Marek Grzelka: Póki my, żyjemy [REPORTAŻ Z GRANICY POLSKO-UKRAIŃSKIEJ]

W środę 23 lutego kładłem się spać uśmiechnięty. Bo czwartek miał być pierwszym dniem – krótkiego co prawda, ale zawsze – urlopu. Nie przypuszczałem, że obudzę się w całkiem innym świecie

Nie mogłem wiedzieć, że wraz ze mną kładą się spać moje rozmaite najbliższe plany, małe oczekiwania, majaczące jeszcze, choć perspektywiczne marzenia, na których materializację po cichu w głębi ducha liczyłem, choć jeszcze nawet dobrze się nie wykluły.

W czwartek do porannej kawy i pierwszego papierosa dostałem od świata wojnę tuż za progiem, w Ukrainie. Obrazki w telewizji wydawały się strzępami nieprzyjemnego snu. Ale im bardziej się budziłem, tym bardziej nie okazywały się ponurym majakiem, a zbrojoną żelazem betonową nogą ruskiej Godzilli, która prócz tego, że nadepnęła na łeb mojemu urlopowi, tak zaczęła deptać budynki, samochody, zwierzęta i drzewa. I ludzi.

Na pewno żyje tam choć jeden człowiek taki sam jak ja. Z ogródkiem, w którym lubi rano pić kawę i zapalić, choć to ponoć bardzo niezdrowe. Psa na siku wyprowadzić przy okazji. On też tam chciał wstać, zaparzyć kawę i wyjść z psem na ogródek i na papierosa. Taki sam jak ja. Może niekoniecznie w podobnym wieku i z brodą, ale też człowiek. Zwyczajny. Co córkę chce za chwilę obudzić do szkoły i żonie dać buziaka, kiedy zbiera się do wyjazdu do pracy.

I mu na dom wtedy walą się rakiety upadłe, pociski spadające, a jemu samemu zapada się wszystko, wali się wszystko, nie małe oczekiwania, nie perspektywiczne marzenia, nie najbliższe plany, ale całe życie. Kiedy o tym się zamyślisz na ogródku w Nowej Soli, to się okazuje, że pies czmychnął gdzieś na dzielnicę, kawa wystygła, a z papierosa wisi strzępiaste grono martwego popiołu.

Co byś zrobił w takiej sytuacji? Kazał żonie z dziećmi jak najszybciej stąd uciekać. Uciekać od pewnej śmierci ku mniej pewnemu, w nieznanym miejscu, ale życiu, zawsze warto. Z mamą, z teściową, ze spakowanymi w torbę najpotrzebniejszymi rzeczami. Jak wybrać z całego życia dwa tobołki najpotrzebniejszych rzeczy? Nie wiem. Nie chcę wiedzieć nigdy. I nie chcę też nigdy dowiedzieć się, jak to jest – widzieć, jak najukochańsi odchodzą gdzieś w dal, nie wiadomo do końca gdzie i nie wiadomo, czy się ich jeszcze kiedykolwiek zobaczy.
Ruszyły tak właśnie ze swoich domów w Ukrainie tysiące kobiet z dziećmi ku Polsce. Pod to nasze bezpieczniejsze niebo, choć przecież te warstwy chmur sunące po lutowym niebie nie mają właściwości ochronnych.

Zazwyczaj na spanie włączam sobie jakiś film, który doskonale znam. Który znam na tyle, że zamykając oczy i zasypiając, wystarczą mi dobiegające do ucha dialogi, by być w znanym niejako miejscu.

W czwartek i piątek na sen włączałem sobie relację live z kamer w Kijowie. Nie wiem po co. Ze strachu, że jak ruscy zaczną je bombardować, to usłyszę, obudzę się i zobaczę? I co wtedy zrobię?

Mało spałem, drzemałem, co się przebudzałem, to zerkałem, czy jest jeszcze Kijów na żywo. Jakkolwiek to brzmi.

Telefon z granicy

Śnił mi się niedawno, przed wojną (jak to brzmi!) Marek Dyjak. Że mu spod rękawa płaszcza wyrastały kręte pędy roślin. A parę dni później zadzwonił. Nic w tym dziwnego. Dzwaniamy do siebie regularnie od jakichś 20 lat.

– Maruś, tu jest bardzo źle – mówił Dyjak, mieszkaniec Chełma, 20 km od przejścia w Dorohusku, kiedy zadzwonił w pierwszą, dość słoneczną, marcową sobotę, która po tym zdaniu zaciągnęła się szarą ciemnością. Wcześniej byłem u Dyjaka w Chełmie dwa razy w ostatnich latach, za każdym razem na kilka dni, pojeździliśmy pograniczem od Włodawy po Hrubieszów, wzdłuż Bugu.

– Wziąłem do siebie do domu matki z dziećmi, choć na chwilę. Tu wszyscy pomagają. Mógłbyś przyjechać, zrobić reportaż, pokazać to, bo to poczujesz, jak nikt inny. Spytaj Poldka i chłopaków, czy coś pomogą, bo tu wszystkiego brakuje – mówił Marek Dyjak.

I choć nie jestem od ładnych kilku lat dziennikarzem, to i tak chciałem tam być. Przydać się do czegoś. Nie wiedziałem do czego, ale jak się naprawdę chce, można się przydać do wszystkiego. Wrażliwość na los obcych ludzi, współodczuwanie dzięki umiejętności wyobrażania sobie położenia innych, kompletnie mi nieznanych i nierzadko już nieżyjących, jest cechą, którą trudno mi w sobie wyplenić. Jakoś tak wyszło, że to mam. A na dodatek staram się podobnych do siebie pod tym względem ludzi mieć blisko.

Wiedziałem, że się z Poldkiem Kopaczyńskim Dyjak zdzwoni. I że jak się zdzwonią, to Poldek mi zada pytanie, na które i tak sam zna odpowiedź. Że ogarniamy to i jedziemy. I tak właśnie było.

W poniedziałek rozmawialiśmy, w piątek rano wyjechaliśmy na granicę. Pomóc tak, jak możemy. Najpierw siedziba firmy AArkada w Zielonej Górze i pakowanie zakupów do busa według listy, którą dostaliśmy z Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie w Chełmie. Potem standardowy korek pod Kostomłotami. Potem pauza pod wrocławską siedzibą firmy AArkada i kolejne pakowanie darów. I wyjazd. Wszerz Polski, wzdłuż kolejnych fatalnych wiadomości radiowych płynących ze Wschodu. Dzień wcześniej, w czwartek, granicę ukraińsko–polską przekroczyło 100 000 osób. Zanim ruszyliśmy z Nowej Soli, w piątek, do godz. 7.00 straż graniczna odprawiła kolejne 25 tys. osób. W ciągu tygodnia do Polski uciekło niemal 700 000 osób z Ukrainy.

Prawie jeden Kraków ludzi. Dwie Bydgoszcze albo dwa Lubliny. Cztery Zielone Góry ludzi. Albo ponad 20 Nowych Soli. W większości kobiet z dziećmi.

W Chełmie byliśmy po 22.00. Miasto było już pod kołdrą. Dyjak czekał na nas tuż przy rynku, żeby zostawić busa w bezpiecznym miejscu. Pod lampą przy jakimś urzędzie.

Jak podszedł, zauważyłem, że na dłoni miał tatuaż. Roślinny i kręty.

Między miłością a wiarą

Sobotni ranek był słoneczny i wciąż jeszcze niewinno-naiwny. Za szybą mieszkania przy ul. Św. Mikołaja w Chełmie mało kto chodził. Nie było tym bardziej kolumn kobiet z dziećmi.

Kiedyś u Dyjaka jadłem na śniadanie jajecznicę. Wiedziałem, że nie chcę tego przeżyć drugi raz. I nie to, że to był kulinarny gruz, ale tamtejsza ludzkość ma preferencje do robienia wszystkiego na takiej dawce tłuszczu, który ja z reguły wciągam w miesiąc. Jajecznica na gęsim smalcu, smakowo wybitna, puchła mi w gardle. I tak ten ranek wyreżyserowałem z wrodzonym meandryzmem, że pojechaliśmy na śniadanie do Strzechy Wojtka Malawskiego, gdzie jajecznica jest mniej oktanowa. Tam mieliśmy rozmowę z lokalnym dziennikarzem, zdziwionym dość, że komuś chciało się jechać przez całą Polskę, by pomóc.

Po drodze zauważyłem ogrom aut z rejestracjami z Ukrainy. Odrobiłem lekcje. Wiedziałem, że te z literami AA są z Kijowa, AM to okręg Żytomierz. Cała północna Ukraina, z Kijowa, przez Sarny, Kowel, najbliżej miała tamtejszą E 373 do Dorohuska niedaleko Chełma. Tamtędy przed ruską Godzillą uciekali ludzie z północnej Ukrainy.

Pierwszy przystanek. – Pojedźmy najpierw do baptystów – mówi Dyjak. Zbór chrześcijan baptystów w Chełmie jest przy ulicy Ogrodowej. Piękny, rudoceglany. Tamtejszy pastor w sytuacji napływu uchodźców, z sali głównej kościoła usunął ławki, w ich miejsce postawił kilkadziesiąt łóżek dla wojennych uciekinierów. Każde najmniejsze pomieszczonko w tym budynku służyło potrzebującym. Rozładowaliśmy część darów z busa. Pośród lokalnych wolontariuszy, których widzieliśmy pierwszy raz w życiu, a jednak serdecznych, wdzięcznych, skorych do uścisku ręki w podziękowaniu.

Wtedy, w tym miejscu zrozumieliśmy, po co pojechaliśmy. Rzędy łóżek. Koce i pościel. Ranek, więc po nocy świeżyzną w nozdrzach nie kręciło, skoro chwilę wcześniej wstało z łóżek 150 osób. Okna w kościołach rzadko są otwieralne.

Ale dużo cięższe od powietrza były te spojrzenia mam w oczy dzieci. Kobiet odpowiedzialnych, ale zmęczonych. Niby uratowanych, bezpiecznych, ale niepewnych dalszego losu. Z bagażami dwoma – jednym, nijakim, który wzięły ze sobą pakowanym do toreb naprędce i z drugim, ciężkim, który zostawiły tam, w swoich domach. Tuż przed nami jedna z mam 4-letniej, zakatarzonej córeczce podawała syrop. Rzecz zwykła niby, ale równie abstrakcyjna w tych warunkach. Matczyna, opiekuńcza, a jednocześnie tak odległa od bezpieczeństwa rodzinnego domu. Zerknąłem na Poldka siedzącego obok. Patrzył gdzieś dalej i miał szkliste oczy. Tam, na drugim planie, stała dziewczynka. Akurat stanęła między zawieszonymi na ścianie symbolami – sercem i krzyżem. Między miłością a wiarą.

I znaczenie tego niech każdy dobierze sobie sam.

Potem byliśmy w dwóch magazynach, które gromadziły dary. A później pojechaliśmy do byłego salonu samochodowego, który również, podobnie jak kościół baptystów, przerobiono na swoistą noclegownię. Tu tłumy harcerzy, wolontariuszy segregujących paczki na odpowiednie półki. – Jak w firmie, która spóźniła się z zamówieniem i nadgania je teraz, choć jest po czasie – opisał dosadnie i celnie Poldek.

I znów łóżka, śpiący w nich ludzie, kącik do spania dla dzieci, coś na kształt kuchnio-kawiarenki z herbatą i zdruzgotany wzrok ludzi.
Bomby na głowy nie spadają, ale to przecież nie jest dom. Bo dom i ogródek, i drzewa, i psy, i ludzi stamtąd być może podeptała już ruska Godzilla.

Dobrze być „my”

Pomaganie nas otwiera. Czyni z nas ludzi, szczególnie w takich momentach. Wychodzimy poza jednostkowość, poza czubek własnego nosa.

To, co dane z serca, wróci.

Przecież nam nikt nie kazał przejechać 2000 km, pojechaliśmy, bo poczuliśmy taką potrzebę.

Pomagajcie tu, na miejscu, noście, co możecie, do magazynu przy ul. Bohaterów Getta. Nie słuchajcie głupich ludzi, jak to mówi Dyjak w rozmowie obok – tępaków, groszorobów i skunksów wszelkiej maści.

Liczbą mnogą od wyrazu „człowiek” jest wyraz „ludzie”.

Liczbą mnogą od „ja” jest wyraz „my”.

Póki umiemy przełożyć „ja” na „my”, podzielić się sercem, wrażliwością, jesteśmy de facto ludźmi, a nie godzillami.

Póki mamy to „my”, jesteśmy ludźmi. I faktycznie wtedy żyjemy.

***

Marek Dyjak:

– Ludzie uciekający z Ukrainy pojawili się u nas tego samego dnia, kiedy to się zaczęło, wiesz, Chełm jest 20 km od granicy, jest pierwszym większym miastem. U nas początkowo zrobiła się panika, paliwo skoczyło na 16 zł za litr, kolejki, paranoja.

Dziś ulica w Chełmie mówi po ukraińsku, wcześniej była w ogóle cicha, a głośniej po polsku to byli chyba tylko nocą pijani. Dziś mamy taki żywy rozgardiasz języków, tablic rejestracyjnych. Przyjazd tych skrzywdzonych matek, przestraszonych dzieci o dziwo wyniósł na powierzchnię ogromne, kopalniane pokłady dobra.

Powiedzmy jasno: polsko-ukraińskie relacje na granicy wcześniej nie były dobre, od lat. Jedna strona i druga były dumne, kiedy tę drugą zrobiły na szaro, wiesz, w tym przygranicznym handelku, interesach – Ukrainiec się cieszył, jak wywałkował „lacha”, a Polak, jak wykręcił „chachłaka”. To wszystko nagle przyblakło w obliczu wojny, ludzie stąd ruszyli z sercem w rękach, by pomóc ludziom stamtąd i to ciągle trwa. Serca wielu osób po prostu się obudziły, zaczęły bić. To jakby przez wiele lat było nieobecne, a się obudziło, źle to brzmi, ale wojna spowodowała, że ludzie się na siebie pootwierali. Pobrali tych Ukraińców pod swoje dachy. Ta bezinteresowność w pomocy drugiemu człowiekowi zadziałała zresztą na terenie całego kraju, od morza do Tatr, od Odry do Buga, sami jechaliście przecież z Poldkiem całą Polskę z busem pełnym darów.

Smutne jest to, że są tępaki, groszoroby i skunksy wszelkiej maści, którzy na tym wszystkim próbują zarobić, ale to są jednostki. Ogromna ilość ludzi ma empatię, rozumie, że tam spadają bomby na dzieci i to nie jest dokument na Discovery ani książka, tylko to jest teraz, kawałek za naszą granicą. Widzę po tym mieście, że się w ludziach obudził człowiek po prostu. Senny i zasypiający o 18.00 zazwyczaj Chełm jest dziś żywy, pełen wrażliwości, otwartości, rozmów i to nie tylko jest indywidualna wrażliwość na los tych przerażonych ludzi, ale też jedność, wspólnota Polaków w działaniu.

Leopold Kopaczyński:

– Jak rozmawiałem z Dyjakiem, chyba w poniedziałek 28 lutego, i on mi powiedział, jak tam wygląda sytuacja, to ja się domyśliłem, choć nie byłem do końca pewny, że on już rozmawiał o tym z tobą. I wiedziałem, że masz to samo w głowie, co ja, i czekasz na ten jeden mój telefon, po którym klamka zapadnie, że robimy to. Zadzwoniłem i po dwóch słowach wiedzieliśmy obaj, że jedziemy. Że nie wiemy jeszcze, kiedy dokładnie, czym pojedziemy i z czym, ale pojedziemy. Ruszyłem od razu sprawę u siebie w firmie i zdecydowaliśmy, że jako Aarkada to współfinansujemy.

Kiedy 24 lutego pojawiła się informacja o napaści Rosji na Ukrainę, poczułem niepokój. I troskę, co ci ludzie tam przechodzą. I parę dni później ten telefon od Dyjaka, kiedy mi opowiadał, jak to wygląda na wyciągnięcie ręki, za oknem praktycznie. I poczułem, że trzeba do tej pomocy się przyłożyć, dać coś od siebie bardziej. Spontanicznie, ale też w sposób zaplanowany, z telefonem do ośrodka pomocy w Chełmnie, co im potrzeba na pierwszej linii frontu.

Pamiętam tę sobotę, kiedy jeździliśmy w Chełmie od miejsca do miejsca z tymi rzeczami, zostawiać część tu, część tam, po tych halach z rozstawionymi rzędami łóżek Wiesz, co czułem? Po pierwsze złość. Jak ktoś może spowodować to, że małe dziewczynki krążą pomiędzy turystycznymi łóżkami, wśród obcych ludzi, w obcym kraju, bo musiały uciekać przed wojną. Sam mam małą córkę, wyobrażałem sobie takie zdarzenia w mojej sytuacji. Pamiętasz, jak byliśmy na sali u tych baptystów, widziałem te dzieci, przełożyłem to na siebie i musiałem na chwilę usiąść z boku na ławce. Robiłeś wtedy zdjęcie tego, co z tej ławki widzieliśmy. Ale za chwilę trzeba było wstać, wyjść stamtąd i dalej wozić te dary w inne miejsca, bo gdybyśmy się zaczęli w tym nurzać, pozostałoby tylko współodczuwanie cierpienia, które po prostu by nas zblokowało.

Ten wyjazd, ja wiem, to jest kropla w morzu potrzeb, mam świadomość. Ale to nie jest tak, że raz pojechałem, dałem od siebie, odhaczam dobry uczynek i mam czyste sumienie, nie muszę więcej.

Byliśmy tam, mamy bezpośredni kontakt z instytucjami przy granicy, które wiedzą, czego im potrzeba. Oprócz tego, że pomagamy tu, na miejscu, bo tu też jest coraz więcej ludzi z Ukrainy w potrzebie, na pewno chcę przynajmniej jeszcze raz pojechać tam. Na pierwszą linię pomocy.

Adrian Arkada:

– U nas w firmie pracują dwie dziewczyny z Ukrainy. Praktycznie w tym samym dniu, kiedy Rosjanie napadli na Ukrainę, po rozmowie z tymi dziewczynami wiedzieliśmy już, że ta pomoc będzie tam bardzo potrzebna.

Zaczęliśmy brać udział w akcjach pomocy już w tych pierwszych dniach. Szybko też zaproponowaliśmy zaprzyjaźnionej dziewczynie z Ukrainy przyjazd do Polski. Kiedy na spotkaniu wspólników firmy dowiedział się o tym Poldek, powiedział, że on i ty planujecie wyjazd na granicę, od razu zrodziła się inicjatywa, żeby wziąć w tym udział. Nie było czasu na szerszą zbiórkę, choć o tym wcześniej myśleliśmy, zdecydowaliśmy, że sfinansujemy to jako firma. Od razu Poldek ustalił w Chełmie, czego najbardziej potrzeba. Zaprzyjaźniona firma Reska Team się przyłączyła do tego, zrobiliśmy wspólnie zakupy, zapakowaliśmy to do was do busa.

Pomagamy dalej. Na dziś jesteśmy zaangażowani w kojarzenie podologów z Ukrainy z podologami w Polsce. Jednej dziewczynie stamtąd znalazłem pracę u mojej koleżanki w Bydgoszczy. Przedstawicielka naszej firmy w Ukrainie powiedziała, że to dobry pomysł i czy można go rozszerzyć. Zrobiłem relację w internecie, gdzie zaprosiłem do wspólnej akcji gabinety podologiczne z całej Polski do takiego właśnie działania. Zgodziło się bardzo dużo gabinetów i powoli podologom z Ukrainy znajdujemy zatrudnienie w polskich gabinetach. Słyszałeś sam przed chwilą, jak rozmawiałem ze Swietłaną, której tą ścieżką szukamy pracy we Wrocławiu.

Pomagamy cały czas, ostatnio kupiliśmy dla uchodźców z Ukrainy buty, bo taka była potrzeba. I jesteśmy na tę pomoc otwarci.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content