Agnieszka walczy o zdrowie synka wcześniaka [NAD KUBKIEM HERBATY]

– Początki nie były łatwe. Wiele nadziei, wiele łez. Uznaliśmy z mężem, że jak kiedyś nam się uda zostać rodzicami, to będzie najszczęśliwszy dzień w naszym życiu. A jeśli nie – będziemy próbować wszystkiego, by się udało – o upragnionym macierzyństwie i synku Wojtusiu, który ważył w dniu narodzin pół kilo, opowiada Agnieszka Bem

Jak zaszłam w ciążę z Wojtusiem, byłam pełna sił. Rozwijał się prawidłowo. Czułam się wspaniale, zaczęłam wierzyć, że tym razem się uda.

Z nogami do góry

Opiekował się nami dr Jakub Pankiewicz: lekarz z powołania, profesjonalista o wielkim sercu. Na badania prenatalne szliśmy w świetnych humorach. Po badaniu w gabinecie zapadła cisza. Miałam rozwarcie, choć byłam dopiero w połowie ciąży.

Doktor wysłał mnie do Zielonej Góry. Stwierdził, że tam jest szansa, by dzieciątko przeżyło tak wczesny poród.

Pojechałam do zielonogórskiego szpitala i już tam zostałam.

Gdy dopytywałam o synka, usłyszałam: teraz ratujemy panią, nie dziecko. To mnie zmroziło. Błagałam, żeby ratowali mojego synka każdym kosztem. Powiedzieli, że niewiele da się zrobić. Trzeba czekać.

Zaczęły mi się sączyć wody płodowe. Wdała się infekcja. Przez tę swoją zawziętość, że dziecko ma być ratowane, zyskałam tu miano upartej pacjentki, ale też starano się sprostać mojej prośbie. Mieliśmy też wsparcie doktora Kuby. Trudne decyzje podejmowaliśmy razem z dr Kuśnierską, panią ordynator.

Położono mnie z nogami do góry i kazano mi wytrwać w tej pozycji, ile zdołam. Leżałam tak grzecznie przez dwa tygodnie, wspierana obecnością i radami położnej Moniki Całko. Wody płodowe się cofnęły. Niestety, porobiły mi się kieszonki, w których woda się zbierała. Ściągnięcie jej i zaaplikowanie we właściwe miejsce były ryzykowne.

Pozostało modlić się o cud i trwać. Trwałam więc i modliłam się do św. Rity.
Trafiłam na patologię ciąży i zaczęły się wędrówki na porodówkę. Dostawałam skurczy, podawali mi leki. Leżałam na sali porodowej, obserwowałam przywożone kobiety. Słuchałam, jak rodzą. Moje skurcze po kilku godzinach ustawały i odwożono mnie z powrotem na moją salę. I tak przez tydzień. Zaczęłam krwawić. Nie miałam siły jeść. Coraz trudniej było się wkłuwać w moje żyły.

Lekarze chcieli doczekać pełnych 23 tygodni ciąży – wtedy dziecko miało większe szanse. Czułam, że dłużej już nie utrzymam ciąży. Słabłam. Poprosiłam panią ordynator o podanie zastrzyku „na płuca” dla dziecka. Otrzymałam podwójną dawkę. Wiedziałam, że moje dziecko jest na minimalnej granicy możliwości przeżycia po porodzie. Zapytałam, czy będą ratować mojego synka, jeśli się teraz urodzi.

Ordynator neonatologii, dr Marzena Michalak-Kloc, obiecała, że zrobi wszystko, żeby go uratować. Trochę się uspokoiłam.

Osiągnęłam dopiero 22. tydzień, ale byłam już bardzo słaba. Podłączono mi tlen. O 1.22 w nocy, po 15 minutach skurczy porodowych, usłyszałam od pielęgniarki: „Pani syn ma 540 gramów, 30 cm i urodził się w czepku”.

Pozwólcie mi zobaczyć synka

Wojtuś trafił do inkubatora, a ja do sali dla kobiet w połogu. Wiedziałam, że potrzebuję odpoczynku, ale bałam się o syna. Poprosiłam pielęgniarkę, żeby pozwolono mi go zobaczyć. Odpowiedziała, żebym się nie martwiła, dziecko na razie żyje, a ja potrzebuję snu. Później przyszła lekarka z neonatologii i wytłumaczyła mi, że pierwsza doba jest najważniejsza. Jeśli Wojtuś przeżyje, to później kolejne siedem dób będzie decydujące.

Zostałam w pokoju. Patrzyłam bezradnie na Olę, śpiącą sąsiadkę, która chwilę przede mną urodziła wcześniaka w 24. tygodniu. Tak spokojnie spała. Zadzwoniłam do męża. Gdy przyjechał, pielęgniarki przyprowadziły mi wózek i mąż mógł mnie zawieźć do Wojtusia.

Dyżur przy wcześniakach sprawowały pielęgniarki: Iwonka, Iwetka, Jola, Andżelika, Marzenka i jeszcze inne, późniejsze ukochane ciocie Wojtusia. Gdy pojawiliśmy się u nich po raz pierwszy, ciocia Iwonka mnie obsztorcowała, że nie odpoczywam. Zobaczyły jednak obie z Iwetką moją determinację. Zapytały o imię dziecka. Napisały na serduszku „Wojtuś” i nakleiły na jego inkubator. Zobaczyłam go pierwszy raz.

18 tygodni za wcześnie

Wojtuś otworzył oczy po dwóch tygodniach. W trzecim miał zastój w jelitach. Dr Górska założyła mu stomię, by uniknąć perforacji. Gdy pasaż jelitowy ruszył i odetchnęliśmy z ulgą, zatrzymał się mocz. Jeśli lekarstwa nie zadziałają, Wojtuś nie wytrwa.

Dr Perez ciągle sprawdzała woreczek. Tymczasem przez całą dobę pojawiła się tam jedna kropla. Nie opuszczały nas bezradność i strach.

Aż przyszła upragniona chwila. Mąż właśnie siedział przy inkubatorze i czytał Wojtusiowi bajkę, gdy dr Perez znów sprawdzała woreczek. Stwierdziła w nim trzy krople. Nie masz pojęcia, jak bardzo można się cieszyć z trzech kropel moczu.

20 razy przetaczali Wojtusiowi krew, zmieniali leki. Pod respiratorem spędził 2,5 miesiąca. Im dłużej, tym cięższa stawała się jego dysplazja płuc.

I kolejny kryzys, zwiększono podaż tlenu. Płuca zaczęły się zapadać. Podano tlenek azotu. Przy inkubatorze przybywało aparatury. A Wojtek – aktywista – konsekwentnie wyciągał z siebie wszystkie rurki. Rozintubował się sześć razy, raz przy mnie. W sekundę. Intensywnie się poruszał, jakoś złapał za rurkę. Urządzenie zaczęło piszczeć. Serce podeszło mi do gardła. Ciocie natychmiast podłączyły Wojtka i starały się mnie uspokoić.

One zawsze myślały o uczuciach rodzica.

Dotyk i głos

Skrajnym wcześniakom głaskanie sprawia ból. Im mniej są dotykane, tym lepiej dla nich. Kiedy mogłam go dotknąć po raz pierwszy, po prostu położyłam na nim nieruchomo dłoń. Trochę dni później po raz pierwszy rozebrałam się do kangurowania. Ciocie obiecały, że jeśli stan Wojtusia będzie dobry, to i mąż będzie mógł przyjść przytulić synka. Akurat pojawiła się informacja, że szpital jest zamykany z powodu koronawirusa.

Niemal trzy miesiące nie widzieliśmy Wojtka. Mogłam jedynie przywozić dla niego swoje mleko. Ciocie jednak dbały o nasz kontakt.

Mój pierwszy Dzień Mamy? Nagrałam się dla Wojtusia i ciocie mu odtwarzały mój głos. Później nagrały mi synka, jak słucha mnie z szeroko otwartymi oczami. Dokumentowały nagraniami każdy przełomowy moment: przejście na C-PAP, rurkę z tlenem, jedzenie z butelki. Żebyśmy mogli w tym jakoś uczestniczyć. Dla nas to miało ogromne znaczenie.

W końcu przeniesiono Wojtka na patologię noworodka, pokój dalej. Krok bliżej do wyjścia ze szpitala. Wojtuś spędził w nim pięć miesięcy swojego życia.

Prezent na Dzień Taty

Synek miał ciężką dysplazję płuc i komplikacje oddechowe. Ale wypuścili go najszybciej, jak to było możliwe i bezpieczne. Przyjechał do domu karetką w Dzień Taty. Słodki prezent.

Na początku był płacz. COVID odebrał nam wczesny bezpośredni kontakt. Wojtuś znał mój głos, ale pamiętał obecność i dotyk pielęgniarek, nie mój. Uczyliśmy się siebie od nowa. Na szczęście miałam kontakt z lekarką prowadzącą i zespołem medycznym. W razie kryzysu miałam do kogo zadzwonić i liczyć na pomoc.

W domu musieliśmy zorganizować aparaturę do podawania tlenu. Urządzenia dla wcześniaków nie są refundowane. Od dr. Górskiego z nowosolskiego hospicjum dostaliśmy stacjonarny koncentrator.

Nadciśnienie płucne spowodowało komplikacje kardiologiczne. Pojawiła się chwilowa niedomykalność zastawki. Powiększyła się lewa komora serca. Znowu trafiliśmy do szpitala w Zielonej Górze.

Dr Maślicka z Nowej Soli zrobiła echa serca. Potwierdziła niedomykalność, ale skierowała nas do specjalisty w Poznaniu. Dr Mroziński stwierdził, że niedomykalność jest do opanowania, a nadciśnienia praktycznie nie ma. Potwierdził też, że problemem są przede wszystkim płuca.
Wojtek wciąż miał stomię. Miała być zdjęta w ciągu dwóch-trzech miesięcy, ale zabiegi chirurgiczne dla dzieci wstrzymano. Skóra wokół worka stała się zaogniona. Sączył się z niej przezroczysty płyn, który odklejał worek. A Wojtuś cierpiał.

Do operacji mały musiał ważyć co najmniej 5 kg, tymczasem przyplątał się refluks i problemy z jedzeniem. Dostanie się do specjalisty graniczyło z cudem, wszędzie jeździliśmy prywatnie. Do tego wyjazdy do kliniki we Wrocławiu. Kolosalne pieniądze. Gorzej, że pomimo starań dziecko nadal wymiotowało. W końcu na wizycie w poradni poprosiłam doktor o zgodę na karmienie butelką. Problemy minęły jak ręką odjął. Wojtuś po prostu przestał tolerować specjalistyczną mieszankę od chwili, gdy producent zmienił skład. Gdyby udało się to ustalić od początku, uniknęlibyśmy niepotrzebnego podawania leków, wyjazdów i wydatków.

9 grudnia udało się pozbyć stomii.

Wyjść z domu

Teoretycznie możemy wychodzić z Wojtkiem na spacery. Ale nie można nigdzie się ruszyć bez przenośnego koncentratora tlenu.
Początkowo pożyczyliśmy aparat od Ani, mamy dziewczynki, która też urodziła się jako wcześniak. Jak najszybciej musieliśmy kupić własny. Był dla nas zbyt drogi – cena od 11 do 18 tys. zł.

Udało nam się za 4 tys. kupić używany. Niestety, bateria trzyma krótko. Urządzenie pracuje na niej do 40 minut. W tym tygodniu wyłączył się po 20. Oddaliśmy do serwisu, znów jesteśmy uziemieni. Nowa bateria to kolejne 1200 zł. Ceny naprawy jeszcze nie znam. Marzy mi się drugi koncentrator na zmianę, gdyby ten znów się zepsuł.

Podstawowych potrzeb jest więcej. Jedynym rozwiązaniem wydaje się duży kredyt i wieloletnie spłacanie. Z nadzieją, że nie wyskoczy nic nowego.

***

Dzięki oddziałowi neonatologii w Zielonej Górze Wojtuś jest z nami. Personel to anioły. Gdyby nie nasze własne obciążenia finansowe, chętnie kupiłabym im nowy diafanoskop – urządzenie podświetlające żyły. Z myślą o innych skrajnych wcześniakach. To przydatne urządzenie. Oszczędza bólu i stresu.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content