Cudem ocaleni z rzezi wołyńskiej [REPORTAŻ]

Kiedy nocą 15 lipca 1943 trzeba było uciekać z domu przed siepaczami z UPA, zdążyli wziąć krzyż, książeczkę do nabożeństwa i niewiele więcej. Nie mieli pojęcia, że już nigdy nie zobaczą swojego domu, że wielokrotnie otrą się o śmierć, a nowego domu przyjdzie im szukać niemal tysiąc kilometrów od tego pierwszego. Mieszkają dziś na naszych ziemiach

– Panowie, kurczaczka kawałeczek? – pyta pani Miecia Kotowska, 86-letnia mieszkanka Pyrnika, u której gościliśmy w ubiegły czwartek. Nie czeka na odpowiedź. Na stole w kuchni lądują talerze, sztućce, wspomniany upieczony kurczak, swojskie, kiszone ogórki, świeży chleb. Wcześniej dostaliśmy już kawę i babkę. Przyjechaliśmy tu z Nowej Soli z panem Czesiem Bugajewskim, bratem pani Mieci. 78-latek dwa dni wcześniej wpadł do naszej redakcji z koszem muchomorów, było sporo śmiechu, bo „łowca okazów” w taki nietypowy sposób zareagował na nasz konkurs „Leśnie trofea”. Ale pan Czesław akurat na chwilę wyskoczył kilka domów dalej po kolejną siostrę, panią Zosię Piątkowską, rocznik 1936. Wracają.

– Braciszku, a dlaczego ty nic nie jesz? – dopytuje pana Czesia najstarsza z sióstr widząc jego pusty talerz.

– My jesteśmy prości ludzie, gościnni, prawdziwi Zabużanie – mówi do nas.

Kilka dni wcześniej, w niedzielny wieczór jeden z nas wychodził z kina. Z „Wołynia” Smarzowskiego. To jeden z tych filmów, po których oglądnięciu człowiek zazwyczaj nagle mocniej przytula tych, których kocha. Odnajduje się świadomość niezauważalnego na co dzień szczęścia, że przyszło nam żyć w spokojnych czasach.

Ale co ma pieczony kurczak pani Mieci do filmu? W lipcu 1943 roku 13-letnia pani Miecia, jej siedmioletnia siostra Zosia, pięcioletni Czesio oraz czworo ich rodzeństwa wraz z rodzicami, wujostwem, dziadkami uciekali nocą ze wsi Soszniki na Wołyniu przed ukraińskimi siekierami.

Dom

Kolonia Soszniki w gromadzie Soszniki Tur, gmina Rafałówka, powiat Sarny, województwo wołyńskie, parafia Wyrka. Niewielka osada wśród pól, łąk i lasów. Bugajewscy w Sosznikach zamieszkali pod koniec lat 30. – Nasz dziadek, ojciec mamy, Aleksander Brzozowski oraz jego dwaj bracia pobudowali w Sosznikach domy. Szlacheckie, z krużgankami, piękne sady. Ozdobione to wszystko było przepięknie, studnia na żurawiu, pawie w ogrodzie. Dziadek dał mojej mamie kawałek ziemi i myśmy tam pobudowali domek. Ale wcześniej mieszkaliśmy w Turze, tam gdzie ojciec taty Józef Bugajewski (ok. 2,5 km na północ od Sosznik dop. red.) a jeszcze wcześniej w Rafałówce (ok. 10km na północ dop. red.), gdzie tata pracował na kolei i grał w orkiestrze kolejowej na klarnecie. Mama pochodziła, jak to się mówi, z rodziny herbowej – opowiada pani Mieczysława. W najbliższej okolicy mieli dużą rodzinę. Najbliższy kościół był w Wyrce, ok 2 km na południe od Soszników, już w gminie Stepań w powiecie Kostopol.

Po wybuchu wojny w 1939 roku przez pierwsze dwa lata ziemie te okupowali Sowieci, 1 września 1941, po ataku Niemiec na ZSRR, Wołyń znalazł się w Komisariacie Rzeszy Ukraina. Wielu Ukraińców ochotniczo wstąpiło wtedy do batalionów policyjnych, brali czynny udział choćby w likwidacji gett żydowskich i egzekucjach.

Trudno było się w tym wszystkim połapać. Raz Rosjanie, raz Niemcy, do tego niedawni sąsiedzi w mundurach niemieckich policjantów. Ale to nie wszystko: oddziały partyzanckie – radzieckie, polskie, trzy formacje ukraińskie, czasem zwalczające się, czasem w sojuszach.

Po klęsce Niemców pod Stalingradem ukraińscy nacjonaliści uznali, że to dobra okazja, by powalczyć o niepodległość Ukrainy. A kluczem do tego było pozbycie się z ziem w ich mniemaniu ukraińskich, ludności polskiej. Na Wołyniu mieszkało wtedy ok. 300 tys. Polaków. Niektórzy badacze uznają, że masowego mordowania Polaków na Wołyniu Ukraińcy nauczyli się od Niemców, eksterminacja Żydów podsunęła przykład, jak można pozbyć się Polaków.

Zdarzały się wcześniej mordy Ukraińców na Polakach. Ale kto o tym słyszał w małych Sosznikach?

Strach zaczął być realny w lutym 1943 roku, kiedy raptem kilkanaście kilometrów na północny wschód, w Parośli, UPA podstępnie wymordowała 173 Polaków. W kwietniu w Turze postawiono krzyż, by chronił mieszkańców przed losem Parośli. W odległej o 10 km od Soszników Hucie Stepańskiej odbyła się narada, podczas której powołano samoobronę tej jak i okolicznych wsi, w tym Soszników. W maju 1943 w Wyrce, gdzie Bugajewscy jeździli do kościoła, pojawił się Władysław Kochański „Bomba”, cichociemny zrzucony do Polski, który stanął na czele samoobrony. Spodziewali się ataku.

Tuż przed burzą

– Była niedziela, 15 lipca, gorąco. Tego dnia byliśmy w kościele, bo tata Leon zawsze mnie zabierał. Kościół był bardzo bliziutko. Tam płynęła nieduża rzeczka, był mostek, przez który przechodziło się do kościoła w Wyrce. Pamiętam, że w ten upalny dzień wróciliśmy z kościoła, Roman, brat który mieszka dziś w Nowej Soli, miał wypędzić krowy. Dziadek miał 10 sztuk bydła. Tamtego dnia rodzice byli zaproszeni na chrzciny do Miszkiewiczów, do siostry mamy. I mama, Regina, mówi do ojca tak: „Ja nie pójdę, bo dzieci malutkie, Antoś jest przy piersi”. Ostatecznie mnie wysłali, żebym ja poszła na te chrzciny do cioci – wspomina ten dzień pani Mieczysława.

Opowiada, że w sadzie stały szerokie stoły, ponakrywane pięknymi obrusami. – Muzyka, grusze piękne, owoce, jedzenie, wszytko było na stole. Miało się wrażenie, że to świętowanie się nie skończy, bo wiadomo, w lipcu tam wieczory były bardzo długie. Słońce, piękne i czerwone, do 11.00 wieczorem jest widno. Wszyscy ucztowali, bawili się, radowali – opowiada.

Ok. 16.00 przyszło pod dom Miszkiewiczów dwóch uzbrojonych ludzi. – Od razu powiedzieli: „Nie bójcie się, bo my jesteśmy partyzantami”. Siedziałam z kuzynką przy stole trochę w oddali, ale słyszałyśmy dokładnie, co mówią. Gospodarze poczęstowali ich wódką, ci zaczęli tańczyć kozaka. Mieli automaty na szyjach i wielkie, okrągłe czapy. Na nich były czerwone krzyże, a z przodu baranie futro – opowiada pani Mieczysława.

Dodaje, że dopiero później sobie skojarzyła, że to był wywiad banderowców, którzy szykowali się do ataku na wieś. – Jak się napili, najedli, wytańczyli, usiedli i zaczęli wypytywać, co to za huczna impreza „A wy co tak hulacie?” – zapytał jeden z nich. „Dziecko żeśmy chrzcili” – powiedzieli gospodarze.

13-latka siedziała, uważnie wszystko obserwowała i słuchała. Pomyślała od razu, że wiadomość o tej niespodziewanej wizycie trzeba zanieść do ojca. – Że tu przyszli partyzanci, podgadują, co u nas, mówią, że nic złego nam nie zrobią. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Przyszłam do domu i powiedziałam wszystko ojcu. „Tata, przyszli partyzanci na Miszkiewicze” – mówi pani Mieczysława.

Wyjaśnia, że ojciec był bardzo mądry, od razu wiedział, że trzeba będzie uciekać. Bo tak to się odbywało. Niby przyjacielska wizyta, a tak naprawdę zwiad – gdzie uderzyć, jak. Poszedł do wujka Mariana, swojego szwagra, i powtórzył to, co usłyszał od córki. Wrócił i kazał iść spać. Nikt z rodziny Bugajewskich nie spodziewał się jednak, że po raz ostatni w życiu kładą się spać w rodzinnym domu.

Ucieczka

Dalsze słowa pani Mieci niosące się po kuchni domu w Pyrniku wydają się opowieścią o jakimś niewyobrażalnie koszmarnym śnie. Obraz za obrazem powodują, że natłok tych przerażających wspomnień wpędza wręcz w jakąś katatonię. Siedzimy, wszyscy prócz pani Mieci, bez ruchu. Ona gestykuluje, łapie się za głowę, to wstaje, to siada. Wszystkiego dopełniają błękitne ruchliwe oczy zza okularów, przenikliwe, błyszczące.

– Około północy w stronę naszego domu, który stał tuż przy drodze, pędem leciał goniec na koniu. Zatrzymał się i zapukał do okna. „Uciekajcie, bo na Urzaniu się pali, już tam są”. Wyjrzeliśmy w tamtą stronę i zobaczyliśmy wielką łunę. Mama w moment wszystkich pobudziła. Pamiętam, że był zaścielony obrus na stole w kuchni i mama złapała ten obrus i stanęła. Nie wiedziała, co robić. „Gdzie będziemy uciekać?” – zaczęła głośno pytać. Spakowali nas do wozu. Już nie jechaliśmy główną drogą do szlaku, tylko boczną drogą, polną uciekaliśmy do rzeczki, w kierunku Wyrki. Ale tato z wujkiem wrócili się wypuścić ze stajni bydło, konie, klacz, pięknego źrebaka, którego mieliśmy – opowiada o początku ucieczki z Soszników. Liczyli na to, że jak to wszystko się skończy, wrócą, zwierzęta odnajdą.

Jej siostra, pani Zosia dodaje: – Tylko co żeśmy wyjechali, już nasze mieszkanie się paliło. Takie strzały zapalające latały, które w słomę wlatywały i w moment wszytko stawało w ogniu. Może minęły trzy kwadranse od wyjazdu – mówi z trudem tłumiąc wzruszenie.

Noc. Łuny. Krzyki. Paniczna ucieczka, przerażenie.

– Na polu stała gruszka, wysoka, skręciliśmy w prawą stronę, żeby przejechać przez rzeczkę, bardziej strumyk. Lejce się jednak zakręciły w koła i wóz ugrzązł na wodzie – wspomina pani Mieczysława.

Znalajdujemy taką oto relację Jadwigi Sznajder, z domu Brzozowskiej, o ucieczce tej nocy z Soszników, która pojawiła się na portalu kresy.wm.pl: „Wóz ugrzązł w rowie, a lejce zawinęły się w koła wozu powodując ściąganie więzadeł u koni, sytuacja stawała się tragiczna, a nie było noża, aby przerżnąć skórzane mocne lejce ani odwinąć je z koła. Wtedy to, jak opowiadał tato, nadludzkim wysiłkiem zdołał rozerwać lejce i konie wyciągnęły wóz z grzęzawiska, byliśmy uratowani”.

Brzozowscy to rodzina Bugajewskich, prawdopodobnie uciekali wspólnie. Uciekał też z nimi dziadek Brzozowski, mówi o tym i J. Sznajder, i pani Mieczysława. Ale dziadek postanowił jeszcze na chwilę wrócić do domu. I to była decyzja fatalna. – Dziadek przypomniał sobie, że pod progiem ma schowane złoto. Wrócił. Już podnosił próg, żeby je zabrać, nachylił się po nie i już go dorwali Ukraińce. I go zamordowali – mówi pani Mieczysława. Ale o śmierci dziadka dowiedzieli się dzień później od sąsiadów.

Ta ucieczka wskutek powrotów ojca z wujkiem, dziadka, przedłużała się. – O 3.00 nad ranem było już prawie jasno. Wyszliśmy z wozu, schyliliśmy się. Ale woda była jakaś dziwnie czerwona. Udało nam się ruszyć dalej. Chrzestny Zosi miał własny młyn wodny na Wyrce – mówi pani Mieczysława.

Liczyli, że może tam uda się odpocząć, odetchnąć, zebrać siły i myśli, co robić dalej. Coś ustalić. Co zobaczyli? – Dojechaliśmy tam i zobaczyliśmy leżącą tam zamordowaną kobietę, a na jej piersiach martwe dziecko z rozbitą, z roztrzaskaną głową. Musieli uderzyć je siekierą. Ludzie wisieli na barierkach od mostku. Jedni mieli głowy poobcinane, ręce połamane. My małe, wszystko to widzieliśmy, to jest nie do opisania – stwierdza pani Mieczysława z taką intonacją, jakby sama nie wierzyła w to, co mówi. Wyjaśnił się też niecodzienny kolor wody w strumieniu.

W normalnej dziennikarskiej rozmowie, kiedy nie jesteś czegoś pewien, coś chcesz wyjaśnić, wtrącasz pytanie. W czwartek nawet nie pomyśleliśmy, żeby podczas tego monologu choćby mrugnąć.

Pogrzebaliśmy później. Młynarz w Wyrce nazywał się Antoni Bortnowski, jego żona miała na imię Maria, mieli jedno dziecko.

Bugajewscy z rodziną zdecydowali, że trzeba uciekać dalej, do Huty Stepańskiej.

Krwawa Huta

Kiedy widzi się ogrom nazwisk osób nie że zabitych, ale po prostu brutalnie i sadystycznie zamordowanych tej nocy w Wyrce i okolicznych wsiach, jakimiś siekierami, widłami, czymkolwiek, byleby zabiło i sprawiło ból, gdzie za imieniem i nazwiskiem kryje się prawdziwy, czujący człowiek, co więcej, człowiek niczemu niewinny

– Jechaliśmy dobrą godzinę – kontynuuje pani Miecia. – Dotarliśmy na Hutę, pod szkołę. Była wielka, chyba ze trzy piętra miała. Tam zebrało się wtedy tysiące ludzi. Szkoła była okopana na około. Dzieci starsze, ja i brat Stanisław, szły właśnie do okopów. Matki z mniejszymi dziećmi do szkoły, a mężczyźni, w tym tata, do walki. Dali mu kawałek długiego kija, z wielkim kolcem. I poszedł nas bronić – opowiada.

Do Huty Stepańskiej zmierzali wszyscy ci, którzy zdołali przeżyć. 16 lipca zebrało się tam ok. 5000 przerażonych ludzi. 500 mężczyzn, z czego tylko 80 uzbrojonych w broń palną, miało bronić swoich rodzin przed przeważającą liczebnie hordą Ukraińców. Zaatakowali pierwszy raz wieczorem.

– My z bratem siedzieliśmy w tym okopie – wspomina ten wieczór pani Mieczysława. – W którymś momencie przyleciał do nas kolejarz z córką z Rafałówki. Jego żonę już zabili banderowcy. Wbiegli do tego tunelu. Ja przykucnęłam w tym rowie, przy samym brzegu, córka tego kolejarza usiadła tuż obok mnie, ramię w ramię – mówi pani Mieczysława wstając z fotela i kucając przy kuchennym taborecie by unaocznić, kto gdzie siedział. – I jeden z baderowców, który leciał górą, takim szpikulcem chyba ze siedemnaście razy tę dziewczynkę w plecy dźgnął – pokazuje imitując śmiertelne pchnięcia.

Jej siostra, pani Zosia dodaje: – Na szczęście siły samoobrony jakoś odparły ten atak na szkołę. Później mieliśmy się kierować na Antonówkę, a potem do Saren. Ale wróciliśmy z powrotem do Huty. Nasza stryjenka zostawiła w beciku swojego malutkiego Janka w szkole, i dlatego musieliśmy po niego wrócić. To było ocalone życie, bo teraz ten Janek jest księdzem. I ten powrót… Ten mały Janek wtedy nas uratował – mówi z mokrymi oczami i drżącym głosem pani Zofia.

A mówiąc to koresponduje ściśle z tym, co mówi wspominana wcześniej J. Sznajder: „W nocy z 17 na 18 lipca 1943 roku dowództwo samoobrony Huty Stepańskiej stwierdziło, że dalsza obrona nie jest już możliwa, należy ewakuować się w kierunku linii kolejowej Kowel – Sarny oraz bazy samoobrony w Antonówce. Kolumna wozów konnych ruszyła nocą kierowana przez kapitana „Bombę” w kierunku Antonówki. Natomiast część ludzi postanowiła na własną rękę przebić się z okrążenia w kierunku Wyrki. Najczęściej rodzina i znajomi trzymali się razem. Z opowieści mojej mamy wynikało, że ruszyliśmy z grupą w kierunku Wyrki. Po pewnym czasie mama zauważyła, że na wozie nie ma naszego najmłodszego braciszka Jasia, w tym rozgardiaszu i panice, po nakarmieniu piersią został pod drzewem, gdzie spał spokojnym snem. Natychmiast tato zawrócił konie. Gdy wróciliśmy, to kolumna wozów, która wyjechała na Wyrkę była już daleko, więc zabraliśmy się z wozami w kierunku Antonówki. Potem dowiedzieliśmy się, że ci pierwsi zostali napadnięci przez UPA i większość zginęła z ich rąk. Trzeba przyznać, że Jasio uratował nam życie.”

W Hucie zginęło 600 Polaków. Rankiem 18 lipca zarządzono ewakuację, sprzyjała jej gęsta mgła. Rząd wozów z uciekinierami miał długość 3 kilometrów. Sama Huta wpadła w ręce Ukraińców. Jak podaje Wikipedia, 19 lipca 1943 r. przed kościołem pw. Najświętszego Serca Jezusowego w Hucie Stepańskiej duchowni prawosławni odprawili dziękczynne nabożeństwo za rozbicie polskiego ośrodka. Wieś została całkowicie spalona, murowane budynki wysadzono. Podobny los spotkał wszystkie wsie w okolicy. Nie pozostał po nich żaden ślad.

Bugajewscy nadal uciekali. – Czasem chowaliśmy się w lesie, w wysokich paprociach. Pamiętam, że mama krowę doiła w beret, bo nie miała w co. Jak się dzieci najadły, spały, a w tle było słychać banderowców: „budiemy ryzać Polaków, budiemy ryzać” – opowiada pani Mieczysława.

Dotarli w końcu do Grabiny, do linii kolejowej, stamtąd do Antonówki, potem do Saren, skąd transportem pod pieczą Niemców trafili do Przemyśla. Tu zaprowadzono ich do łaźni, potem poddano segregacji. Część skierowano na północ w okolice Olsztyna, część za Odrę do Niemiec.

– Widziałam, jak dwie 16-latki o pięknych, długich włosach, ogolili na łyso. One siedziały w pasiakach. Już było wiadomo, kto pójdzie do niemieckiego gospodarza, a kto do Oświęcimia – mówi pani Mieczysława.

W niewoli

Bugajewskich w bydlęcych wagonach wysłano na teren Prus Wschodnich do pracy przymusowej. Długa podróż, bez wyżywienia. Jeśli ktoś w drodze zmarł, ciało wyrzucano z pociągu. Ostatecznie w sierpniu dotarli do Schoneberg. Próbowaliśmy odnaleźć, ale w okolicach Olsztyna było pięć miejscowości o takiej nazwie.

Po wyjściu z pociągu traktowano ich jak niewolników. To niemiecki gospodarz wybierał, którą rodzinę weźmie do siebie do pracy. – Nikt nie chciał brać do pracy wielodzietnych rodzin. Przyszedł jeden gospodarz, Adolf Klein się nazywał, i nas zabrał – mówi pani Zofia. – Mama i tata chodzili do pracy. Ja byłam gospodynią. Dla robotników był deputat na konserwy, chodziłam do pobliskiego miasteczka je odbierać. Musiałam sobie zrobić zdjęcie, żebym mogła się tam przemieszczać. Zosia pilnowała dzieci. Romek pasł krowy, Czesław nosił mu obiady na pastwisko. Jedzenie dostaliśmy tam, jak dla świń. Skóry gotowane, buraki twarde, dlatego dzieci nie chciały jeść. Potem Niemiec już nam dawał mleko, dwa litry, żebyśmy mogli sobie zrobić jeść. Dostawaliśmy tez margarynę i marmoladę. Mama piekła przepyszny chleb – wspomina życie u niemieckiego rolnika. Tak ich życie toczyło się, dopóki nie nadeszli Rosjanie.

– Tata grodził płotami gospodarstwa Niemcom. Jak Ruscy szli, Niemcy zabrali go do kopania okopów. Tato raz im uciekł. Jak go złapali, wymierzyli mu karę 25 batów. Po jednym z nich z tego bólu upadł na ziemię i krzyknął: „Jezus Maryja, Józefie Święty, ratuj”. I temu Niemcu, nie wiem, czy jego sumienie wzięło, ręka opadła i kary już nie wymierzył do końca. Później ojciec musiał podpisać dokument, że już nigdy nie ucieknie. Wrócił do kopania okopów, ale tam pogracował niedługo. Już latały jaskółki zwiadowcze, było wiadomo, że zbliżają się Rosjanie. To był 1944 rok. Przyszli Rusaki, gospodarze sami uciekli, nie zostawili nic. Pamiętam taką sytuację, że mama wyhodowała świnie, bo dostaliśmy od gospodarza prosię. Zrobiła kiełbasę, która wisiała w korytarzu i się suszyła. Rusaki przyszli, masa ich była, byli tak pomęczeni, że pokładli się na lodzie, jak śledzie leżeli. Jak zobaczyli to mięso i kiełbasę, rzucili się na to i wszystko zjedli – opowiada pani Zosia.

W poszukiwaniu domu

Wojna wydawała się zbliżać do końca. Trzeba było zacząć wracać. Dokąd?

– Myśmy myśleli, że wrócimy do siebie, do Sosznik. Ojciec był robotnik taki, że wszytko zrobiłby sam. Odbudowaliby wszystko. Ale oczywiście nie można było. Wozem ruszyliśmy od gospodarza z Prus – opowiada pani Mieczysława.

Nie wiedzieli, gdzie się udać. Gdzie Polska, gdzie już nie Polska. O powrocie do domu nie było mowy. Zimą, po oblodzonych drogach, furmanką. Siedmioro dzieci, dwoje dorosłych. Wśród setek trupów w przydrożnych rowach, czasem wśród hałd zwłok rozstrzelanych przez Rosjan Niemców.

– Mama nam oczy zasłaniała, żebyśmy na to nie patrzyli. To był straszny widok – mówi pani Zosia.

Raz pomogli im Francuzi pchając wóz pod liczne górki, innym razem Sowieci zabrali konia. Ale w jakiś sposób mama znalazła nowego. W końcu dotarli do Suwałk. – W Suwałkach zatrzymaliśmy się w centrum. Przez trzy miesiące mieszkaliśmy na drugim piętrze w domu po Żydach. Opiekował się nami czerwony krzyż. Tata zaczepił się do roboty, ja do szkoły – wspomina pani Mieczysława.

Stąd zawieźli ich do Białegostoku, a dalej w kierunku zburzonej Warszawy. Stamtąd pociągiem wysłano ich do Lublina. Nie mogli jednak czuć się pewnie, obawiali się rosyjskich żołnierzy.

– Jeden Rusak tacie dał pewną radę: „pamiętaj, zawsze mów zdrawstwuj wyzwoliciele. Jak będziesz tak mówił, to zawsze cię puszczą i pojedziesz dalej. Bo są dobre Rusaki i psie – wspomina pani Zosia.

Kiedy dotarli do Lublina, wysłano ich do… Majdanka, gdzie przez jakiś czas przebywali na terenie niedawnego obozu koncentracyjnego. – Widoki tam były straszne. Było pięć pieców, w których palono ludzi, a z boku duże, niemieckie beczki, z których ociekał smalec. Obok buty, włosy, wszystko tam leżało. To było mrożący krew w żyłach widok. Okazało się, że zamieszkaliśmy w tych barakach – opowiada pani Zosia.

Potem przyszedł rozkaz, żeby wyjeżdżać na Zachód. – W listopadzie 1945 roku przyjechaliśmy tutaj, do Pyrnika. Dostaliśmy dom, w którym mieszkało starsze, niemieckie małżeństwo. Wywieźli ich za Milsk i prawdopodobnie zastrzelili – mówi pani Zosia.

Bóg, krzyż i polka

To tutaj, w Pyrniku, zakończyła się tak naprawdę ich ucieczka, którą rozpoczęli w nocy z 15 na 16 lipca 1943 roku. Trudno w to uwierzyć, że mieli tak wiele szczęścia, że mimo tak ogromnej tragedii udało się im wszystkim przeżyć. Że mimo wielu sytuacji, w których w oczy patrzyła śmierć, nadal byli wszyscy razem. Pan Czesław ma prostą odpowiedź: – Przez tą całą tułaczkę, podróż po świecie, przeprowadził nas Pan Bóg. Tylko dzięki niemu przeżyliśmy – mówi.

Co im zostało z Sosznik? Tylko jedna rzecz. Krzyżyk, który do dzisiaj wisi w kuchni w domu pani Zosi. – To ten krzyż misyjny, który zabraliśmy z Wołynia, tata przed ucieczką zdjął go ze ściany i cały czas miał ze sobą. I ten krzyż właśnie nas prowadził – mówi pani Zosia. Jej starsza siostra dodaje: – Tato jeszcze zabrał książeczkę od nabożeństwa, którą też tutaj przywiózł. Przez cały czas, aż do przyjazdu tutaj, zawsze miał ją schowaną za pazuchą.

Jak często wracali myślą do rodzinnego domu Sosznikach zostawionego na Wołyniu?

– Bardzo często, opowieści były przy każdym rodzinnym spotkaniu. Kiedy tata grał na klarnecie. Potem kiedy chorował, miał kłopoty z pamięcią. Nie pamiętał, co jadł tego poranka na śniadanie, ale o klarnecie swoim i orkiestrze z Wołynia nie zapomniał – wzrusza się pan Czesław.

Jego siostra Zofia dodaje: wspominaliśmy, jak tam siedzieliśmy przy wigilijnym stole, była wigilia, jakie jedzenie było podawane do stołu. Tego się nie wymaże nigdy, tych wspomnień, obrazów z dzieciństwa.

Te szczęśliwe lata przeżyte na Wołyniu zostały w nich do dziś. – Jak przyjechaliśmy tutaj, to grał na weselach i zabawach. Piękna w jego wykonaniu była „Polka Dziadek”. Potem ją usłyszałem w Polskim Radiu jako melodię z „Lata z radiem”. Pomyślałem sobie, że to ojciec gra w radiu i ta melodia zawsze przypominała nam dzieciństwo – mówi pan Czesław.

Siostra Zofia przypomina jeszcze jeden fakt świadczący, że ten dom rodzinny został z nimi na zawsze i że nigdy nie zapomną rodzinnych stron. – Były takie sytuacje, że jak tato zachorował i miał już zanik pamięci, nagle wstawał i zaczynał się ubierać.

– Tato, gdzie idziecie? – pytaliśmy.

– „Idę na Sosznik” -mówił

– Gdzież wy pójdziecie, na wschód? – pytałam.

– A wieleż to roboty? Czapkę na głowę, zagwiżdżę i już jestem w Sosznikach – mówił z uśmiechem.

Tak. Soszniki to miejsce, do którego dziś można się udać jedynie w czasie i pamięci.

Marek Grzelka

Mariusz Pojnar

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Mariusz Pojnar

Aktualności, kronika

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content