Strach w oczach uchodźców. Reportaż z granicy polsko-ukraińskiej

– Dzieci, choć teraz bezpieczne, przez sen reagują płaczem, gdy w pobliżu coś generuje, wydawałoby się, zwykły, niemający nic wspólnego z wybuchami hałas. Byłam świadkiem sytuacji, kiedy wystarczyło otwarcie drzwi, żeby wystraszone dzieciaki  nieświadomie sikały pod siebie… – opowiada Renata Płoskoń, jedna z wielu wielu wolontariuszy Fundacji Folkowisko, którzy od pierwszego dnia wojny w Ukrainie w Cieszanowie i po obu stronach granicy organizują pomoc humanitarną

Ostatnie 10 lat Renata Płoskoń poświęciła opiece nad niepełnosprawnym mężem, który uległ rozległemu udarowi. W rzadkich wolnych chwilach prowadziła w Chutorze Gorajec, leżącej kilka kilometrów od Cieszanowa siedzibie Stowarzyszenia (a dziś też Fundacji) Folkowisko, warsztaty z kosmetyki naturalnej i specyficznej kuchni. Głównie dla dzieci, ale i dla dorosłych, a specyficznej, bo Renata, która wcześniej zajmowała się rolnictwem, do przyrządzania potraw potrafi wykorzystywać rośliny uznawane za chwasty.

Pamiętnego 24 lutego siedziała samotnie w swoim domu. Wówczas już od trzech miesięcy bardzo rzadko włączała telewizor czy radio. Nie wychodziła do ludzi. Jedyną ulgę przynosiło jej czytanie książek. W ten letarg zaklęła ją śmierć męża.

Odnaleźć samą siebie

– Akurat tego dnia pod wieczór włączyłam wiadomości. Nie wierzyłam w to, co widziałam. Z jednej strony zdawałam sobie sprawę, że to nie fikcja, ale w głowie wyraźnie działała jakaś blokada, zaprzeczenie. Prawdziwa wojna? W tych czasach? Niemożliwe – myślała.

Otrzeźwienie nie przyszło szybko. Jeszcze dwa kolejne dni Renata przesiedziała w domu myśląc o ataku na Ukrainę i cały czas mówiąc sobie, że to musi być chwilowe. – To się zaraz skończy. Nie dziś, to jutro – myślała. – Trzeciego dnia zaczęłam sobie zdawać sprawę, że to nie tylko nie koniec, ale dopiero początek wojny. Że będzie tylko gorzej. Kiedyś zaczytywałam się w książkach o II wojnie światowej, a to zaczęło mi ją przypominać. Zastanawiałam się, czy tak jak wtedy Polskę, tak teraz świat również porzuci Ukrainę, a deklaracje okażą się tylko pustymi obietnicami.
Folkowisko rozkręcało już wówczas pierwsze działania pomocowe w Cieszanowie i na samej granicy. Płoskoń trafiła na te informacje na Facebooku. Wyjście z żałoby i strefy żalu nie było dla niej łatwe. Dopiero wieczorem wsiadła do samochodu i pojechała do cieszanowskiego lodowiska, gdzie w pierwszych dniach ataku na Ukrainę zajmowano się uchodźcami. – Pasowało mi dołączenie do nocnych zmian. W końcu od wielu tygodni unikałam kontaktu z ludźmi, ale chcąc nie chcąc znalazłam się wśród nich. Drugiej nocy przyjęliśmy aż 15 transportów z osobami uciekającymi przed wojną. Zaczynałam pracę o 22.00, a rano trudno było tych ludzi zostawić i tak przeciągało się to do godziny 13.00, 14.00. W mojej głowie coś się przestawiło. Blokada zniknęła.

Przez pierwszy tydzień Renata konsekwentnie udzielała się na nockach. Potem przejęła obowiązki innej osoby i zaczęła pomagać za dnia. Po kilku tygodniach sytuacja ustabilizowała się na tyle, że liczna ekipa Folkowiska już nie musiała pozostawać w pełnej gotowości całą dobę.

– Wokół mnie przewijał się ogrom ludzi i już w ogóle przestało mi to przeszkadzać. Zderzenie z tą sytuacją, rozmowy z tak ciężko doświadczonymi osobami sprawiły, że ponownie odnalazłam siebie – mówi.

Koszmar za drugim szlabanem

Na granicy wydzielona jest sięgająca dwóch kilometrów strefa buforowa. Po ukraińskiej stronie, na tzw. drugim szlabanie, zaczynały się w najgorszym momencie kolejki uchodźców długie na kilkanaście, a skrajnie nawet na blisko 20 kilometrów. Bliżej strefy, w oczekiwaniu na możliwość wejścia do niej, ustawiały się grupy liczące od około 100 do 200 osób.

W nocy temperatura spadała poniżej zera. Którejś doby zmarło przez wychłodzenie sześcioro ludzi. Folkowisko namawiało merów ukraińskich miast do wprowadzenia godziny policyjnej, aby nie wypuszczali mieszkańców na nocne marsze, które kończyły się tylko dołączaniem do grożących śmiercią potężnych kolejek.

Stowarzyszenie z cieszanowskiego lodowiska przeniosło się do udostępnionego przez lokalnego przedsiębiorcę budynku z magazynami. Miejsce to stało się logistycznym centrum związanym z nieustannym przyjmowaniem,  sortowaniem i wysyłaniem darów do nękanej humanitarnym kryzysem Ukrainy. Z kolei na granicy Folkowisko zbudowało miasteczko – azyl dla uchodźców. W nim mogli zjeść ciepły posiłek i otrzymać pomoc medyczną. Ubrać się cieplej w czapki, szaliki, rękawiczki. Wziąć śpiwór czy koc. Przewinąć i nakarmić dzieci, z których wiele cierpiało już na odparzenia, odmrożenia, hipotermię.

– Tak zwyczajny dla nas koc dla nich stawał się w tym momencie najważniejszym na świecie prezentem – mówi Renata.

Konwoje Folkowiska w jedną stronę wiozły dary, a na powrocie zabierały uchodźców z drugiego na pierwszy szlaban, żeby już nie musieli stać na mrozie i chociaż ten ostatni odcinek pokonali bez narażania zdrowia i życia. Pomagano w pierwszej kolejności matkom z najmłodszymi dziećmi (także rozdając im wózki, żeby nie trzymali dzieci na rękach) i seniorom.

– Pamiętam np. starszą panią ze złamaną nogą. Pamiętam też około 27-letnią kobietę z synami w wieku 1,5 i 2,5 roku, z którą żegnał się mąż. Dzieci nie wiedziały, co się dzieje, nie płakały; płakali, i to bardzo, ona i on. Serce mi się rozrywało, gdy musiałam jej powiedzieć, że powinna już zostawić wracającego na wojnę męża, bo inaczej jej nie zabierzemy – wspomina Płoskoń.

– W samochody pakowaliśmy tyle osób, ile tylko się dało, nawet do przestrzeni bagażowej. Jedni drugim siadali na kolana. Liczyło się tylko to, żeby zabrać ich na pierwszy szlaban, skąd już tylko kroki dzieliły ich od bezpiecznego miejsca odpoczynku. Jeśli ktoś miał dwie walizki, z jednej musiał rezygnować – mówi wolontariuszka Folkowiska.

Dzieciątko zostawione na gruzach

Renata koordynuje pracę kierowców, którzy dowożą dary bezpośrednio do miast w zachodniej Ukrainie, w tym magazynów i szpitali. Gdy jest taka potrzeba, sama również wsiada za kółko i jedzie zobaczyć, jaka jest sytuacja, porozmawiać z Ukraińcami.

Jej koledzy nie docierają dalej jak do Lwowa, bo towar jest od nich odbierany i już kto inny transportuje go do: Mariupola, Czernihowa, Zbarażu, Sum czy Winnicy. Mimo to tygodnie takiej pracy odciskają na ich kondycji psychicznej swoje piętno, a pojedyncze sytuacje wystarczają za długotrwałe obrazy straszliwych skutków ataku na Ukrainę.

– Nasi kierowcy różnie sobie z tym radzą. Na pewno najgorzej było w pierwszych trzech tygodniach. Któregoś razu po jednym z nich wyraźnie widziałam, że coś się stało. Poznałam ich dobrze, a jego dodatkowo zdradzała mowa ciała – opadnięte ramiona, spuszczony wzrok. Początkowo nie chciał mi nic powiedzieć – wspomina.

Renata zabrała go na stołówkę. Zjadł, wypił kawę. Spróbowała raz jeszcze z nim porozmawiać. Zaczął mówić: – Renia, tam była taka młoda kobieta, urodziła w piwnicy, ale dziecko nie przeżyło. Nie wiem, przez wstrząsy, czy coś innego się stało. Nie wiem. Jej rodzina wiedziała, że wszyscy muszą się ewakuować, bo groziły im kolejne bomby. Na siłę wyciągnęli ją z piwnicy, bo nie chciała zostawić swojego dziecka. Ostatecznie to maleństwo tam zostało. Bez godnego pochówku. W pustej, zimnej piwnicy, na gruzach.

Historii trudnych do zniesienia, nieukładających się w głowie, kierowcy zaznali więcej. – Znamy wojnę z filmów i książek. Z doniesień telewizyjnych z innych części świata, ale dopiero teraz wiemy, że bycie takim obserwatorem, współodczuwanie na odległość, to coś zupełnie innego – komentuje Renata.

Wolontariuszka niedawno była we Lwowie. Ukrainka od lat mieszkająca w Warszawie prosiła ją, żeby pojechała po jej mamę. Na miejscu okazało się, że ta przygarnęła pod swój dach kobietę z Mariupola z dwójką dzieci i rodziny z Winnicy oraz Krzywego Rogu. Nie chciała ich zostawić. Dzień później, 400 metrów od tego domu, spadły bomby. – Zadzwoniłam zapytać, czy teraz pojedzie. Powtórzyła tylko „nie mogę ich zostawić” – relacjonuje.
Pierwsze fale uchodźców wiedziały jak i gdzie się udać. Mieli transporty, za polską granicą czekali na nich znajomi, rodzina. Kolejne dźwigały znacznie większy bagaż traumy.

– Oni dosłownie uciekli przed śmiercią, która niestety nierzadko dotknęła kogoś z ich bliskich. Są tak przywiązani do swojego kraju, że zostają, tyle że w jego zachodnich rejonach. Nie chcą starać się o status uchodźcy w Polsce, wolą być np. we Lwowie, bo liczą, że wojna się skończy i będą mogli szybko wrócić do swoich domów. A jednocześnie w ich oczach widać strach. Widać przerażenie. Ich dzieci, choć teraz bezpieczne, przez sen reagują płaczem, gdy w pobliżu przejeżdża pociąg lub gdy coś innego generuje, wydawałoby się, zwykły, niemający nic wspólnego z wybuchami hałas. Byłam świadkiem sytuacji, kiedy wystarczyło otwarcie drzwi, żeby wystraszone dzieci nieświadomie sikały pod siebie… – opowiada Renata.

***

Do Cieszanowa niemal od początku wojny każdego tygodnia jeżdżą i Folkowisko wspierają wolontariusze Stowarzyszenia Borowik z Borowa Wielkiego (gm. Nowe Miasteczko). Przywożą zebrane na miejscu dary, pracują w magazynach i na przejściach granicznych.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Artur Lawrenc

Aktualności, oświata

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content