Terminus. Szajka kolorowych ptaków [REPORTAŻ]

45 lat Terminusa A Quo. – O nas w Polsce za komuny mówiło się: to ci, którzy grają „Skowyt” – wspomina szef teatru Edward Gramont. W czym tkwi siła nowosolskiej alternatywy?

Wieczór, stan wojenny. Edward Gramont schodzi na dół, żeby zamknąć siedzibę Terminusa. W końcu spektakl, który ma się zaraz odbyć, jest nielegalny. Komuniści nie lubią nieprawomyślnej sztuki. Przy drzwiach szef TAQ spotyka patrol zomowców.

– Dobry wieczór! Co tu się dzieje? – pyta jeden z nich.

Gramontowi uginają się nogi. Obawia się, że rozmowa będzie krótka i spuentuje się wizytą na dołku. Mówi, że ma przecież pozwolenie, że do tej i do tej godziny trwają zajęcia.

Wie, że w ten sposób zomowców nie przekona. Improwizuje: – Panowie, zaglądajcie tu częściej, bo tutaj są automaty do gry i młodzież z „Odlewniaka” przychodzi i mi je kopie! Jest ich po 60-70 osób! Nie daję już rady!

– Nie wiem, czy oni wiedzieli, że ja w tej chwili gram – mówi dzisiaj Edward Gramont. – Oficer popatrzył i powiedział: dobrze, proszę pana, zapiszę to i będziemy interweniować! Dziękuję, dobranoc!

Edward Gramont i Irena Kasprzak. Źródło: archiwum TAQ

Dyrektor teatru pofrunął na górę. Występ się odbył.

W Kożuchowie załoga miała podobną przygodę. Też im się poszczęściło.

Z szefem Terminusa rozmawiam w siedzibie TAQ przy Kościuszki 33. W jego skromnym gabineciku przeglądamy zdjęcia. Na biurku, w dwóch miejscach, stoją miski. Za oknem pada deszcz, z sufitu spadają krople.

Poemat o zbawieniu świata”

Gdy w 1976 r. zakładał teatr alternatywny, miał 24 lata. – W pewnym momencie zacząłem myśleć o tym, jak robić sztukę po swojemu – opowiada. – Pracowałem w radiowęźle nowosolskiej „Odry”, ale z tej pracy zrezygnowałem, bo żebym mógł dalej tam pracować, musiałbym zapisać się do partii, a tego nie chciałem. Nie kochałem tego ustroju. Trafiłem do domu kultury „Odra” do Jerzego Szyndera. Tam był taki miejski underground. Byliśmy zafascynowani Ameryką, wolnością, coca-colą, dżinsami.

I pokoleniem bitników, jeżeli chodzi o literaturę: Kerouac, Ginsberg, Burroughs. – To nam dostarczało energii – mówi Gramont. – Wtedy, w domu kultury, już wiedziałem, że będę robił teatr [śmiech].

Takie były początki. Najpierw do TAQ dołączyła grupa licealistów z „Ogólniaka”. Początek działalności teatru datuje się 4 stycznia 1976. – W tej grupie była Irena Kasprzak, która do dziś nas wspiera i czasem występuje na scenie. Jest dobrym duchem teatru i matką moich dwóch synów – podkreśla Edward Gramont. Do Ireny Kasprzak jeszcze wrócę.

Przy wyborze repertuaru – opowiada szef teatru – nie było autorytaryzmu, tylko współpraca: – Zastanawialiśmy się: Gałczyński, Tuwim, Francuzi, Rosjanie, Amerykanie? Tej literatury jest mnóstwo, a my chcieliśmy zrobić pierwsze przedstawienie. Wtedy kupiłem miesięcznik „Nowy Wyraz”. To pismo było wentylkiem wolności, drukowali w nim amerykańską czy szwedzką poezję. W jednym z wydań zobaczyłem „Poemat o zbawieniu świata” Jacka Gulli. Czytając jego teksty, miałem wypieki na twarzy. To było coś nowego, zupełnie innego, ożywczego! Z zalążkiem ostrej prowokacji. Reszta zespołu momentalnie się tym zafascynowała. Szynder po naszej premierze 4 czerwca był zachwycony.

To wszystko odbiło się echem. Jesienią do teatru przypłynęła rzesza kontestującej młodzieży. – Może nie interesowali się literaturą, ale mieli skłonności prozachodnie. A my na Zachód patrzyliśmy jak na oazę wolności. Jak u Hłaski – uśmiecha się Edward Gramont.

„Poemat o zbawieniu świata” przez lata doczekał się aż pięciu wersji. Łącznie był grany ponad 50 razy. Część spektakli z początków Terminusa również możemy obejrzeć do dzisiaj, choćby „Tyranię”, „Wariata i zakonnicę”, „Prosto w twarz” czy „Skowyt” na podstawie obscenicznego tekstu Allena Ginsberga. – To zabytki. Czasem mówię widzom przed występem, że dzisiaj wstąpicie do muzeum teatru alternatywnego – żartuje szef TAQ.

Władza mówi nie

„Skowyt”, który Terminus wystawiał jako „Amerykę”, zaczyna się tak:

Widziałem najlepsze umysły mego pokolenia zniszczone szaleństwem,
głodne histeryczne nagie,
włóczące się o świcie po murzyńskich dzielnicach w poszukiwaniu wściekłej
dawki haszu,
anielogłowych hipstersów spragnionych pradawnego niebiańskiego
podłączenia do gwiezdnej prądnicy w maszynerii nocy,
którzy w nędzy łachmanach z zapadniętymi oczyma w transie czuwali
paląc w nadnaturalnych ciemnościach tanich mieszkań, płynąc poprzez
dachy miast, kontemplując jazz.

Później jest tylko ciekawiej.

Władza na początku nie reagowała na spektakle Terminusa. Ale w pewnym momencie orzekła, że w domu kultury nie ma miejsca dla takiego teatru.

Edward Gramont: – W kwietniu 1979 zrobili nad nami sąd. Na spektakl przyszła cała wierchuszka polityczno-administracyjna fabryki nici. Musieliśmy zorganizować występ, żeby oni nas ocenili. „Taki teatr? Nie może być! Tu mają przychodzić robotnicy, ma być wystawiany Fredro. Co tu się gra?!” – takie były mniej więcej reakcje po „Szkole czarownic”.

Najpierw szef Terminusa chciał wyjaśnić tę sprawę w Zielonej Górze, w końcu pojechał do Warszawy do redakcji tygodnika „Kultura”. – Wysłuchali mnie i na tym się skończyło – wspomina dyrektor TAQ. – Ale pół roku później przyjechał do nas dziennikarz „Polityki”. Siedział u nas dwa dni i zrobił reportaż. Swój tekst zatytułował „Artysta fabryczny”. Nagle w lutym 1980 r. cała Nowa Sól wykupiła „Politykę”. Zrobiliśmy się sławni nie tylko we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku, gdzie przedtem najczęściej graliśmy, ale w całej Polsce.

Po decyzji dygnitarzy teatr musiał wyjechać z Nowej Soli – najpierw do Głogowa, a później do Nowego Miasteczka. Pomiędzy tymi epizodami wrócił na chwilę do Nowej Soli, ale wtedy naczelnikowi miasta nie spodobał się setny występ Terminusa…

– W tamtym czasie pracowałem kilka miesięcy jako drwal, bo pomyślałem sobie, że dobrze posmakować takiej pracy jak Stachura – uśmiecha się Gramont. – Wtedy fascynowałem się nim, m.in. „Siekierezadą”, dlatego to zrobiłem.

W 1981 kolejni dygnitarze uchwalili, że teatr ma jednak wrócić do Nowej Soli. W lipcu tego roku znowu mieliśmy TAQ u siebie – w NDK „Budowlani”.

Jesienią Terminus grał na strajkach studenckich w Krakowie, a w grudniu wybuchł stan wojenny. – Bardzo to przeżyłem – przyznaje Edward Gramont. – Dla mnie to był zamach na wolność. Napisałem wtedy sztukę „Modlitwa”, premierę zrobiliśmy 31 grudnia w prywatnym mieszkaniu na Dolnym Śląsku. Graliśmy ten spektakl również w kościołach, co było wyjątkowym przeżyciem. Akurat wtedy kościoły były miejscem dla wszystkich tych, którzy myśleli inaczej. Nikt nie pytał, czy ktoś jest wierzący, czy nie.

Czucie Allena Ginsberga

Irena Kasprzak, z Terminusem związana od początku: – Koleżanka Kazia Gesek zaczepiła mnie na korytarzu szkoły, gdy byłam w klasie maturalnej. Powiedziała, że powstaje teatr, spytała, czy byłabym zainteresowana. Kazia mnie zapamiętała jako osobę czytającą i recytującą poezję. Tak się zaczęło. Rok później, w ‘77, Edward zaproponował mi i Zbyszkowi Knaszakowi „Amerykę”.

Irena Kasprzak. Źródło: archiwum TAQ

Czasem jeździłam do Zielonej Góry do cenzora, który zatwierdzał scenariusze. Był taki układ: w środowiskach studenckich możemy grać normalnie, a w – powiedzmy – małomiasteczkowych – jednak z cenzurą. Braliśmy często teksty z tzw. nielegalnych źródeł. Byliśmy postrzegani jako undergroundowa grupa, która nie idzie w zgodzie z polityką partii, tylko własną ścieżką, jaką dyktowało nam serce, rozum i przede wszystkim literatura.

„Ameryka” była moim ukochanym spektaklem, trzeba było go stworzyć od samego początku. Miałam wtedy 19 lat, byłam bez doświadczenia i musiałam odszukać w sobie to wszystko. Nie wiesz dokładnie, o czym pisze Ginsberg, ale czujesz każdą cząstką siebie, że to cię porywa. Że to jest ważne, że to jest wewnętrzny bunt, ogromna niezgoda na wiele niesprawiedliwości, na poniżanie innych. Lubię grać w transie, a to był właśnie spektakl transowy.

Moje ulubione spektakle TAQ? Zacznę od tych, w których nie grałam: „Ustalenia”, „Narzędzia tortur” – oba według scenariusza Edwarda, do tego „Mistyfikacje” według Żelaznego i „Spokojnie” na podstawie „Nagiego lunchu” Burroughsa. A z tych, które współtworzyłam i uważam bardzo egoistycznie za moje: „Ameryka”, „Anna Livia, Gotha Potwór” według Joyce’a.

Pytasz, co mnie doprowadziło do teatru? Kino było moją pasją, do tego literatura – w szczególności poezja. Na początku mówiłam Edwardowi teksty, które umiałam na pamięć. Stworzyła się możliwość, żeby to, w jaki sposób poezja do mnie przemawia, przełożyć na swój indywidualny sposób interpretacji. Bo przecież teatr polega na interpretacji cudzych tekstów. Oczywiście pod okiem reżysera.

Jak się jest młodym i ma się swoją komunę przyjaciół, z którymi spędzasz czas poza teatrem – dyskutujesz przy muzyce o wszystkim – a potem jeszcze wspólnie pracujesz nad spektaklem – to jest cudowne. Tworzy dużą więź. Staje się treścią życia. Szczególną frajdę sprawia mi wspólne granie z synami – Eliaszem i Konradem.

Teatr to jest ogrom pracy. Musisz mieć w sobie zapał, pasję i miłość do tego, co robisz, bo inaczej nie dasz rady przy tej intensywności. W młodości jest siła, energia i zapał. Przychodzi zmęczenie, ale razem z nim – katharsis.

Poza tym teatr to są ludzie. Przejechaliśmy całą Polskę. Jedziesz pociągiem ze sprzętem, stoisz na jednej nodze, bo nie ma miejsca w przedziale. Pamiętam taki obrazek, jak biegniemy przez jakieś skrzyżowanie z tym całym sprzętem, rekwizytami, a z nami również nasz pies [uśmiech].

Na czym polega magia Terminusa? Na sile i determinacji. Przezwyciężaniu przeszkód, a ich było mnóstwo. Edek często miał pod górkę, ale byliśmy my, nie był w tym sam. Gdybyśmy się nagle wszyscy rozproszyli, nie wiem, czy dalej miałby ten teatr. Mógł czerpać z nas, a my z niego. Imponował tym, że jest twardy i spełnia swoje marzenia.

Każdy ma swoją drogę. Gdyby ta dziewczyna nie zaproponowała mi wtedy, na szkolnym korytarzu, teatru, nie wiem, czy bym grała.

Jung po niemiecku

Po 1989 r. teatr zrezygnował z kilku spektakli, ale na chwilę. Dobry jest przykład „Tyranii”. Gdy aktorki i aktorzy w końcu zagrali ją ponownie, zobaczyli, że ona dalej ma moc. Również w wolnej Polsce.

Edward Gramont w latach 90. był dyrektorem domu kultury. – Mogłem już wtedy robić różne festiwale, zapraszać artystów z całego świata: z Afryki czy z Chile. Było intensywnie, działy się cuda – wspomina.

O swoich aktorach mówi: – Pracując z ludźmi, patrząc, jak są nienasyceni tej sztuki, wymyślam nieraz jakieś rzeczy, które pasowałyby do nich. Wiadomo, że to nie są ludzie po szkołach aktorskich i trzeba dopasować repertuar do możliwości odtwórczych, żeby to nie było żmudne. Każdy jest dobry, ciekawy, tylko trzeba go zaplanować, pokierować nim. Oczywiście potrzeba też zgody na to, co zaplanuję. Jednocześnie jestem otwarty na propozycje aktorów. Najczęściej spotykamy się w weekendy, bo ci ludzie pracują, uczą się, do tego część zespołu jest spoza Nowej Soli.

Pytam Edwarda Gramonta o Magdalenę Różczkę. Dziś jest gwiazdą polskiego kina, kiedyś przez pięć lat grała w TAQ. – To klimatyczna, dokładna aktorka – ocenia szef TAQ. – To, co robiła na naszej scenie, było ważne. Robiła wrażenie. Jak gdzieś jechaliśmy, pytali, czy będzie Magda Różczka.

A TAQ jeździł wszędzie, zwiedził kawał świata. Dawał spektakle w Bośni i Hercegowinie, Czarnogórze, Kazachstanie, Francji, w Niemczech, Czechach, na Litwie, Słowacji czy na Bałkanach.

No i jeździł po Polsce. W Poznaniu mówią, że Terminus ma chyba jakąś hodowlę aktorów. I żartują, że co chwilę ktoś tam przyjeżdża i zakłada swój teatr. Z kolei do Łodzi nasz teatr został kiedyś zaproszony z „Ustaleniami”, bo „tam nikt tak nie gra!”.

TAQ wystawił też np. Junga po niemiecku… – A nikt nie znał niemieckiego. Ostatnio „Tyranię” graliśmy też po serbsku. Dostaliśmy brawa na stojąco – uśmiecha się szef teatru.

Edward Gramont opowiada o najważniejszych dla siebie spektaklach TAQ: – Pierwszy, jaki mi się nasuwa, to „Narzędzia tortur”. Jest mocny, wymyka się spod kontroli. Nie można przewidzieć, co będzie dalej – jest tak nieoczywisty. Ale spektaklem, który zwrócił uwagę na zjawisko naszego teatru, jest „Skowyt”. O tym w Polsce za komuny się mówiło: oni grają „Skowyt”! „Tyrania” też jest niezwykłym spektaklem, w którym wszyscy lubią grać. Do tego „GO!” – nie wiem, jaka maszyna napędza w nim aktorów! Dla mnie osobiście ważny jest też „Wariat i zakonnica”. Wariata gram sam od wielu lat, a zakonnic było już kilkanaście.

– Najważniejsze sukcesy TAQ? – pytam.

– Dla mnie dwukrotna możliwość zagrania w sali Grotowskiego – odpowiada Gramont. – Za każdym razem wchodziłem tam jak do świątyni, do której nie każdy ma wstęp. Nagrody były, różne Grand Prix i tak dalej, ale z perspektywy czasu wydaje mi się, że nagrody nie są istotne. Najważniejsza jest sama praca. Nie do końca ocenisz sztukę.

Konrad i Eliasz

W TAQ grają Natan, Eliasz i Konrad – synowie Edwarda Gramonta. Gdy o nich wspomina, jest wzruszony. Mówi, że to jego najserdeczniejsi przyjaciele. Żartuje: – Są zdeterminowani, ale czy w przyszłości stoczą walkę o tron, czyli o teatr – tego nie wiem.

Słucham rozmowy Konrada i Eliasza o Terminusie.

Konrad: – Rodzice wywarli na nas mocny wpływ. Zrodziliśmy się z miłości do sceny, byliśmy na niej od dzieciństwa i nasiąkaliśmy kulturą za czasów świetności NDK „Panopticum”, gdzie artyści walili drzwiami i oknami. Nasza mama jako aktorka i instruktor teatralny wychowała pokolenia recytatorów, prozaików i poetów. Ale miłość do teatru nie była tak oczywista. Wbrew pozorom trafiłem do TAQ przez przypadek. W 2006 z grupą przyjaciół – m.in. z Konradem Paszkowskim i naszym kuzynem Michałem Kasprzakiem – próbowaliśmy swoich sił w filmie. To czasy filmów offowych, chwilę przed narodzinami Solanina. Teatr potrzebował aktorów do letnich widowisk i postanowiliśmy go wesprzeć.

Eliasz przerywa Konradowi: – Dobrze mówisz, bracie! Zawsze powtarzałem, że bez teatru nie byłoby nas na świecie. Doświadczenia aktorskie szlifowałem już od zerówki, naśladując rodziców, ale nigdy chyba nie myślałem o prawdziwej karierze, miałem dużo innych zainteresowań. Tata zaproponował mi pierwsze granie w „Nowej sztuce zakopiańskiej”, bo akurat brakowało mężczyzn. Niedawno minęło 21 lat od tego momentu. Czas, kiedy Konrad i „Kaszana” [Michał Kasprzak – red.] zaczęli z nami grać, wspominam chyba najmilej. Mnóstwo przygód z najbliższą rodziną, czego chcieć więcej? Teraz bardzo brakuje nam Michała [zmarł w ubiegłym roku].

Od lewej Konrad i Eliasz Gramontowie, Cezary Molenda (fot. Karol Kolba)

Czy bracia rywalizują na scenie?

Konrad: – Dziś w naszym teatrze chyba trudno doświadczyć czystej rywalizacji, być może to wynika z mojego charakteru, ale raczej dzielimy się doświadczeniem, wspieramy, pomagamy sobie. Nie zapominajmy, że w teatrze alternatywnym nie chodzi o to, by błyszczeć, być zawodowcem, perfekcjonistą, ale żeby działać z sercem. Bywa, że na granicy własnych możliwości fizycznych i psychicznych. To pomaga w życiu. Pięknie to brzmi, ale mogę powiedzieć, że zostałem wychowany w atmosferze otwartości, akceptacji i tolerancji, choć jak to w rodzinie, nigdy nie było idealnie. Na pewno teatr – mimo że czasem mam go dość – pozwolił mi ułożyć często skomplikowane relacje rodzinne.

Eliasz: – Nigdy z nikim nie biłem się o role. Więcej rywalizowaliśmy chyba w życiu prywatnym. Cóż, ja zawsze byłem tym starszym bratem [śmiech].

Konrad: – Dla mnie Eliasz zawsze był wzorem i wsparciem – w domu i w teatrze. Łącznie jest nas pięcioro rodzeństwa i wszyscy otarli się o teatr.

Eliasz: – Nasza siostra Bernardeta od lat z sukcesami prowadzi swój szkolny teatr.

Konrad: – Na czym polega magia TAQ? Magia tkwi w ludziach, począwszy od pierwszych terminusów i energii, jaka panowała w latach, gdy nie było mnie na świecie. Wierzę, że ta energia ewoluuje, trwa i przechodzi z pokolenia na pokolenie. Środowisko TAQ może sprawiać wrażenie hermetycznego, elitarnego, ale nigdy nie było zamknięte. Przeciwnie – nikt, kto czuje się tutaj dobrze, nie dostanie wilczego biletu. Dla wielu to tylko przystanek, dla innych miłość, która tli się do końca życia.

Eliasz: – Kluczowy jest pewnie upór Edwarda, który – podkreślam – niekoniecznie zawsze jest zaletą. I to, że jest skandalistą w czepku urodzonym!

Konrad: – Dzięki wyjazdom poznaliśmy masę podobnych ludzi, którzy nie mogą usiedzieć na miejscu. Chwała Nowej Soli, że u nas powstał klimat, który pozwala im się zrzeszać i realizować. Nie wszędzie jest zrozumienie dla takich ludzi.

Eliasz: – Szczęściem Terminusa jest wieloletni spokój, jeśli chodzi o własną siedzibę. To podstawa, która dla innych teatrów wydaje się nieosiągalnym skarbem.

Arystokrata, baca i ksiądz

Konrad: – Teatr pozwolił nam eksplorować świat sztuki, różne, czasem trudne punkty widzenia. TAQ to też świat literatury, muzyki, którego nie ma w głównych nurtach i kanonach.

Eliasz: – Dla mnie frajdą jest to, że mogłem być arystokratą, bacą i księdzem, samym Gombrowiczem czy Tuwimem. Przeczytałem ze zrozumieniem Sofoklesa, Becketta, mogłem wcielić w życie kosmos Lema według własnej wyobraźni. Zrobiłem muzykę do kilku spektakli, a potem filmów. Do świata filmu weszliśmy zresztą dzięki doświadczeniu na scenie.

Marzec, tani szampan i Depesz

Aktorka Magdalena Budzyniak trafiła do TAQ 18 marca 2010. – Pamiętam ten dzień dokładnie – opowiada mi. – Byłam z przyjacielem na wagarach, piliśmy taniego szampana i niesiona odwagą płynącą z procentów poszłam do Terminusa zapytać dyrektora, czy mogę u niego grać. Na miejscu odwaga mnie opuściła, ale Edward powitał mnie z otwartymi ramionami. A trzy dni później zagrałam debiut. 11 lat temu nosiłam się dość buntowniczo, miałam krótkie włosy ostrzyżone na irokeza. Eliasz któregoś dnia nazwał mnie Depeszem, co średnio mi się podobało, bo fanką Depeche Mode nigdy nie byłam… Moje oburzenie na nic się zdało, od tamtej pory jestem dla nich Depeszem. Magia TAQ tkwi w tym, że to teatr amatorski. Nie ma napinki, nikt nie stoi nad aktorem z batem. Pełen luz, choć wiadomo – nie zawsze. Ale ja, wchodząc na czarną salę, czuję się, jakbym była w domu. Znam każdy zakamarek. Wiem, że jestem tam akceptowana. Mimo sporych różnic wieku między aktorami potrafimy ze sobą pracować, rozmawiać, po prostu być.

Magdalena Budzyniak (fot. Karol Kolba)

Terminus dał mi życie – mówi Budzyniak. – Życie, jakiego wcześniej nie znałam – precyzuje. – Ludzi, jakich nigdy przedtem nie widywałam. W teatrze stałam się pewna siebie, nakreśliłam swoją osobowość poprzez granie. Do teraz, gdy ktoś pyta mnie, co robię w życiu, pierwsze, co odpowiadam, to: gram w teatrze. Kocham to.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Mateusz Pojnar

Aktualności, sport

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content