Urzekł śpiewem papieża Polaka

Sztuka towarzyszy nam praktycznie od samego początku cywilizacj. Potrafi zachwycać, wzruszać, relaksować odbiorców. 15 kwietnia obchodziliśmy Światowy Dzień Sztuki, była to doskonała okazja by wybrać się do teatru, kina albo opery. Nowosolanie mieli wielokrotnie okazję zasmakować „kultury”. Jedną z najlepszych jej wydań był występ światowej sławy śpiewaka operowego Andrzeja Batora, o którym już na łamach Tygodnika Krąg pisaliśmy.

A. Bator, którego z naszym miastem wiąże edukacja w Spożywczaku, tak jest zauroczony Nową Solą, że w jakiś czas po występie przyjechał do Nowej Soli gościnnie. Artysta nie omieszkał również odwiedzić naszej redakcji, do której – jak wielokrotnie zapewniał – zapałał szczerą sympatią.
Z A. Batorem rozmawialiśmy o niektórych zabawnych epizodach, jakie przytrafiły mu się na ścieżce kariery, o sławnych osobach, którymi się przyjaźnił czy np. o tremie.


Anna Karasiewicz: Czy z pierwszym pana znaczącym występem wiąże się jakaś zabawna historia?

Andrzej Bator: Pierwszy występ miałem w Carnegie Hall w Nowym Jorku. Byłem tam na stypendium. Wiadomym jest, że artysta bez lakierek, to jak nie artysta. Postanowiłem przed występem kupić nowe. Chodziłem w nich po Manhattanie i w pewnym momencie poczułem zimno w stopy. Okazało się, że odpadły mi podeszwy. Na koncert wybrałem się w starych, ale porządnych lakierkach przywiezionych z Polski. Na drugi dzień udałem się do sklepu, gdzie zakupiłem nieszczęsne lakierki. W momencie, kiedy chciałem je zwrócić, pani ekspedientka powiedziała mi, że to nie są lakierki na spacery, a na drogę do nieba.

Pochodzi pan z Bledzewa (powiat międzyrzecki), czy jako dziecko występował pan tam publicznie?

Jak miałem 9 lat, to wykonywałem utwór „Serce na śniegu” w sali wiejskiej w Bledzewie. Ludzie podchodzili po występie do mojej mamy i mówili: z Andrzeja będzie śpiewak. Wtedy też moje marzenia zaczęły iść w tym kierunku. Po szkole średniej w Nowej Soli wybrałem się na studia wokalne im. Fryderyka Chopina w Warszawie, do klasy śpiewu operowego u prof. Marii Kunińskiej – Opackiej, gdzie w pięć lat zrobiłem sześcioletnie studia magisterskie. Musiałem to przyspieszyć, bo dostałem stypendium do Nowego Jorku. To była wielka szansa i nie mogłem jej odłożyć.

Pamięta Pan swój pierwszy profesjonalny występ?

Oczywiście. To było w siedzibie ONZ. Śpiewałem dla ambasadorów całego świata. Wykonałem wówczas utwory w 12 językach – po włosku, hiszpańsku, angielsku, portugalsku, arabsku. Języki obce bardzo się przydają. Ambasadorzy z różnych krajów podchodzili do mnie po występie z gratulacjami. Każdy mówił do mnie coś miłego, byli pod wrażeniem. Ambasador Argentyny podkreślił wówczas, że nie spodziewał się takiego wykonania i temperamentu. To było niezwykłe doświadczenie.

Nie miał pan tremy?

Trema to bardzo ciekawe zjawisko. Pisałem o tym pracę. Są dwa rodzaje tremy: mobilizująca i destrukcyjna. Enrico Caruso, włoski śpiewak i „król tenorów” powiedział kiedyś, że artysta bez tremy, to nie artysta. Trema dotyczy również sportowców. Wszystkich, którzy parają się publicznymi wystąpieniami. Podczas występu w Sydney w Royal Opera miałem lekką tremę, zależało mi, by dobrze wypaść, byłem na nowym kontynencie. Konferansjer zapowiedziała mój występ słowami: przed państwem prosto z Polski Stefan Batory i ta trema mnie w tym momencie opuściła. Wszedłem na scenę ze śmiechem. Mam swoje sposoby na tremę, ale to jest kwestia indywidualna. Częstymi jej objawami są sztywne mięśnie karku, wizyty w toalecie. Organizm ludzki jest żywy, każdy inaczej reaguje. Na temat tremy rozmawiałem z ponad stu osobami: sportowcami, artystami, sędziami. Niektórych trema tak paraliżowała, że nie występowali publicznie. Pokonanie tremy, to pokonanie siebie, ale żeby siebie pokonać, należy najpierw siebie poznać. Jak byłem na występie Pavarattoiego, podniósł w pewnym momencie rękę, głos mu się załamał. Powiedział mi później: Andrzej, jestem żywy, nie jestem maszynką. To była dla mnie ważna lekcja.

Znał się pan dobrze z Luciano Pavarottim?

Wielki Pavarotti zdradził mi tajemnicę oddechu. Dzięki temu po koncertach normalnie mówię, nie chrypię. To jest zasługa odpowiedniej techniki, dzięki której głos się szybko regeneruje. Nie muszę brać żadnych tabletek czy antybiotyków, bo prawidłowy śpiew nie uszkadza strun głosowych, mięśni. Pavarotti zawsze mi mówił: Andrzej słuchaj siebie, obserwuj siebie po występach. Jak przyjeżdżał do Nowego Jorku, to mieliśmy 2-3 spotkania w tygodni, jeździłem też do niego do Włoch. To był mój przyjaciel. Dawał mi doskonałe nuty. Uczył, podpowiadał jaki repertuar wybrać. Powiedział mi, że muszę wykorzystać to, że gram na fortepianie. I zacząłem tak robić. Często na bis siadam i gram, co jest zaskoczeniem dla ludzi. Słowa Pavarottiego brzmią mi w uszach do dziś: Andrzeju śpiewaj to, co kochasz i śpiewaj to dla ludzi. Publiczność odbiera to, że się ich kocha.

Poznał Pan jeszcze inne, wielkie sławy?

O tym mógłbym mówić bez końca. Jedną z takich osób, która była mi bardzo bliska, jest Maria Kiepura. Kiedy miała 80 lat, powiedziała mi, o czym nie wiedziałem, że Bator to węgierskie nazwisko, które oznacz odważny. Andrzej zaś oznacza męski. Moje imię i nazwisko bardzo ze sobą grają. Odwaga w zawodach artystycznych jest bardzo ważna. Co z tego, że ktoś będzie miał wiedzę, talent, jak nie wyjdzie na wielką wodę, to nie zdobędzie świata. Zawsze powtarzała mi to moja mama, że do odważnych świat należy.

Możemy powiedzieć, że Panu udało się ten świat podbić? Co o tym zadecydowało?

Talent, praca, odwaga, umiejętność radzenia sobie z tremą, ale też stała kontrola pedagogów. Od dziecka marzyłem o tym, żeby zostać śpiewakiem.
Często sława potrafi spalać człowieka. Ludzie nie radzą sobie z tym. To, czy ci się uda, zależy od konstrukcji psychicznej, towarzystwa, w którym przebywasz, poczucia własnej wartości i tego, czy bardzo ciężko na sukces pracowałeś. Jeśli tak był, wówczas pielęgnujesz sukces i cenisz to, co masz. Ludzie sławni często nie mogą sobie poradzić z ciężarem popularności. Trafiają do klinik.

Panu w drodze do kariery otuchy dodawał sam Jan Paweł II…

Z Janem Pawłem II spotkałem się kilka razy. Mieszkałem kiedyś w Rzymie, w domu pielgrzyma. Byłem w kościele św. Andrzeja, śpiewałem razem z ludźmi. Podeszła do mnie Wiktoria Calma i powiedziała, żebym zaśpiewał dla papieża. Zadzwoniła do Watykanu, zainteresowano się mną i zaproszono. Śpiewałem papieżowi psalm, pieśni maryjne. W pewnym momencie powiedział do mnie: Andrzeju, nie zmarnuj talentu, śpiewaj Bogu, Maryi i ludziom. Podczas kolejnego występu dla papieża, po kilku latach, poznał mnie. Powiedział, że się cieszy, że nie zmarnowałem talentu i poradził, żebym dzielił się tym talentem i Boga nim uwielbiał. Powiedział mi również, że go urzekłem. To było wyjątkowe spotkanie.

Dziękuję za rozmowę.

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content