Kto pływa na grzbiecie wielkiego żółwia? [cykl dzień doBRYCH]

Na przełomie kwietnia i maja zaczyna się sezon stoczniowy. Ustawione burta w burtę i rufa w dziób łodzie i barki tulą się gromadnie w nowosolskim basenie portowym. Zastanawialiście się kiedyś, do kogo one należą? Jak jest w miejscach, z których przypłynęły? Ja owszem. I postanowiłam nakarmić swoją uporczywą ciekawość. Efektem tego jest rozmowa z nietuzinkowym człowiekiem. Michał Jahns jest jednym z klientów nowosolskiej stoczni. Wybrał ją, bo jak twierdzi – stocznia Nowa Sól to złoto

Marta Brych-Jackiewicz: To niemożliwe zjawisko w stoczni. To pańska łódź, czy jacht?

Michał Jahns: W Polsce wszystko, co nie jest komercyjno-towarowe, jest jachtem. Ale to jest akurat brytyjska łódź kanałowa, choć zaprojektowana dość nietypowo.

Obecnie brytyjskie łodzie kanałowe są za małe do komercyjnych zastosowań, a ich przeznaczenie jest czysto rekreacyjne.

Ile lat ma jacht?

Łódź jest z 1984 r. Kupiliśmy ją z moją byłą dziewczyną jakieś sześć lat temu i mieszkaliśmy na niej w Londynie. Na wyspach jest duża kultura z tym związana. W Londynie jest duża społeczność osób mieszkających na łódkach. To ciekawa, zróżnicowana grupa: od takich ludzi na granicy bezdomności, którzy kupują jakiś plastikowy kadłub z kawałkiem dachu, bo jest to lepsze od bycia bezdomnym, po użytkowników luksusowych jachtów, które są w zasadzie pływającymi domami. Tam życie na łodzi to jest taki hak, żeby mieszkać w centrum Londynu, nie kupując w nim mieszkania.

W taki sposób mieszkaliśmy rok. Później jeszcze stacjonowałem półtora roku na wybrzeżu u ujścia Tamizy. Planowałem, żeby przepłynąć do Europy, na kontynent. Zajęło mi to w sumie dwa lata.

Czyli ma pan wędrujące mieszkanie?

Łódź była moim mieszkaniem w Londynie, ale w warunkach kontynentalnych w zimie byłoby ciężko na niej żyć. Trzeba by wymyślić lepsze jakieś ogrzewanie, niż koza, z której korzystam. Teraz to bardziej ruchomy dom letniskowy.

Powie mi pan coś o tych malowidłach na łodzi?

Oboje z dziewczyną jesteśmy fanami Terrego Pratchetta. Gdy ten brytyjski pisarz zmarł, natknęliśmy się w gazecie na artykuł o takim artyście graficiarzu streetartowym, który zrobił mural upamiętniający Pratchetta. Skontaktowaliśmy się z nim, dogadaliśmy się i zrobił to tak. I to jest fantastyczne. Mnie zawsze uderzało, że te łodzie kanałowe w Wlk. Brytanii są niemal zawsze tradycyjnie pomalowane na dwa kolory: brąz i zieleń, ewentualnie na ciemnoniebiesko. Spokojnie i nudno. Dobrym pomysłem było to przerobić, żeby jakoś fajnie wyglądało.

I wygląda świetnie. Zauważyłam pańską łódź w grudniu, gdy stała w naszej marinie. Jest tak inna, że nawet obraz na jej cześć popełniłam [śmiech].

To prawda, ten design jest unikalny. To, że jest pomalowany w ten sposób, to jedno. Ale poza tym jest nieco większa od tradycyjnych łodzi kanałowych i stanowi ich unikatową odmianę, która jest w stanie sobie radzić na rzekach. To co ona potrafi, jest trochę słabsze, ale porównywalne do możliwości barek holenderskich, które celują w zdolności łódkowe. Choć prędkość, którą może rozwinąć to raptem jakieś 5-10 km/h.

Z czym trafiliście do nowosolskiej stoczni?

W tej chwili odbywa się remont kluczowej części: kadłuba, żeby nigdzie nie przeciekał i żeby to było strukturalnie silne. Listwy są tu spawane tylko punktowo i rdza się wdała. Trzeba to w pełni zaspawać. Za parę lat, jak będę mieć większy budżet to zrobię większy remont.

Ten jacht ma swoją nazwę, prawda?

Tak. „A Great A’Tuin”, czyli ten wielki żółw od Prechetta, na grzbiecie którego stoją cztery słonie, na których leży wielki dysk.

Dobre imię dla łodzi o niespiesznym tempie pływania.

Jeśli się silnik zagrzeje, to tak z 10 km/h wyciągnie. Ale przeważnie rzeczywiście te pięć, sześć to taka jego prędkość przelotowa.

A jednak dała radę z wysp dopłynąć tutaj

Z Londynu płynąłem do ujścia Tamizy, później do Calais i wzdłuż wybrzeża do Nieuwpoort, a stamtąd do Boom w Belgii. W tamtejszej marinie łódź zimowała. Później popłynąłem do Poczdamu, czyli przez całe Niemcy w poprzek, by finalnie znaleźć się tam w grudniu ubiegłego roku. No a z Poczdamu już do Nowej Soli.

Czym się pan zajmuje zawodowo?

Pracuję zdalnie. Potrzebuję jedynie internetu i trochę prądu, żeby laptop chodził. Łódź jest elektrycznie samowystarczalna, zasilana czterema panelami słonecznymi. Ma też kuchnię gazową, toaletę, natrysk.

Jakie uprawnienia są potrzebne, by móc na takiej ponadćwierćwiecznej jednostce pływać?

Trzeba mieć jeden dokument, który jest dość prosty do uzyskania i nie jest to jakaś super kwalifikacja. Poza nim nie mam żadnych patentów żeglarskich. No ale na kanale to i nie trzeba jakoś super nawigować. Wystarczy się nie wbić w brzeg, co nie zawsze się udaje, jak ostatnie przypadki wskazują. Nie jest to jednak jakoś szczególnie trudne.

Wbił się pan kiedyś?

Parę tam sytuacji miałem, bo to się zawsze zdarza. Zwłaszcza na początku i gdy łódź jest dosyć duża, a manewruje się nią w wąskich i obstawionych łodziami londyńskich kanałach. Przypomina to trochę nawigowanie TIR-em po wąskich uliczkach. Inna rzecz, że jacht jest ze stali, więc na takich nieznacznych prędkościach, jakie osiąga, to wielkiej krzywdy się mu nie zrobi.

Kiedy planowany jest odbiór jachtu i dokąd wybieracie się potem?

Na koniec maja, początek czerwca planujemy wodowanie. Pochodzę z Poznania i kiedyś chciałbym nim tam popłynąć. Ale to jeszcze nie teraz. Na razie chcę wkoło Berlina popływać, bo tam są bardzo fajne tereny: dużo połączonych jezior i kanałów. Chcę tam trochę pomieszkać. Poznać berlińską społeczność łódkową.

W Berlinie jest inaczej niż w Londynie. W Londynie na większości odcinków kanału można sobie dowolnie przycumować łódź przy brzegu. W Berlinie trzeba stać na kotwicy. Jest takie zakole, jakby jezioro małe, na które można wpłynąć. Są na nim takie pływające wyspy złożone z łódek lub domów, bo ludzie budują tratwy na beczkach, a na tratwach domki. I to wszystko na jakiejś kotwicy stoi. Tak sobie tam ludzie mieszkają. Ciekawe to jest. A później zobaczymy. Na kiedyś mam taki plan, żeby wbić się w Dunaj i Dunajem do morza Czarnego popłynąć. Potrzebny byłby większy silnik, ale łódź zasadniczo dałaby radę. Choć można też zapłacić za doholowanie do wybranego miejsca.

W Polsce dałoby się żyć mieszkając na łodzi?

Jeśli ktoś chciałby traktować łódź jako tańszą formę mieszkania, to przyznam, że w Polsce o takich osobach nie słyszałem. A łódki służą do wyrzucania pieniędzy, jako studnie bez dna, bo ciągle coś w nich trzeba robić. Utrzymanie ich, to są całkiem poważne pieniądze.

Obecnie mieszka pan na lądzie, w Berlinie. Tam pognała pana jakaś konkretna okoliczność życiowa?

Po siedmiu latach mieszkania w Londynie potrzebowałem zmiany. A Berlin jest fajny: metropolitalny z wielokulturowością, którą bardzo lubię. Jednocześnie jest bliżej Poznania, w którym mam rodzinę i łatwo jest tam wyskoczyć.

W tym życiu w podróży lubię to, że zmusza człowieka, żeby zwolnić i skupić się na podstawowych rzeczach. Zanim kupiłem łódź, mieszkałem trochę na wypożyczonej. I bywało tak, że jeśli wstałem rano, miałem ciepło, umyłem się i prąd był, to ja już byłem wygranym człowiekiem. Dostrzega się wtedy rzeczy, nad którymi nie trzeba myśleć na co dzień, np. czy będzie dzisiaj prąd w gniazdku. To jest bardzo uziemiające doświadczenie. Zmienia się też podejście do czasu. Istnieje nawet pojęcie „czasu łódkowego”. Są takie łodzie, które pływają dostarczając węgiel i diesla. I można do nich zadzwonić i zamówić dostawę. I gdy oni mówią, że będą w czwartek, to jeśli będą między środą a sobotą, to generalnie się liczy jako czwartek. Albo np. płynie się, żeby wodę zatankować gdzieś w marinie, czy przy śluzie. I jest czasami tak, że się przypływa i w pół godziny jest załatwiona sprawa, a innym razem trafia się dwie wielkie łodzie przed sobą i w kolejce po wodę spędza się cały dzień. Wtedy nie ma sensu się denerwować. Rzeczy po prostu zajmują określony czas i trzeba z tym być okej.

Jakie studia pan skończył?

Socjologię i etnolingwistykę.

A jak się z socjologii przesiada na łódź?

Bardzo dobrze [uśmiech]. Mieszkałem w Londynie przy kanałach. To było piąte moje mieszkanie w ciągu pół roku. Zmęczyłem się przeprowadzkami. Do pracy chodziłem wzdłuż kanału, widziałem ludzi mieszkających na łódkach i pomyślałem, że to fajne.

Czyli całkiem przyziemna potrzeba mieszkania w stabilniejszych warunkach niż najem?

Dokładnie tak. Chodziło o to, by mieć gdzie mieszkać i żeby to było moje. Żeby nikt mnie stamtąd nie wyrzucił. W dodatku da się takim mieszkaniem przemieszczać. Wybierać, gdzie będzie się chciało mieszkać przez najbliższe 20 lat, to szalony pomysł dla mnie. Dlatego łódź mi odpowiada.

Długo się pan uczył jej obsługi?

Nie. Po prostu się bierze i pływa. Ktoś zawsze pokaże, jak to robić. Choć nie ma za dużo co pokazywać. Zwłaszcza na kanale, gdzie nie ma prądu, a brzeg jest 3m od burty. W razie czego można dodryfować i ciężko o katastrofę. Oczywiście na rzece jest inna skala i w razie awarii trzeba już rzucić kotwicę, naprawić samemu lub czekać, aż ktoś zholuje. Inaczej można wbić się w jakiś muł i wtedy kłopot. Jednak samo sterowanie nie jest zbyt skomplikowane. W sumie samemu można się nauczyć. I umiem na tyle, by sprawnie płynąć, nie spowodować kolizji, a gdy trzeba zaparkować tyłem w niewielkiej przestrzeni.

Poza kadłubem coś jeszcze zostało do naprawienia?

Jak już łódź będzie gotowa, to jeszcze z tatą tu podjadę, żeby mi tam trochę elektrykę poprawił. Silnikiem jeszcze się trzeba trochę zaopiekować, wymienić olej, filtry. Myślę, że w maju się z tym uporam no i w końcówce miesiąca lub na początku czerwca można będzie ruszyć w dalszą drogę.

Fajnej podróży! Fajnego życia, panie Michale!

Miło. Dzięki!

***

W czasach, gdy informacje o świecie mamy w zasadzie na wyciągnięcie palca nad smartfonem, rozmowa z człowiekiem wciąż wydaje się być dobrym narzędziem, by dowiedzieć się o jakimś ciekawym drobiazgu.

„Dzień doBrych w Nowej Soli” to cykl moich rozmów z ludźmi, którzy z jakiegoś powodu skądś tu przybyli.

I nie ma znaczenia, czy ktoś przyleciał z innego kontynentu, by załatwić sprawy biznesowe, czy jechał pociągiem z Koluszek za głosem skradzionego przez nowosolankę serca, czy zwyczajnie z Poczdamu łodzią przypłynął, by naprawić ją pilnie w nowosolskiej stoczni. Najważniejsze, by przywiózł historię o sobie, swoim świecie.

Nie mogę obiecać, że tych rozmów będzie bez liku ani że będą regularne. Ale za każdym razem, gdy któregoś z tych wędrowców, włóczykijów, globtroterów i obieżyświatów w Nowej Soli nad Odrą spotkam, będę ich witać powszechnym „dzień dobry”, a później pytać, słuchać, a co zechcą opowiedzieć – dla Was spisywać.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content