Po co ciut światła, ciut ciepła? O upamiętnieniu dziewczyn, które szły w marszu śmierci

Dzisiaj boisko szkoły zawodowej „Nitki” w Nowej Soli, w czasie wojny filia Gross-Rosen w Neusalz – 14 drewnianych baraków, w których upchano tysiąc młodych kobiet w wieku od 13 do dwudziestu kilku lat. Pracujące po kilkanaście godzin dziennie, na głodowych porcjach pożywienia lub pozbawiane i tego w ramach wymyślnych kar, zagłodzone, wycieńczone, wyczerpane, pozbawione prawa do godności, przyszłości, życia, a nawet nadziei. Te, które dożyły końcówki wojny, zmuszono do marszu, który miał być ich ostatnim

Po co upamiętniać ten obóz, który był w niegdysiejszej Neusalz, a dzisiejszej Nowej Soli i po co obchodzić rocznicę wyruszenia dziewczyn z Gross-Rosen w marsz śmierci? Po co Marek Grzelka od siedmiu lat chodzi śladami dziewczyn zimą, sypiając gdzieś po lasach, nasłuchując wilków, marznąc? Po co się tym przejmować? Po co zabiegać o powstanie miejsca pamięci, organizować obchody, kupować 26 stycznia kwiaty na prośbę potomnych z zagranicy?
Jakoś nie przyszły mi do głowy takie pytania, ale docierały do mnie czasem stąd i zowąd.

No to zmierzmy się z tym: po co?

„Tak poczułem”

„Wraz ze zbliżaniem się wojsk radzieckich do granic przedwojennej Polski hitlerowcy rozpoczęli (…) akcję zacierania śladów zbrodniczej działalności. W większości obozów przeprowadzane były selekcje i masowe egzekucje więźniów chorych i niezdolnych do pracy. Pozostałych więźniów ewakuowano (…) w warunkach niezwykle ciężkiej zimy 1944/45. Ewakuacja obozów koncentracyjnych najczęściej przybierała formę wielokilometrowych marszów. Nazwano je marszami śmierci, gdyż śmiertelność więźniów była bardzo wielka. Tym samym ewakuacja stała się także formą eksterminacji (…)” – tak o marszach śmierci pisał w 2010 r. na łamach „Tygodnika Krąg” dr Tomasz Andrzejewski, szef nowosolskiego muzeum.

W artykule Marka Grzelki z 2016 r. czytam: „…wyjście szlakiem marszu śmierci tak naprawdę zaczęło się (…) dokładnie 26 stycznia. Wtedy to podczas korekty tekstów w »Tygodniku Krąg« przeczytałem artykuł o obozie w Neusalz i marszu śmierci do Flossenburga autorstwa dyrektora muzeum Tomasza Andrzejewskiego. 400 kilometrów? W zimie? W strasznym mrozie? Nastoletnie dziewczyny? Że wyszło ich z Nowej Soli 1000, a przeżyło zaledwie 200? To był kop w twarz. Od razu zrozumiałem, że tę trasę do Flossenburgaa trzeba przejść, trzeba w taki sposób oddać hołd. Czemu akurat tak? Nie wiedziałem, tak poczułem (…)”.

Tamtego roku Grzelka wraz z Mariuszem Pojnarem i Danielem Kołtunem wybrali się w 80-kilometrowy marsz upamiętniający dziewczyny. Po raz pierwszy też zapalili znicze w Starym Jaromierzu pod obeliskiem upamiętniającym rozstrzelanie 41 kobiet, które szły w marszu śmierci. Grzelka postanowił też przejść całą trasę marszu śmierci i rzeczy dokonał, a od sześciu lat przemierza pamiątkową trasę ze Sławy do Starego Jaromierza pod Kargową. Tam też spotkał człowieka o podobnej wrażliwości i z podobną potrzebą zachowania pamięci o kobietach i dzieciach-dziewczynkach z Gross-Rosen – Jerzego Fabisia, burmistrza Kargowej, który pieczołowicie o niezapomnienie tej historii zabiega.

Swoją drogą ta Kargowa to dziwne takie miasto. Wchodzisz do sklepu w okolicach 22-25 stycznia po znicz, a sprzedawczyni pyta, czy to na rocznicę do Starego Jaromierza. Ludzie tam wiedzą, znają historię 41 zastrzelonych w lesie kobiet z odmrożonymi nogami. Zabitych, bo nie miały siły dalej iść.

Ludzie o nich pamiętają.

„Człowieczeństwo nie powinno mieć końca”

W Nowej Soli też ta pamięć się rodzi, o czym wspomina Wojciech Olszewski, który jak i 40 innych nowosolan, pomimo deszczu, przyszedł zapalić znicz na teren niegdysiejszej filii obozu Gross-Rosen: – Chodziliśmy kilka lat temu w gronie kilku chłopaków tu po parku i okolicy. W którejś chwili Marek powiedział „Chłopaki, chodźcie tutaj za szkołę na boisko . Wiecie, co tutaj było?”. I zaczął opowiadać o tej historii z perspektywy dziewczyn, które to przeżyły. I pamiętam te emocje, które w nim były, które chciał nam przekazać, „poczujcie to, że one szły, że to przeżyły”. I w którymś momencie powiedział „ja to zrobię. Pójdę tą samą trasą co one” i rzeczywiście poszedł. Od chwili jego wyjścia poczułem, że miałem szansę przeżyć niezwykły moment dzięki Markowi, który tę historię odtworzył inaczej i ona coraz bardziej obrasta świadomością powiększającej się grupy nowosolan. A jeszcze jako dzieciaki na tym boisku za „Nitkami” graliśmy w piłkę, kompletnie nie zdając sobie sprawy, co było w tym miejscu [w okresie istnienia obozu tu znajdowały się baraki obozowe – red.]. Marek puścił w ruch kamyczek, który ma szansę zbudować coś wielkiego i pozwala nam obrastać historią.

A skoro już o historii mowa, to warto na takim upamiętniającym spotkaniu posłuchać wypowiedzi historyka. Była ku temu okazja, ponieważ słów kilka wygłosił dyrektor nowosolskiego muzeum, dr Tomasz Andrzejewski: – Człowieczeństwo nie powinno mieć końca. A oddawanie czci w tym miejscu, tym kobietom, jest naszym podstawowym obowiązkiem. Chciałem podziękować, że jesteście, że towarzyszycie Markowi w tym, co robi. A robi to fizycznie i przeżywa też organizując marsze, w których uczestniczy. To daje nadzieję, że dzieło stworzone przez Marka i przez was będzie trwało. Może nie w tej formule, którą tu widzimy, ponieważ od razu mogę państwa poinformować, że prawdopodobnie dojdzie do jej zmiany. Chcemy, żeby tę pamięć kultywować. Ktoś mi kiedyś powiedział: „Przecież to nie jest nasza historia. To jest historia Neusalz. My kultywujmy historię Nowej Soli”.

Było w tej wypowiedzi troszkę racji, tylko jest jeszcze jeden ważny element. Te kobiety, które straciły życie w marszu śmierci z Neusalz do Flossenburga, w 90 procentach były obywatelkami Polski przed II wojną światową. Że były pochodzenia żydowskiego, to nie znaczy, że nie czuły się Polkami. To jest ten łącznik, który nie pozwala nam myśleć, że to nie jest nasza historia. To jest historia związana z miejscem, w którym żyjemy.

„Bo ktoś musi”

Poza uroczystością „Ciut ciepła, ciut światła”, na którą zaprasza regularnie od siedmiu lat pod nowosolskie „Nitki”, w tym roku Grzelka po raz pierwszy zorganizował także pamiątkowy marsz z Nowej Soli do Lubieszowa. By przejść się śladami więźniarek stąd.

Bo – jak sam twierdzi – trzeba, wypada i ktoś to robić musi, a akurat na niego wypadło.

I pewnie też z powodu dwóch wypowiedzi, które usłyszał podczas jednego ze swoich kontynuowanych przez lata marszów upamiętniających marsz śmierci na trasie do Starego Jaromierza Cytat z artykułu „Czasem trzeba pójść z nimi” autorstwa Marka Grzelki w styczniowym „Kręgu” z 2016 r.: „(…) Pierwsze: „to były Żydówki? A to nie szkoda”. Drugie: „ale to Polacy szli czy Żydzi w marszu śmierci? Bo to całkiem inna sprawa”. Po usłyszeniu takich zdań wiem, że te 71 lat nie minęło na budowaniu rozsądnych wniosków. Że one nadal idą w drewniakach, zimą, owinięte w szmaty przez Przybyszów, Śmieszkowo, Stary Jaromierz do Zielonej Góry i dalej, że ktoś je tłucze kolbą w twarz, rzuca kamieniem, ściąga za włosy z wozu i strzela im w głowę…

I żeby było im choć trochę w sercach cieplej, trzeba czasem, zwłaszcza zimą, z nimi iść”.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content