Katastrofa smoleńska. Mecz, którego nie zagrałem

Idąc na mecz znalazłem dwie dwugroszówki. Pomyślałem, że na szczęście. Źle pomyślałem. Tego dnia mój mecz skończył się, zanim w ogóle się zaczął. O 8.56 w Smoleńsku – pisał nasz dziennikarz 10 kwietnia 2010 r. Przypominamy ten tekst w 10. rocznicę katastrofy smoleńskiej

W sobotę o godz. 8.56 w Smoleńsku rozbił się prezydencki tupolew. Zginął prezydent Lech Kaczyński z żoną Marią i całą delegacją, która leciała na obchody rocznicy zbrodni w Katyniu. W sumie 96 osób. W całym kraju odwołano wszystkie wydarzenia sportowe.

O 9.51 dostałem esemesa

Zapowiadało się na zwyczajną piłkarską sobotę. Wstałem, ubrałem się, zjadłem lekkie śniadanie i poszedłem do busa. Po drodze znalazłem dwie dwugroszówki. Wyjazd był wyznaczony po godz. 7.00 rano. Cztery godziny później mieliśmy być na boisku w Słońsku. Podróż jak zwykle wesoła (tylko w pierwszą stronę), ktoś wbił szpilę drugiemu, a to z tego czy owego można się było pośmiać. Na Orlenie w Cybince kawa i dalej w podróż. Znowu żarty, pełen luz.

Słuchaliśmy radia, m.in. zapowiedzi meczu Realu z Barceloną. Na miejscu byliśmy ok. 9.30, bo kierowca Piotrek Serafin trochę się pospieszył. Mieliśmy czas, żeby się przejść i odkręcić po podróży.

Chwilę po nas dojechał drugi bus. „Żmudek” (Piotr Żmudziński) jak zwykle słuchał Michaela Jacksona. Weszliśmy do szkoły, a potem do szatni. Duża, ale obskurna. Za chwilę miała zacząć się przedmeczowa odprawa – skład, przekazanie zadań, kto gdzie wbiega na stały fragment itd. Normalka.

O 9.51 dostałem esemesa o takiej treści: „Masakra z Kaczyńskim”. Nie miałem pojęcia, o co chodzi.

Nie mogliśmy uwierzyć

Na to wpadł do szatni Marceli Borowiecki, ten, który i tak tego dnia miał nie grać z powodu czterech żółtych kartek. – Prezydent nie żyje. I ponad 80 osób, które leciały razem z nimi – powiedział podniesionym głosem. Byliśmy zdezorientowani, zaskoczeni, nie dowierzaliśmy w to, co się stało. Części chłopaków pospadały kopary. Inni pytali: jak to? O co chodzi, jak to się mogło stać.

O 10.00 puściliśmy radio z telefonu komórkowego, siedzieliśmy w półokręgu, część osób stała. Ostatni wpadł „Żmudek” ze słuchawkami w uszach. Rzucił coś głośno i szybko został zjechany. – Co się dzieje? – zapytał zdezorientowany. – Ty wiesz tylko, że Jackson nie żyje. Siadaj i słuchaj – rzucił do niego Mariusz Wawrów.

W tle już leciał dżingiel radia RMF FM. Rozbił się prezydencki samolot, wszyscy zginęli. Mieliśmy już zarys tego, co się stało. Większość z nas z niedowierzaniem kręciła głowami. Jak to? Przecież to głowa państwa. – Pewnie wina samolotu, latają przecież takimi rzęchami – spekulowaliśmy. – Jak zwykle Polak mądry po szkodzie, teraz będą kupować samoloty – rzucił ktoś w szatni.

Po zakończeniu relacji radiowej trener Wawrów rzucił: – Rzecz straszna, ale za niecałą godzinę mamy mecz. Musimy się przygotować. Wtedy jeszcze nikt nie myślał, że może się nie odbyć.

Podał skład, zaczęliśmy się przebierać. Ci, którzy mieli drobne urazy, zaczęli się smarować maściami. O podłogę strzelały korki w butach. Co bardziej nerwowi po kolei odwiedzali tzw. pokój zwierzeń, słowem: to co zwykle dzieje się w szatni skórokopów.

O 10.10 zadzwonił mój telefon – szefowa. Normalnie jakbym odebrał, byłaby awantura, przecież trwa pogadanka przed meczem. Ale wiedziałem w jakiej sprawie dzwoni. Odebrałem, wyszedłem. – Trzeba zmienić wygląd strony internetowej – powiedziała. Lekko załamał się jej głos. – Monia, jestem na meczu – odpowiedziałem.

I wróciłem do szatni.

Nie było gwizdka

O 10.35 wyszliśmy na rozgrzewkę, nasi rywale już byli na płycie. Rozbieganie, potem na chwilę do piłek i rozgrzewka. Puściły pierwsze poty. Potem mała gra na utrzymanie piłki i praktycznie na koniec kilka przebieżek.

W oddali na płycie pojawił się starszy mężczyzna w otoczeniu miejscowych działaczy i naszych prezesów. Ten starszy pan to – jak się okazało później – obserwator spotkania. Przekazał nam informację, że nie zagramy.

Wymownym gestem, rozkładając ręce, pokazał nam to „Borek”. Można było zejść z płyty. Tego dnia gwizdka nie usłyszeliśmy… – Tyle kilometrów jechałem i muszę wracać – krzyczał jakiś starszy pan na trybunach. Wchodząc do szatni, która mieści się w szkole, w ucho wpadły mi słowa obserwatora: – To nie jest moja decyzja, taki jest oficjalny komunikat. W związku z tragedią narodową nie odbędą się żadne mecze.

Kruche to życie

Przed szatnią Warty usłyszałem „żart”: „I tak na niego nie głosowałem…”. Bez komentarza, chociaż nie powiem – moja pierwsza myśl była, że to zwykły debil.

Kąpiel i do busa. Już w samochodzie zadzwonił do mnie Heniu Kardynał. On i pozostali piłkarze Korony Kożuchów właśnie przyszli na zbiórkę. O 14.00 mieli grać w Ośnie z tamtejszą Spójnią. – Wracacie? – zapytał. Nie zaprzeczyłem: – Właśnie jestem w busie, obserwator odwołał mecz.

Droga powrotna inna od tej, którą przebyliśmy w pierwszą stronę. Naszym oknem na to, co większość widziała w telewizji, było radio. Podawano nazwiska osób, które zginęły razem z Lechem Kaczyńskim. Ktoś rzucił: – Większa tragedia niż śmierć papieża.

Milczeliśmy. Na trasie w domach ludzie wieszali flagę narodową przepasaną czarnym atłasem. W radiu kolejne doniesienia o ofiarach. Piotrek – ten, który kierował – przysłuchiwał się naszej rozmowie, ale się nie odzywał. Zabrał głos na koniec: – Wczoraj miał wszystko: władzę, pieniądze, ochronę, a dziś już go nie ma. Kruche to życie…

Zapamiętam

Sobota 10 kwietnia miała być zwyczajna. Mieliśmy zagrać w Słońsku, zjeść obiad, zwiedzić Park Krajobrazowy Ujście Warty i spokojnie wieczorem zajechać do domu. Wróciliśmy po 14.00.

Ze wszystkich meczów, jakie w życiu zagrałem i jeszcze zagram, najbardziej zapamiętam ten, którego nie zagrałem.

Mariusz Pojnar
FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Mariusz Pojnar

Aktualności, kronika

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content