Flis Odrzański. Między drgawką a drgawką

Co łączy retmana, komodora i artystkę? W tym odcinku „Dzień doBrych” zabieram Was na spotkanie z trojgiem ludzi z tratwy

Szczęśliwe położenie Nowej Soli nad Odrą daje nowosolanom możliwość obserwacji różnych jednostek pływających. Podobnie było w piątek 10 lipca, gdy w marinie pojawiła się prawdziwa, zbudowana zgodnie z zasadami flisackiej sztuki, czteroczęściowa, długa na 60 m tratwa. Samo jej podziwianie ma posmak przygody. Jednak jeszcze smaczniejszą sprawą jest rozmowa z ludźmi, którzy ten wehikuł zbudowali i dopłynęli nim do nas ze Ścinawy.

Retman

To dowódca na tratwie. W wypadku tego spławu jest nim pochodzący z Ulanowa Mieczysław Łabęcki, flisak z dziada pradziada.

– Całe życie byłam przekonana, że tratwa to kilka połączonych ze sobą bali drzewa. A tu takich „tratw” z moich wyobrażeń widzę cztery – mówię do retmana.
Mieczysław Łabęcki: – Tegoroczna tratwa składa się z czterech tafli. Pierwszy tafel nazywa się głową, następne dwa to przedgłowie i przedcole albo po prostu buchta. A ostatni jest col. Z przodu i z tyłu tratwy są 12-metrowe drgawki – wiosła do sterowania. Na głowie znajduje się oskrzynowanie, czyli hamulce. Tratwa porusza się siłą prądu rzeki. Każda rzeka ma miejsce wolnej i szybkiej wody. Niemal zawsze główny nurt idzie po biegu wklęsłym. I głównie tędy się płynie, bo tu nurt jest najszybszy – choć nie zawsze najbezpieczniejszy.

Nie ma tu kotwicy ani silnika. Do hamowania i manewrowania służą szryki – drewniane pale, które wbija się w dno. Umożliwiają niemal natychmiastową zmianę kierunku, co na wiosłach nie byłoby możliwe.

Na buchcie jest domek flisaków, w którym załoga nocuje. Na ostatniej części, czyli na cole, są kolejne dwie skrzynie hamujące i palenisko. Spotykamy się przy nim wieczorami, gotujemy sobie strawę.

Ta tratwa ma akurat cztery tafle, ale pływałem dłuższymi. I podczas spławu np. na Biebrzy, która ma wiele meandrów i zakrętów, trzeba było nieraz skręcić tratwą nie o 90, ale o niemal 360 stopni. Wtedy, stojąc na pierwszym taflu, widziałem tylko dwa kolejne. Pozostałe trzy były jeszcze na poprzednim zakręcie.

Odra jest uregulowana, łaskawa, o niezbyt wielkiej skali trudności w porównaniu choćby z Wisłą.

Gdy trzeba podjąć decyzję tu i teraz, coś człowiekowi podpowiada, którędy można przepłynąć. Nazwijmy to intuicją. Ale mam taką teorię związaną z siłą rodzinnej tradycji. Od 1739 moi wszyscy przodkowie byli flisakami. I kiedyś uświadomiłem sobie, że predyspozycje być może się dziedziczy.

Jak zostaje się retmanem? Trzeba kochać flisactwo, szybko się uczyć, potrafić uczyć innych, umieć dowodzić grupą i zachowywać zimną krew w ekstremalnych sytuacjach. Właśnie w ekstremalnych warunkach, w momencie zagrożenia, człowiek najlepiej poznaje swoje możliwości, reakcje organizmu. I w takich sytuacjach bezpieczeństwo gwarantować może tylko spław sprawdzoną grupą. Moja załoga zna się od lat, jest sprawdzona i zżyta.

Co robi retman po godzinach? Mam w Ulanowie minimuzeum flisackie, a w nim pamiątki historyczne, w tym dokumenty dotyczące polskiego flisu. Żona zajmuje się odtwarzaniem tradycyjnych flisackich potraw. Pływam też z turystami podobnymi łódkami do nowosolskiego galara. Ciągle jestem związany z wodą. Nawet zawodowo, bo zanim przeszedłem na emeryturę, pracowałem w wodociągach [uśmiech].

W Nowej Soli byliśmy już wcześniej. Z tych wizyt najbardziej pamiętam 2000 r., kiedy po raz pierwszy nasza tratwa płynęła z Oławy. Wtedy w Nowej Soli była pierwsza i jedyna marina na naszej trasie. Przyjęto nas tu serdecznie. Wtedy to był nasz trzeci pobyt na Odrze. W dwóch poprzednich płynęliśmy z Bielinka. Tak się zaczęła nasza odrzańska przygoda, która trwa do dzisiaj.

– Długo budowaliście tratwę? – pytam.

Łabęcki: – Trzy dni ciężkiej pracy. Nie było nic poza kupą drzewa w mygle, naszą wiedzą i rękami do pracy.

Budowa tratwy wymaga ułożenia drewna w odpowiedni sposób. Najcieńsze pnie idą na głowę. Z dłuższych i grubszych budujemy kolejne części. Później stawiamy na tratwie domki. I ta tratwa jest dzisiaj taka, jak była przed wiekami.
Takie same urządzenia hamujące, sterujące. Jedynie jest więcej stali, bo używamy gwoździ, choć dawniej kołkowano i brano na sznurki. I choć technika łączenia zmieniła się trochę z czasem, wciąż kultywujemy zwyczaje i obyczaje flisackie.
– Pamięta pan swój pierwszy flis?

– Popłynęliśmy do Gdańska w 1993. A dzisiaj jestem jednym z ostatnich, którzy mają uprawnienia. Ustawodawca zamknął nam drogę, bo nie wydaje się już patentów retmańskich. W tej chwili zlikwidowano samospław jako rodzaj transportu, więc uznano patenty za niepotrzebne. Kultywujemy flisacką tradycję, staramy się uczyć młodych tak, jak to szło przed wiekami. Niestety, zamknięto naszym następcom drogę do uzyskiwania patentów. A bez patentu nie da się uzyskać pozwolenia na spław. Będziemy walczyć o ich przywrócenie. Został złożony wniosek z kilku krajów, zgłaszający na światową listę UNESCO tego typu flisactwo, czyli spływ na drewnianych balach. Jeśli uda nam się znaleźć na tej liście, to myślę, że wówczas coś się zmieni. Kilka osób, które znam i ze mną już jakiś czas pływają, ma odpowiednią wiedzę, umiejętności i predyspozycje, by taki patent uzyskać. Potrzebne jest tylko prawne zezwolenie.

W Polsce zostało nas czterech z uprawnieniami, przy czym dwóch nie pływa już w ogóle, więc tak naprawdę zostało dwóch ludzi z patentami, którzy znają się na flisackiej sztuce.

Żeby było dziwniej, patent retmański można uzyskać np. w Czechach, gdzie nikt samospławów nie robi, a w Polsce, w której kultywuje się tę tradycję, zamknięto możliwość.
A tradycja jest piękna. Flisacy mają swoje obyczaje, nazewnictwo, pieśni, obrzędy – jak choćby „chrzczenie fryca”, który zostaje flisakiem.

Dzięki flisactwu poznałem wielu fantastycznych ludzi. Byłem w wielu miejscach w Europie. Pływałem wieloma rzekami i kanałami. Tu czuję się spełniony. I za każdym razem, gdy kończy się flis, już myślę o następnym. Kolejny już w przyszłym roku.
Jeśli kogoś interesuje, jak wygląda praca flisaka, może obejrzeć film „Syberiada polska”, w którym braliśmy udział. Jest smutny, ale ciekawy – o tułaczce ludzi, którzy zostali wywiezieni na Syberię. Widać tam robotę związaną z wycinką lasu i spławianiem drewna. I ta najbrzydsza w filmie postać to właśnie ja [uśmiech].

– A czy wśród flisaków są kobiety? – dopytuję.

– Niegdyś to był bardzo trudny zawód, niebezpieczny – odpowiada retman. – Belki są ciężkie, śliskie, łatwo o nieszczęście. Dlatego w zawodowym flisie nie było kobiet albo prawie ich nie było. Teraz nie jesteśmy tacy ortodoksyjni i zabieramy kobiety na spław, jeśli tego chcą. U nas organizacją flisu zajmuje się komodor. Ktoś musi tę żmudną, codzienną pracę wykonać: tysiące telefonów i mejli, żeby to się udało.

Komodor

20 lat temu Arkadiuszowi Drulisowi kolega sprzedał motorówkę. Opowiedział o Flisie Odrzańskim i doradził, by Arek pojechał z Wrocławia i dogonił tratwę. Posłuchał go, flisaków dogonił w Cigacicach, a dalej już popłynął z nimi i na jednej wyprawie tratwą się nie skończyło.

Drulis: – Gdy płynąłem z flisakami z tych Cigacic, to gdzieś na wysokości Kostrzyna doszedłem do wniosku, że moje dotychczasowe życie jest bez sensu: praca po 18 godzin dziennie, nie wiadomo kiedy dzieci, żona itd. I że życie składa się z zupełnie innych rzeczy niż ciężka praca i pieniądze. Później pływałem już jako flisak, założyliśmy stowarzyszenie Polski Cech Flisaków, Szkutników i Sterników. Budowałem też drewniane repliki starych statków. Popłynęliśmy kiedyś zresztą największą szkutą z Polski do Orleanu we Francji, by wziąć udział w festiwalu statków. Rok płynęliśmy w jedną stronę. Kolejny – wracaliśmy.

Teraz tamta szkuta stoi na lądzie i robi za atrakcję turystyczną, ja zająłem się organizowaniem flisów. Ten jest trzecim, który robimy jako stowarzyszenie. Udało nam się uzyskać suche drewno, które ściągnęliśmy ze Szklarskiej Poręby i płyniemy na nim do Szczecina. I to drewno jest już sprzedane, więc klasycznie – tak jak kiedyś flisacy – płyniemy na cudzym drzewie, które dostarczamy do miejsca odbioru.

– Jaki dystans macie do zrobienia? – pytam.

– W tym roku pokonujemy 414 km, to jeden z najdłuższych flisów rzekami nizinnymi w Europie – mówi komodor. – Są oczywiście organizowane różne flisy w międzynarodowym stowarzyszeniu flisackim, które obejmuje stowarzyszenia z Europy, w tym wielu flisaków z górskich rzek. Pływanie górskimi rzekami jest specyficzne i z reguły krótkie – najdłuższe dwudniowe. Kiedyś z gór do tartaków sprowadzano drzewo właśnie tą drogą. Najsłynniejsze tego typu transporty drzewa to flisy reńskie.

Holandia, budując swoje państwo, sprowadzała drzewa z Niemiec, z górnego biegu Renu. Jako że przetrzebiano praktycznie całe lasy, to wysiedlano również wsie. Takie tratwy miały do 3 km długości i 100 m szerokości. Płynęły na nich całe wioski: ludzie z całym dobytkiem przesiedlali się na tych drzewach do Holandii. Ludzie, kaczki, konie, krowy – wszystko na jednej tratwie, która zajmowała od brzegu do brzegu niemal całą rzekę. Ale akurat Ren na to pozwala, bo to rzeka szeroka i szybka.

Flis to generalnie transport drewna rzekami. I niegdyś transportowano tą droga różne jego rodzaje. Do takiego transportu nadają się różne rodzaje drewna drzew iglastych. Zdarzało się jednak transportować drzewa, które są cięższe od wody i toną – np. dąb czy buki. Podwiązywano wówczas dębowy pień do dwóch pni świerkowych, dzięki czemu zyskiwał jakąś wyporność, choć zwiększał zanurzenie tratwy.
Ta, którą przypłynęliśmy, radzi sobie i na 30 cm głębokości. Tratwy towarowe, cięższe, wymagają co najmniej 0,5 m.
Były kiedyś w Polsce piękne łodzie, które miały ładownie pod namiotami. Niekiedy przewożono nimi zboże, szczególnie po Wiśle z kierunku z Ukrainy do Gdańska. Taka regularna szkuta miała 30 m długości przy obsłudze 12-osobowej i z żaglem mogła wziąć na siebie 15 ton zboża.

Szkuta to największy, najwspanialszy statek zrobiony w Polsce. Kiedyś było ich prawie 200 jednocześnie pływających po Wiśle, o czym wiemy dzięki Austriakom.

Opisy wszystkich polskich jednostek pływających są w archiwum państwowym w Krakowie. Spisu jednostek z czasów zaborów dokonał austriacki inżynier, który przyjechał do Krzeszowa, by zinwentaryzować wszystkie jednostki, które przejęto w wyniku zaborów. I tam, w porcie nad Sanem, opisał i narysował wszystkie łodzie. Dzięki temu wiemy, jakie jednostki wówczas tam pływały.
– Mogę z wami przepłynąć kawałek? – zapytałam.
– Bądź w sobotę o 5.00 na przystani w Cigacicach. Około 12.00 powinniśmy dobić do Nietkowa.

Kobieta na tratwie

Czy cokolwiek smakuje równie dobrze jak taka obietnica przygody? O umówionej godzinie stawiam się w Cigacicach. Na grzbiecie kurtka, w plecaku termos z kawą. Sobota zapowiada się naprawdę dobrze.

O poranku w cigacickiej przystani dogorywa jakaś pozostałość po ognisku. Pozostawione na stołach naczynia zdają uprzejmą relację z wczorajszego serdecznego przyjmowania flisaków przez miejscowych. W oddali ktoś się krząta, próbując zorganizować gościnną przestrzeń na nowo. Poza tym pusto. Cisza.

Szukam tratwy, dla której wstałam o wściekle 4.00 rano.

W końcu dostrzegam col spięty z brzegiem klamrą wąskiego mobilnego trapu. Metalowa drożyna, wiodąca pod górkę na pokład, budzi we mnie pewne obawy o możliwy przechył i mokre lądowanie w Odrze. Gdy rozmyślam nad sposobem pokonania przeszkody, na pokładzie budzą się członkowie załogi. Przy asekuracji udaje mi się trap zmóc i w końcu staję dość pewnym okrakiem na pokładzie.

Po tratwie chodzi się takim krokiem, jakim niechybnie poruszali się kowboje, którzy mogli już zsiąść z koni po wielogodzinnej jeździe. Nie ma gładkich podłóg. Trzeba stąpać po obłych, śliskich jeszcze o tej porze balach. Nogi szeroko rozstawione i ręce lekko w bok dla balansu. Cokolwiek wypadnie ci tu z rąk, najpewniej chlupnie w wodę pomiędzy belkami i przepadnie w rzece.

Słuchając zaleceń, docieram koślawym krokiem w pobliże paleniska. Bo naprawdę mają tu palenisko. I to takie, od którego jakimś cudem nie zajmuje się płomieniem cała ta drewniana konstrukcja.

Podróż zaczynamy od modlitwy flisaków. Załoga zbiera się przy retmanie, a ten intonuje pieśń „Kiedy ranne wstają zorze”. Śpiewają wszyscy. Słucham stojąc – tak jak flisacy – by okazać szacunek ich tradycji.

Gdy można już usiąść przy palenisku, zajmuję ławeczkę zmontowaną z deski przytwierdzonej do bali. Obok mnie rudowłosa kobieta wprawnym ruchem skręca sobie papierosa. Zaciąga się dymem i spłukuje jego smak kawą z pomarańczowego metalowego kubka.

Jest drobna, ubrana w nienachalnie pstrokatą narzutkę, krótkie spodenki, wygodne, cienkie buty za kostkę. Oczy zmrużone, uśmiechnięte, głos szorstki i chropowaty, urozmaicony krótkimi donośnymi eksplozjami śmiechu.

Pytam o pierwszą rzecz, która przychodzi mi do głowy: – Ten pamiątkowy medalion, który daliście prezydentowi Nowej Soli, to podobno twoja sprawka. Odlewasz? Dłubiesz w metalu?

– Mam pracownię artystyczną w Krakowie. Tam też mieszkam. Jestem jubilerem. Ten medalion, jak i wiele innych rzeczy, choćby znaczków na czapki dla chłopaków, to moja sprawka – potwierdza Hanna Czarny. Pieczętuje ostatnie zdanie swoim wyjątkowym śmiechem i gasi papierosa.

Zastanawia mnie, gdzie robi odlewy swoich prac i jaki to koszt. – Zrobiłam własny mały piec do roztapiania metalu. Dwie spirale i kilka szamotówek. Jest w sam raz do moich potrzeb. Praca w metalu to u mnie tradycja rodzinna. Mój tata był złotnikiem. W czasach dzieciństwa środowisko złotników było dość hermetyczne, więc gdy odwiedzali nas w domu goście, to każdy z nich był złotnikiem. I wtedy byłam przekonana, że każdy człowiek na świecie tak ma, że robi w metalu – opowiada rozbawiona jubilerka.

Dodaje, że kocha sreberko i ono wala się po całej jej pracowni. I tak najbardziej jej odpowiada, bo gdy pracuje, to stąd sypnie trochę srebrnego proszku, stamtąd doda kawałek drucika i „samo się robi” to, co ona chce.
– Najpierw robię prototyp. Z różnych materiałów. Czasem to wosk, bo łatwo w nim rzeźbić, ale bywa, że robię od razu w metalu. Tak było z tym medalionami pamiątkowymi, z których jeden podarowaliśmy prezydentowi Nowej Soli. Od razu zrobiłam wzór w metalu, później oddałam go do grawera. Gdy był gotowy, daliśmy wzór do gumy, z tego zrobiliśmy woski i odlewy ze srebra. Na końcu obróbka, żeby to ładnie wykończyć. Zrobienie pierwszej sztuki pochłania dużo czasu. Ale już z gotowego wzoru możesz narobić tego, ile chcesz. Akurat tych medalionów pamiątkowych na 25-lecie zmieściło mi się na choince 27.
– Choince?

– Do woskowego trzpienia dolepia się wszystkie woskowe odlewy zrobione z wzoru, który chcesz odlać w metalu. Powstaje choinka. Zanurza się ją w gipsie i wrzucasz później kokilę do pieca, żeby wytopić wosk.

– Kokilę?

– To jest taka rura zalana gipsem. Z jednej strony jest zamknięty gips, z drugiej wystaje kawałek trzpienia od choinki, która jest już w środku. Wkładam to później do zwykłego piekarnika. Wosk się rozpuszcza i wypływa, a wewnątrz zostają formy poszczególnych wzorów. To tzw. metoda wosku utraconego.
– Przodkowie retmana byli flisakami. Twój tata był złotnikiem. Tradycja rodzinna ważna rzecz, co?

– W sumie tak. Chociaż ogólnie to jestem szlifierzem kamieni szlachetnych. Tata sobie kiedyś tak wymyślił, że on będzie złotnikiem, a ja mu będę szlifowała kamyczki. Ale wiesz, jak jest. Człowiek sobie wymyśli jedno, a dzieje się drugie. I finalnie jest tak, że w ogóle nie szlifuję kamieni. Nie mam do tego serca. I uważam, że najlepszymi szlifierzami są mężczyźni. Są inni od nas. Sztywni w działaniach. Mężczyzna woli precyzyjną pracę według pierwotnych założeń i jeśli pracuje w złotnictwie, to od projektu do wyrobu nawet kropeczką nie odbiegnie. A kobieta tu coś doda, tam coś ujmie. Znasz to? I dokładnie tak jest. Jak coś tworzę, przebudowuję pierwszy zamysł, a efekt końcowy, który mi się podoba, jest zupełnie inny niż wzór na papierze. Kobieta chętniej improwizuje, komponuje na bieżąco.

Opowiem ci sytuację z pracowni taty. Pracował tam bardzo dobry złotnik, artysta zresztą. Kiedyś robił pierścionek według swojego wzoru i coś mu tam nie wyszło. Trzepnął ze złością ten pierścionek młotkiem i wyrzucił go na stół jako złom. Następnego dnia przyszłam do pracowni, popatrzyłam: „O, jakie to fajne! Tato, mogę sobie wziąć? Tu sobie wsadzę kamyczek, tam sobie wsadzę kamyczek i będę miała”. Może nawet musimy być inne od mężczyzn. Dzieci przecież jakoś trzeba ogarniać.
– A spławy z flisakami? Skąd ci się to wzięło?
– Kraków męczy. Jest śmierdzący, dosłownie. A na wodzie głowa odpoczywa. Powietrze pachnie. Popatrz, jak pięknie, cicho. O, znowu kania leci… Wiesz, że każda rzeka przyciąga inne ptactwo? Nad Wisłą często spotkasz mewy. A przy Odrze mnóstwo kań. Pływam, żeby takie rzeczy dostrzegać.

Na tratwie czujesz własne życie. Tu się po prostu oddycha w tym małym świecie między drgawką a drgawką. Żadnej filozofii nie trzeba.

***

Prawie sześć godzin na pokładzie mija mi niepostrzeżenie. Dobijamy do przystani w Nietkowie, gdzie kończę swój rejs.
Zgromadzeni na brzegu ludzie biją brawo na widok tratwy. Później wiodą załogę na poczęstunek i występy artystyczne. Serdecznie witają flisaków tegorocznego spływu.

Oby nie ostatnich już flisaków w Polsce.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content