Wojna, miłość i trudne początki

Miała 14 lat kiedy wybuchła II Wojna Światowa, zabrano ją potem na prace przymusowe do niemieckiego gospodarstwa. Po wejściu wojsk radzieckich osiedliła się w Lubieszowie. Halina Nowak 12 sierpnia obchodziła swoje 90. urodziny, które zorganizowali jej mieszkańcy.

Halina Nowak urodziła się w 1926 roku w Pabianicach. Ojciec był budowlańcem. Matka zmarła, a 14-letnia wówczas Halina musiała przejąć wszystkie obowiązki. Zajmowała się dwójką młodszego rodzeństwa, 9-letnim bratem i 12-letnią siostrą. Prała, sprzątała, gotowała, zawsze na czas donosiła tacie przygotowany wcześniej obiad. Nie mogła się spóźnić, bo wówczas tata musiałby pracować głodny. Wszystko było na jej głowie. Do tego szkoła. 1 września 1939 r. miała rozpocząć naukę w siódmej klasie.

 

W związku z wybuchem wojny zabrano ją, jako 16-latkę, do Niemiec. – Wszystkich zwoływali. Dostałam nakaz i ja, musiałam się stawić. Zbadali mnie i przybili na ręku pieczątkę, że jestem zdolna do pracy. To, że nie miałam mamy, że tata pracował, że musiałam się wszystkim zajmować, nikogo nie obchodziło. Brata zabrali na wioskę, żeby  pasł krowy u Niemca, siostra pracowała w piekarni, później u ogrodnika. Na początku pracowałam  w zakładzie, gdzie produkowali ocieplacze na buty żołnierskie. Wyplatało się takie warkocze ze słomy, w które później wkładało się buty – kobieta wspomina trudne początki wojny.

Lata pracy przymusowej

W końcu panią Halinę zabrano do Późna, niewielkiej wsi położonej na wschodnim brzegu Nysy. Opowiada, że kiedy wraz z grupą młodych Polaków zajechała na stację, czekali już na nich baorzy (potocznie: bogaty chłop, zwłaszcza w Niemczech, zatrudniający robotników; częściej bauer  – za sjp.pl – red.). – Jak wywołali moje nazwisko, to podeszła baorka, zabrała mnie, wsadziła do pociągu i pojechaliśmy. Każdy z nas był przydzielony do danego gospodarza, ale na tę wioskę ja jedna z tej grupy pojechałam – mówi pani Halina.
Kobieta, pomimo swojego wieku, jest świetnym rozmówcą, ze szczegółami opowiada o dalszych losach, kiedy już dotarła do gospodarstwa, w którym przyszło jej pracować. – Robiłam to, co się należało: doiłam krowy, wywalałam gnój, pracowałam w polu. Ja tego w życiu nie robiłam. Krów na oczy nie widziałam wcześniej, bo mieszkaliśmy w mieście. Jak poszłam do stajni, krowy mnie zobaczyły, to uciekłam. Baorka zaczęła się śmiać – wspomina z nutką uśmiechu H. Nowak.
Gospodyni, do której trafiła, miała troje dzieci, mąż był na froncie, ale w domu mieszkała też teściowa, która nie ułatwiała życia młodziutkiej Polce. – Była niedobrą kobietą. Ciężko pracowałam i tęskniłam za domem, za rodzeństwem. Moja ciotka w listach ostrzegała mnie, żebym nic nie brała. „Wiesz, jacy są Niemcy”- pisała. Ja nigdy nic nikomu nie ukradłam. Żeby leżało, nie ruszyłam. Ale dowody były różne, stara zawsze coś namieszała. Podejrzenie padało na mnie, ale baorka się przekonała, że to nie ja, bo złapała teściową na gorącym uczynku – śmieje się pani Halina. Dodaje też, że od tamtej pory nikt już nie robił jej przykrości. – Gospodyni była ze mnie zadowolona. Sprzątałam, myłam podłogi, zamiatałam podwórko, kopaliśmy kartofle, zbieraliśmy żyto. Nauczyłam się podstawowych zwrotów, mimo że nigdy nie lubiłam niemieckiego języka. Milch, zucker, brot – to do dziś pamiętam – wylicza zapamiętane zwroty w mgnieniu oka.
Ciężka praca, okupacja, rozdzielenie z rodziną… mimo to w tym trudnym czasie bywały też chwile pełne radości i młodzieńczego zapału. Zdarzały się m.in. wtedy, gdy nastoletnia Halina wybierała się do mleczarni. – Woziłam 20-litrowe kanki. Chłopcy śmiali się ze mnie, że nie umiem ich podnieść i pomagali mi. Wtedy też wypytywali, czy są koło mnie jeszcze inne Polki, a ja opowiadałam – wspomina z uśmiechem 90-latka. Właśnie w tej mleczarni poznała swojego przyszłego męża Wacława. Nie mówi, że była to miłość od pierwszego wejrzenia, po prostu ich losy splotły się w tamtym trudnym czasie. I razem przeszli przez kolejne trudy losu. A było ich niemało.

Nowy okupant

Po wejściu wojsk radzieckich bauerka, u której pracowała nasza rozmówczyni, zabrała dzieci i uciekła w głąb Niemiec. Mocno przeziębiona wtedy Halina znalazła schronienie w sąsiednim gospodarstwie, gdzie pracowała inna Polka. – Kiedy do wsi dotarło wojsko rosyjskie, spędzili nas do takiego sanatorium. I my – Polacy i Niemcy – tam byliśmy. Na wioskę nie wolno było wychodzić. Chłopcy zadecydowali, że będziemy uciekać. Znaleźli konia, wóz, popakowaliśmy się i ruszyliśmy do domu – opowiada H. Nowak. Po drodze grupa zatrzymywała się w wielu miejscowościach. Wszędzie byli Rosjanie, którzy ich legitymowali. W końcu dojechali do Mirocina, stamtąd do Studzieńca i do Nowej Soli, gdzie mieszkali razem w miejscu dawnej piwiarni przy ul. Wrocławskiej. – Chłopaki chodzili po mieszkaniach, zbierali wszystkie rzeczy i musieli to pakować. Rosjanie wszystko zabierali, żeby pani widziała, ile wszystkiego popakowane było w magazynach: rowerów, maszyn do szycia, ach! – wylicza pani Halina.
Po niedługim czasie z piwiarni przenieśli ich do dzisiejszego hotelu Polonia. Mieszkały tam całe rodziny z dziećmi i grupa pani Haliny. – Miałam wtedy 20 lat. Pilnowały nas Rosjanki. Gotowałyśmy im jedzenie i trochę zawsze zostało dla nas. Lekko nie było, baliśmy się Rosjan. Pewnego dnia chłopcy dowiedzieli się, że tu będzie Polska. Już zakładali urząd. Wacław zapytał mnie: gdzie będziemy uciekać? Tu ma być Polska, zostańmy – wspomina pani Halina.
Całą grupą udali się do Lubieszowa, wiedzieli, że na wsi będzie łatwiej o jedzenie. Na początku wszyscy przebywali w cegielni (z czasem zalanej, dzisiaj to lubieszowski staw). – Chłopcy dostali od Rosjan karabiny i musieli stać na warcie i pilnować cegielni. Taki był rozkaz Rosjan – mówi H. Nowak.
Z czasem mąż pani Haliny zaczął szukać dla nich domu. Tak jako pierwsi osiedlili się w Lubieszowie. W krótkim czasie dołączali do nich pozostali wybierając domostwa położone najbliżej. Czuli się bezpieczniej mieszkając obok siebie. – Jak weszło się do mieszkania, to nie wyglądało to pięknie: pierzyny porwane, poszabrowane, wszystko zniszczone, a cenne rzeczy zabrane. Na górze był serwis – cały potłuczony. Niemcy trzymali jedzenie w słoikach. Wszystkie były potłuczone, niszczyli, żeby nie zostało dla nas nic – opowiada lubieszowianka.
Początki w Lubieszowie były trudne. Polacy, którzy się tu osiedlili, szukali jedzenia. Gdzieś tam się znalazło troszkę, kartofle można było wykopać, później zebrało się zboże, zaczęło młócić. Robiło się mąkę, chleb piekło, a w każdym domu Niemcy mieli piece. Takie życie wtedy było i jakoś się pomalutku poskładało – dodaje pani Halina. W niedługim czasie wyszła za mąż za Wacława. – To było pierwsze wesele w Lubieszowie, bardzo huczne, przyszli wszyscy – opowiada z nostalgią. Świeżo upieczeni małżonkowie jednak nigdy nie doczekali się potomstwa.
Z czasem na naszym terenie zaczęły się tworzyć gminy, pierwsza we Wrociszowie, a później w Nowej Soli. Następnie gminy przekształciły się w gromadzkie rady. I właśnie tam pani Halina podjęła pracę. Miała ukończone sześć klas, postanowiła skończyć szkołę dla dorosłych w Nowej Soli.  Pracowała w księgowości w Kożuchowie. Jeździła na kursy do Zielonej Góry. Po 27 latach pracy w Polsce i 3 latach w Niemczech przeszła na emeryturę. W 1995 r. zmarł mąż pani Haliny.

Matka chrzestna

Lata w Lubieszowie mijały spokojnie. Utworzone zostało koło gospodyń, organizowano różne zabawy. Po powrocie z pracy życie na wsi kwitło. – Zawsze coś się działo, były okazje, żeby wspólnie posiedzieć. Nigdy nie żałowałam, że nie wróciłam do rodzinnego domu. Po co miałam tam jechać? Myśmy mieszkali w socjalnym mieszkaniu. Bieda była straszna. Nie miałam do czego wracać. Ojciec ożenił się ponownie, brat został przy nim, a siostra przyjechała do mnie i tu, w Nowej Soli, wyszła za mąż. A ja zostałam matką chrzestną 11 dzieci. Do tego mąż miał jeszcze chrześniaków. Tych dzieci miałam więcej, niż bym sobie wymarzyła – stwierdza pani Halina.
15 sierpnia, w święto Matki Boskiej Zielnej, wybrała się do kościoła na mszę zamówioną specjalnie dla niej z okazji 90. urodzin. Sołtys wręczył jej kwiaty, ksiądz złożył życzenia. Po mszy wszyscy mieli przejść na kawę.
– Dla mnie to było wzruszenie, aż płakałam. To była taka niespodzianka. Ja nic nie wiedziałam, robili to po kryjomu. Sołtys mi wręczył wiązankę i myślałam, że to wszystko. Okazało się jednak, że to nie tylko kawa i ciasto, ale i szampan i pięknie przystrojona sala. Przyszło z kilkadziesiąt osób: i chrześniaki, i sąsiedzi, i sołtys. Aż się dziwowałam. Chciałabym im bardzo podziękować za miłe przyjęcie, za życzliwość, za piękno wszystkiego, co dla mnie zrobili – mówi ze wzruszeniem pani Halina.

 

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content