Odmłodzony wicemistrz Polski w sprincie [ROZMOWA]

– Wszystko, co robisz podczas przygotowań, ta ciężka praca, codzienne treningi, długa lista wyrzeczeń, dieta – wszystko to jest przygotowaniem masy tortowej, a zawody to wisienka na już gotowym torcie. Tylko że dla mnie ta wisienka nie jest aż tak ważna jak szykowanie masy tortowej, chociaż wiadomo, że jeśli wisienka jest równoznaczna z dobrą lokatą, medalem, to jest to wielka radość – uśmiecha się Maciej Koszela, świeżo upieczony wicemistrz Polski w sprincie w kategorii masters

Rywalizacja odbywała się w ramach 27. edycji Halowych Mistrzostw Polski w Lekkiej Atletyce Masters, które odbyły się 24 lutego w Arenie Toruń. Zawody przeznaczone są dla osób, które ukończyły 35. rok życia. Łącznie w tej lekkoatletycznej imprezie wystartowało 460 zawodników, w tym ponad 50 z zagranicy.

I na tych zmaganiach sportowców 35+ Koszela został wicemistrzem Polski w sprincie 60-metrowców. Jego wynik osiągnięty na tym dystansie to 7,58 sekundy.

Sukces Maćka jest tym cenniejszy, że przygodę ze sprintami równie szybko zaczął, co skończył. Po 20 latach niebiegania wrócił na bieżnię, czym sobie i innym udowodnił, że jak się tylko chce, to w sporcie, przy odrobinie talentu i tytanicznej pracy, można osiągać wiele.

O swoich startach, planach na przyszłość i o tym, że sport to dziedzina, która wprost przekłada się na całe nasze życie, opowiada w rozmowie z Mariuszem Pojnarem.

***

Gratuluję sukcesu. Wiem, że do tych zawodów przygotowywałeś się bardzo długo. Tym bardziej ten medal musi smakować.

Temu startowi towarzyszyły niesamowite emocje. Czułem się jak zawodowiec, jednocześnie zdając sobie doskonale sprawę, że nim nie jestem. Większość ludzi, która startuje na tego typu zawodach, to panowie z siwymi włosami, u których widać, że przygodę z zawodowym sportem mają już dawno za sobą. Ale w momencie, jak wchodzisz na bieżnię, czujesz, że nie jesteś gościem, który ma 40 lat, tylko niesamowicie się odmładzasz. To jest coś, co chyba siedzi w podświadomości, z czego w takich momentach zdajesz sobie sprawę. Że dzięki temu bieganiu czujesz się młodszy, że mimo tej skończonej czterdziestki widzisz, że możesz coś osiągnąć. I to rozlewa się na inne dziedziny życia.

Wiesz, że jeżeli możesz coś dobrego zrobić w sporcie, to przeszkody życia codziennego, jakieś problemy – nie są już nie do pokonania.

Wracając do sportu – jeszcze nie zbliżyłem się do swojego rekordu, ale z progresu jestem zadowolony. Okazało się, że po 20 latach niebiegania można wrócić do sprintów.

Spotykasz się z zarzutami, że może po tych 20 latach chcesz realizować jakieś niespełnione ambicje?

W życiu bym nie powiedział, że teraz realizuję jakieś marzenia z młodości. Coś, czego nie zrobiłem za wcześniej. Nie nadrabiam niespełnionych ambicji, tylko stawiam sobie dziś poprzeczkę jak najwyżej. Chcę realizować kolejne zadania, kolejne cele w dyscyplinie, którą naprawdę kocham.

40 lat to jest początek życia, nie można tego okresu traktować jako takiego, w którym trzeba coś kończyć. Wręcz przeciwnie, dla mnie moja przygoda ze sprintem zaczęła się od nowa. Do setki jeszcze daleko (śmiech).

Oczywiście życzę ci startów nawet w wieku stu lat, ale wróćmy do okresu sprzed lat 20.  Jak zaczęła się twoja przygoda ze sportem?

Był taki czas, że byłem najgorszy w klasie z wuefu. Nie radziłem sobie ze sportem, ale w którymś momencie uwierzył we mnie Ireneusz Swiniarek, wuefista z dawnej „czwórki”. U niego zacząłem. To był pierwszy gość, który powiedział, że zrobi ze mnie biegacza. I ja mu uwierzyłem. Poszedłem do niego na pierwsze treningi.

Później przeskoczyłem pod skrzydła pana Andrzeja Wichmana. Wtedy już startowałem w zawodach, najpierw międzyszkolnych, później rangi wojewódzkiej. Osiągałem dobre wyniki, zajmując często miejsca na podium. Udawało mi się dość często wygrywać albo zajmować miejsca na podium.

Po szkole podstawowej poszedłem do liceum nr 7 w Zielonej Górze. Niestety, już w drugiej klasie przeszedłem na tryb wieczorowy i zupełnie zerwałem ze sportem. Wtedy nikt z trenerów, nikt z nauczycieli o mnie nie zawalczył, więc ja tym bardziej odpuściłem.

Przez ok. 15 lat swojego życia coś tam robiłem, miałem incydentalny kontakt z piłką nożną, potem z biegami długodystansowymi. Biegałem dyszki, maksymalnie półmaraton. Miałem wystartować w maratonie, ale poszedłem grać w piłkę, skręciłem nogę, która trafiła w gips. Maraton przeleciał mi koło nosa (śmiech).

Do biegania wróciłeś nieco ponad dwa lata temu. Jak do tego doszło?

Pierwszy powód był taki, że starostwo powiatowe wybudowało mi tartan (śmiech).

Masz na myśli nowy stadion przy „Ogólniaku”.

Dokładnie. Powiedziałem to kiedyś staroście, że z tego tartanu, który jest idealny dla sprintera, cieszyłem się jak dziecko.

Kiedy usłyszałem, że na „Ogólniaku” jest szykowany gruntowny remont, przez głowę przeszła mi myśl, że w końcu będzie można pobiegać po równym.

Ale było coś jeszcze. Mniej więcej w tym czasie, kiedy trwały prace budowlane na stadionie, zadzwonił do mnie mój przyjaciel z Zielonej Góry, Dawid, który w przeszłości skakał o tyczce. I powiedział tak: „Słuchaj, są takie zawody dla weteranów. Dawaj, wystartujemy sobie”. Puknąłem się w głowę. Powiedziałem do Dawida: „Co ty, stary, po 20 latach chcesz skakać o tyczce, a mi każesz biegać w sprincie?”. Wtedy brzmiało to abstrakcyjnie.

Po tej rozmowie zacząłem jednak główkować, wykonałem kilka telefonów do osób z przeszłości, żeby dopytać się o zawody dla takich dziadków jak ja. Jedna, druga osoba potwierdziła mi, że są imprezy lekkoatletyczne dla weteranów. Powiedziały – mając na myśli mojego kolegę Dawida i mnie – spróbujcie.

Może tu, teraz, zmobilizuję mojego przyjaciela, bo on po tamtym telefonie nie zrobił do tej pory nic, żeby wrócić (śmiech). Ale chcę go usprawiedliwić, bo ma wyjazdową pracę i było mu ciężko, żeby pogodzić z tym trening. Ale może ten artykuł go zmobilizuje do działania.

Ty wróciłeś.

Pierwszy trening odbyłem dzień przed oficjalnym otwarciem wspomnianego stadionu przy „Ogólniaku”. I tak do dziś jestem na tym tartanie jeśli nie codziennie, to co drugi dzień.

Po co ci to?

Po pierwsze, to niesamowita zabawa, po drugie – niesamowite endorfiny. Wczoraj (rozmawialiśmy w ubiegły czwartek – dop. red.), kiedy byłem na bieżni, było -11 stopni. Tak zimno, że miałem ze sobą gorącą herbatę. Bandana, którą miałem na szyi i brodzie, przymarzła mi wokół ust. Była w szronie. Ktoś zapyta: czy to normalne? Mogłem siedzieć w domu i czytać książkę. Też to robiłem, ale później (śmiech). A ja miałem wielką frajdę na tym treningu. A jeszcze większą po tym, jak zajęcia skończyłem dziesięcioma trzysetkami, z których każdą robiłem poniżej minuty. Po dwóch godzinach byłem najszczęśliwszy na świecie.

Od biegania jestem uzależniony. To jest coś silniejszego. Pełno ludzi w Nowej Soli biega i zna to uczucie. Ci, którzy go nie znają, niech wyobrażą sobie rzecz, która w życiu im sprawia największą przyjemność. Dla mnie tą przyjemnością są biegi sprinterskie.

Te swoje przygotowania kiedyś porównałem do robienia tortu. Wszystko, co robisz w tych przygotowaniach, ta ciężka praca, codzienne treningi, długa lista wyrzeczeń, dieta – to wszystko to formowanie masy tortowej, a zawody są wisienką na tym gotowym już torcie. Tylko że dla mnie ta wisienka nie jest aż tak ważna, jak szykowanie masy tortowej, chociaż wiadomo, że jeśli wisienka kończy się dobrą lokatą, medalem, to jest to wielka radość.

I w twoim przypadku tak właśnie było podczas startu w Toruniu.

Miałem marzenie, żeby stanąć na pudle Mistrzostw Polski. To już zrobiłem, byłem drugi. Więc teraz chyba wypada marzyć, żeby zostać mistrzem.

To jest twoje największe marzenie?

Nie. Największym marzeniem jest to, żebym był zdrowy. Bo jak będę zdrowy, to będę mógł biegać i robić inne rzeczy. Może wtedy nawet zostanę tym mistrzem…

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Mariusz Pojnar

Aktualności, kronika

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content