, który ludzie obdarzali zaufaniem, podobnie jak choćby zawód nauczyciela…

… dziennikarza.

Dziennikarza również. Medycyna też w tym aspekcie nie jest wyjątkiem, jest częścią zmieniającego się świata. Ja mówię o pewnych tendencjach, gdzie lekarz odhacza sobie w głowie to, co już zrobił, kierując się procedurami, co jednocześnie sprawia, że pacjent – mimo że uzyskał fachową poradę – nie czuje się czasami usatysfakcjonowany. Co najgorsze, tak naprawdę nie miał czasu porozmawiać z danym lekarzem, któremu czasami brakuje czegoś więcej niż załatwienie problemu choroby.

Mam rozumieć, że zauważa pan u części środowiska brak empatii wobec pacjenta?

Tak, właśnie do tego zmierzam. Również obserwując swój sposób podejścia do chorego łapię się na takich sytuacjach, w których wydaje mi się, że to, co mogłem – zrobiłem. „Dziękuję i do widzenia”.

To surowa ocena samego siebie, panie doktorze.

Surowa. Kiedyś będąc na dyżurze potraktowałem pewnego pacjenta w bardzo niewłaściwy sposób. Jego obawy o stan zdrowia, jego cierpienia odebrałem jako coś, co w tamtym konkretnym momencie przeszkadzało mi w mojej pracy, bo miałem w perspektywie przyjęcie kolejnego pacjenta z udarem. I tego pierwszego zbyłem stwierdzeniem, że ma wykonane wszystkie badania, nic nowego się nie dzieje i żeby – choć nie pamiętam, czy padło akurat takie stwierdzenie – dał mi spokój, bo mam następnego pacjenta.
On poczuł się rozżalony i ja w porę to zrozumiałem. To nie chodzi o to, że nie mogłem już zaoferować mu z leków nic ponad te, które były w stałym jego zaleceniu. Po prostu wiem, że on cierpiał, a ja nie okazałem mu empatii. Mogłem okazać mu więcej zrozumienia, trochę pocierpieć razem z nim i nawet dobrym słowem czy uśmiechem sprawić, żeby zrobiło mu się trochę lepiej.
To mnie bolało, wiem, że zrobiłem źle. Następnego dnia rano poszedłem do niego i go przeprosiłem. Podaliśmy sobie rękę. Ulżyło i jemu, i mi.
Dlatego z okazji Światowego Dnia Chorego chciałbym ze strony środowiska medycznego wysłać sygnał, w którym przepraszamy pacjentów za to, że być może znajdujemy za mało czasu dla chorego, ale też prosiłbym o wyrozumiałość. Nie wystarczy zbadać pacjenta i zalecić mu właściwe leczenie. Prócz tego musimy wypełniać sterty dokumentów potwierdzających, że dochowaliśmy wszelkich procedur. Współczesne czasy to wymuszają, co nie znaczy, że my jako środowisko medyczne nie powinniśmy pracować nad sobą i sprawiać, żeby chory czuł się lepiej w towarzystwie lekarzy. Nie zapominajmy, że każdy z nas kiedyś stanie się pacjentem. I to temat równie ciekawy, ale to już chyba na inną rozmowę (śmiech).

 

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Mariusz Pojnar

Aktualności, kronika

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content