„Rzeka ma zawsze rację”: Rottweiler pani Teresy [KSIĄŻKA O POWODZI 1997]

W Toruniu wzięłam taksówkę i zaczęliśmy z kierowcą rozmawiać o powodzi. Mówię mu, że właśnie od niej uciekłam. Zapytał, skąd jestem, a ja z dumą, że z Nowej Soli. „O, przecież to słynne miasto, które się obroniło!”. Jego wnuczka w telewizji oglądała relacje z powodzi i ponoć później bała się deszczu uderzającego w szybę

Nigdy nie zapomnę momentu, w którym woda nadchodziła. Mieliśmy rottweilera. Mówiłam synowi, żeby wyjechał i tak zrobił, a ja zostałam z psem. Musiałam z nim wychodzić na spacery. W południe poszliśmy na dwór, na Zamenhofa był jeszcze spokój. Ruszyliśmy w kierunku parku Odry i z tamtej strony zaczęła napływać woda. Najpierw małą strużką, później coraz większą i większą. Pies był podenerwowany, czuł niebezpieczeństwo. Wróciliśmy do domu i wyszliśmy na balkon, żeby to obserwować. Duże psicho stało cały czas przy mojej nodze. O mały włos nie straciłam równowagi. Nagle od tej wody zrobił się straszny szum, a on zaczął się trząść. Sąsiadka z balkonu obok krzyczała, żebym dała mu tabletkę na uspokojenie.

To był szum zupełnie jak przy wodospadach.

Boisko „Ogólniaka” jest na niższym poziomie i tam wpadał ten strumień. Momentalnie zrobiło się jezioro. Olbrzymia siła natury. Przelało się ulicą Zamenhofa i dalej, aż na fontanny przy szkole. I znowu ten szum.

Woda trochę u nas stała i nie mogliśmy wychodzić, a pies nie chciał wejść do malutkiej, prowizorycznej kuwety na balkonie. Wielka psina, mały karton. Wzułam stare kozaki, troszkę wyższe, i poszliśmy jednak na dwór. Miałam potem mokre nogi, ale cóż. Najgorsze było to, że nie widziałam, co jest w tej wodzie, co ona ze sobą po drodze przyniosła: szkła, dziecięce zabawki, przeróżne rzeczy. Łatwo można było skręcić nogę. Patrząc na tę stojącą wodę, czuło się lęk. Musieliśmy razem skakać przez worki, chociaż za bardzo nie chciał.

Deszcz

Opowiada Teresa Sudnik. Mieszka w bloku przy ulicy Zamenhofa. W ’97 do pracy ma blisko, jest kierowniczką działu organizacyjnego i kadr Zarządu Budynków Mieszkalnych przy Wróblewskiego. Wszystkie dokumenty pracowników trzyma tam na parterze. – I wszystko musieliśmy przenosić na świetlicę na drugim piętrze. Parter opustoszał, zostało tylko kilka mebli – wspomina. – Wtedy dyrektorem był pan Lisiewicz i on monitorował sytuację. Mieszkał za torami, ale też się bał, czy dojdzie do niego woda. Staraliśmy się zadbać o ZBM, ale równocześnie każdy myślał o tym, jak będzie niego w domu. Wszyscy bali się wody. Na koniec, już po zamknięciu Zakładu, z dyrektorem jeszcze zabezpieczałam silikonem drzwi wejściowe, żeby jak najmniej wody przeniknęło do środka. Gdy Odra wylała, przy Wróblewskiego było jej do trzeciego schodka. Do pracy wróciliśmy po trzech dniach. Nasza koleżanka mieszkała w Siedlisku i jeździła do Nowej Soli przez Głogów, bo droga była przerwana. W budynku ZBM nie mieliśmy wody, wyjątkiem była kotłownia – wybiło od gruntu. Tam wlała się do kolan. Sam piec nie odniósł specjalnych uszkodzeń, bo wcześniej wymontowaliśmy kasetę elektroniczną do jego sterowania.

fot. Roman Pluciński

Mam garaż przy Topolowej i syn wywiózł samochód do Zielonej Góry do znajomego. Z domu nie musiałam się ewakuować. Jedna rodzina, z parteru, wyprowadziła się. Sąsiadka spakowała ciuchy i przyniosła cały towar do mojego mieszkania. O dom się nie bałam, w końcu mieszkam na trzecim piętrze. „Budynek chyba nie popłynie?” – myślałam.

Zalało nam piwnicę. Wcześniej wzięłam z niej tylko lepszy rower i zaciągnęłam na balkon. Słoiki i resztę sobie odpuściłam. Trudno – niech się dzieje. Byłam już tak zmęczona zabezpieczaniem biura i przenoszeniem dokumentów, że dałam sobie spokój. Worki w piwnicznych okienkach nic nie dały. Może zabezpieczyły tylko przed zbiciem szyb.

Od drugiego dnia powodzi nie mieliśmy prądu. Żałowałam, że nie kupiłam baterii do radia. Jakoś dzień później zabrakło też gazu. Nawet kawy nie mogłam się napić, a nie mogę bez niej żyć, bo jestem niskociśnieniowcem. Jak sobie radziłam? Kombinując. Podgrzewałam wodę jak nasze babcie w dawnych czasach: jakiś spodeczek, denaturat i kubek z kawą. Jedzenie wozili nyską, ale skorzystałam tylko raz – pobrałam świeży chleb. Prąd włączyli nam w ciągu tygodnia. Gaz trochę później, bo musieli nam zrobić od nowa całą instalację. Z wcześniejszą już nic nie dało się zrobić. Tak była nasiąknięta wodą.

Dostałam też w kość z powodu działki przy Wodnej. Tam wody było na dwa metry, łódkami pływali. Zerwało kilka altan, taka była siła żywiołu. Stamtąd zabrałam wcześniej tylko elektryczne rzeczy i leżaki. Na stoliku postawiłam krzesło, a na nim telewizor. Ale i tak go zmiotło. Później na działkach pojawiło się mnóstwo białego nalotu. Do dziś nie wiem, co to było. Najbardziej żałowałam róż i iglaków. Starsze, które znalazły się nad wodą – przeżyły, bo miały dostęp do tlenu.

Po tym wszystkim otworzyłam szeroko drzwi do altany, wzięłam urlop i wyjechałam na dwa tygodnie do siostry pod Toruniem. Byłam tą powodzią tak zmęczona, że wcale nie przeżywałam szczególnie tej działki. Tam miałam las, spokój. Odpoczęłam. W Polsce było głośno o tym, że Nowa Sól się obroniła. W Toruniu wzięłam taksówkę i zaczęliśmy z kierowcą rozmawiać o powodzi. Mówię mu, że właśnie od niej uciekłam. Zapytał, skąd jestem, a ja z dumą, że z Nowej Soli. „O, przecież to słynne miasto, które się obroniło!”. Jego wnuczka w telewizji oglądała relacje z powodzi i ponoć później bała się deszczu uderzającego w szybę.

Ludzi jednoczy nieszczęście

Gdy wróciłam, meble na działce zdążyły przeschnąć. Nie były już takie ciężkie, więc je wyniosłam. Miasto organizowało wywózki większych gabarytów, składaliśmy je przed bramą. Przez rok nie uprawiałam niczego nowego. Przekopałam tylko ziemię i położyłam dużą warstwę wapna. Zrobiliśmy badania i okazało się, że ziemia na działce nie była skażona. Powiedzieli nam, że możemy spokojnie uprawiać. Dobrze, że to się tak skończyło, bo mogło być przecież dużo gorzej.

fot. Muzeum Miejskie w Nowej Soli

Niedaleko był zalany sam dół cmentarza, taki nieduży odcinek. Wiem, bo widziałam na własne oczy – jeździłam po mieście rowerem i obserwowałam. Prezydent Gonet też jeździł rowerem. Robiłam zdjęcia i miałam je w laptopie, ale jak zaczęła się pandemia, pożyczyłam go synowi znajomych do nauki zdalnej. No i jakoś tak wyszło, że wszystko mi skasował. Szkoda, bo to pamiątka. Miałam fotografie znad Odry, jak były te hałdy worków i ludzie doglądali wałów. Ten taksówkarz z Torunia zapytał mnie, jak my się obroniliśmy, skoro po drodze padały wszystkie miasta. Odpowiedziałam, że po prostu wszyscy mieszkańcy ruszyli na pomoc. Również ludzie, którzy na co dzień robili tylko jedno: pili. Nie było różnicy, czy ktoś mieszka blisko rzeki, w centrum czy na obrzeżach Nowej Soli. Chyba ludzi jednoczy nieszczęście. Myślę, że dzisiaj nowosolanie też by się skrzyknęli i poszli na te wały. Na co dzień każdy żyje dla siebie, z dala od siebie, ale w trudnych sytuacjach człowiek potrafi się odnaleźć i zachować przyzwoicie.

A, na Muzealnej widziałam wtedy panią redaktor. No, na pewno pan wie, którą. Tę dziennikarkę, co zawsze tak bokiem siedzi. Jaworowicz, tak! Maszerowała po mieście w zielonych gumowych spodniach.

Amfibia

Jarosław Chróściel to szanowany w Nowej Soli fotoreporter sportowy. Potrafi docenić wyjątkowe kadry: – Z dziecięcych lat pamiętam już wcześniejszą powódź. I ten obraz: zalane działki, rozpędzona amfibia jadąca od Bohaterów Getta i w końcu na gazie wpadająca do wody. Niesamowity widok.

Telefony komórkowe w ’97 były rarytasem. Mało kto je miał. Dzisiaj się zastanawiam, jak mogliśmy żyć bez komórek. W 2022 roku każdy na wałach kręciłby filmy. Rodziły się plotki: ktoś dostał telefon, że tu jest już woda, tam się wdarła, że jest już przy Pocztowej albo przy pizzerii na Zjednoczenia. A gdzie indziej dotrze za chwilę. Takie gadanie tylko wzmagało strach.

Zaskoczeniem było to, że powódź przyszła latem. Zwykle mówi się o wczesnowiosennych roztopach, które wywołują powodzie. A tu lipiec, gorąco. Może to i dobrze? Zimą trudniej byłoby nam się bronić.

Mieszkaliśmy przy ulicy Wandy, na parterze, naprzeciwko wejścia do dawnego szkolnego boiska „Elektryka”. Byłem młodym chłopakiem, pamiętam dużo lęku. Moi rodzice zdecydowali, że wszystko, cały dobytek, wyniesiemy na strych.

Czuliśmy się, jakby nadchodziła wojna. Tym bardziej że komunikaty mówiły o tym, iż Odra zalewa kolejne miasta.

Miasto grozy. Ulice puste. To pamiętam. Wszyscy na wałach. Woziło się piasek, worki. Potem to było rozdzielane. Mieliśmy takie punkty oporu przeciwko powodzi. Zbrojnego wręcz. Prawie jak jakiś stan wojenny.

Ludzie wywozili swoje samochody do Kożuchowa. Tata został w naszym mieszkaniu, spał na materacu w pustym domu. Rzeczy przenieśliśmy do sąsiadów na górę. To stara kamienica i targanie takich sprzętów po wąskich schodach nie było takie łatwe. Mieliśmy mało czasu i nawet tych mebli nie rozkręcaliśmy. Po prostu nieśliśmy je w całości. Sąsiedzi z wyższych pięter sobie wtedy pomagali. Nikomu nic nie wadziło. Dzisiaj nie do pomyślenia.

Moja siostra była mała. Pojechaliśmy na osiedle Konstytucji. Przy szesnastce mieliśmy swój sklep. W tamtym czasie dosłownie sprzedałem wszystko: zapałki, papierosy, wodę, chleb, konserwy, mąkę, cukier, maggi, nawet czipsy. Ludzie robili zapasy. W hurtowni brakowało wody. Sprzedawałem rzeczy z mojego dostawczego żuka. Kasa fiskalna na dworze, nie było sensu tego wnosić do środka, bo za chwilę i tak sklep pustoszał. Można było go zburzyć, nic w nim nie było. Ludzie wyrywali sobie wodę.

Sacrum

Codziennie chodziliśmy na wały, żeby sypać worki. Tata wystrugał patyk, wsadził go w ziemię i codziennie sprawdzaliśmy, czy woda opada. Tak, ten patyczek traktowaliśmy jako wyznacznik naszego losu. Woda była w zasadzie dookoła nas, podeszła do ulic Piotra Skargi, Brzozowej i dochodziła do bram dawnej szczeciniarni. Widzieliśmy ją. Zalało cmentarz i to był wyjątkowo przejmujący widok. Bardzo dużo ludzi zabezpieczało kościół św. Antoniego. W końcu to świątynia, sacrum.

Do nas woda nie doszła. Wandy jest dość wysoko, ale strach był ogromny.

fot. Muzeum Miejskie w Nowej Soli

Wiesz, co mnie poruszało wtedy? Że ludzie, którzy na co dzień stali pod sklepem z piwem, odstawili chlanie i poszli ładować worki. Kto by się tego spodziewał? Oni w zasadzie już nie mieli siły ich ładować, ale chociaż je trzymali. Pomagało nam wojsko, dziewczyny przynosiły chłopakom wodę, jakieś jedzenie.

Nie było nikogo, kto przeszedłby obok powodzi obojętnie.

Mało kto dawał nam szansę, że się uda obronić Nową Sól. Ale się udało. Jak woda zaczęła spadać, była ulga. Tylko człowiek nie wiedział, czy za chwilę znowu coś się nie wydarzy.

Tak, 1997 rok to dla mnie ważne chwile. Dla Nowej Soli i mieszkańców takie być albo nie być. Jak przychodzi lipiec, to często wspominamy tamte momenty. Później już nigdy w Nowej Soli nie czułem takiego zjednoczenia. Potwierdziło się, że w obliczu dramatu ludzie potrafią wyjść ponad podziały, niechęci. Potrafią pokonać słabości. Byliśmy jednością. Na tych wałach siedzieliśmy dzień i noc. Człowiek szedł się przespać i z powrotem, żeby ratować miasto.

Do dzisiaj mam ten widok przed oczami: młodzież, dorośli, starsi, wały, Odra. Te wszystkie imponujące umocowania stały później jeszcze bardzo długo.

Mam nadzieję, że to się nigdy nie powtórzy.

Potem było dużo błota i komarów. Całe chmary. Straszny smród.

10 lat mieszkaliśmy przy ulicy Wojska Polskiego, ale jak zmarli moi rodzice, z żoną i córkami wróciłem do tego samego mieszkania przy Wandy. Do domu, o który tak baliśmy się w 1997 roku.

Kozanów

Na stronie Fundacji Dom Pokoju, której szefuje, piszą, że „wierzy w ogromną rolę tożsamości lokalnej. Maja Zabokrzycka urodziła się i mieszka we Wrocławiu, w 97′ zalanym. „Zajmuje się budowaniem dialogu i pracą w społecznościach lokalnych – czytam w internecie. – Specjalizuje się w rewitalizacji społeczno-gospodarczej i budowaniu sieci współpracy międzysektorowych – od 2010 roku, przez dziewięć lat, prowadziła Infopunkt Nadodrze, w który między innymi budowała sieć Artystyczne Nadodrze, a także zaangażowana była tworzenie programu rewitalizacji wrocławskiego Nadodrza”.

Zabokrzycka przyjechała do Nowej Soli w lutym 2022 roku, żeby poprowadzić warsztaty „Kanon wolnych Polaków”. Historyczne, bo pierwsze w wyremontowanym budynku dawnego gimnazjum nr 3, w którym teraz miasto zrobiło Centrum Aktywności Społecznej. – Będziemy rozmawiać o historii Polski – opowiadała mi kwadrans przed zajęciami. – O tym, co w stuleciu polskiej wolności było dla nas najważniejsze.

O historii zarówno jeśli chodzi o konkretne wydarzenia, procesy historyczne, jak i postaci, które odcisnęły na nich swój ślad – precyzowała Zabokrzycka. Pomyślimy, jak to wszystko wpływa na naszą tożsamość. Wychodzimy od wielkiej historii i zadajemy pytanie, jak to się przekłada na lokalność, jak sami siebie identyfikujemy.

Jak wygląda kanon wolnej Polki Mai Zabokrzyckiej? Dla mnie bardzo ważnym momentem były narodziny „Solidarności” – zaznacza. To doprowadziło później do narodzin demokracji w naszym kraju. Na pewno okrągły stół również jest ważnym momentem. Podobnie jak II wojna światowa, która kompletnie przewróciła losy Polski i między innymi doprowadziła do tego, że tutaj, w zachodniej części kraju, prawie wszyscy jesteśmy napływowi. I w moim Wrocławiu, i w waszej Nowej Soli.

– A powódź w 1997 jest dla ciebie ważnym momentem? – pytam.

Zabokrzycka: – Bardzo. Miałam wtedy dwanaście lat i to było dość traumatyczne. Byłam na kolonii nad morzem i tam utknęłam, nie mogłam wrócić do domu. Oglądałam relacje w telewizji. W jednej z nich zobaczyłam Księże Małe, moje osiedle. Było kompletnie zalane do pierwszego piętra. Nie miałam kontaktu z rodzicami i byłam przerażona. Zbiegło się to ze śmiercią dziadka, dlatego to było dla mnie duże przeżycie.

Szefowa Domu Pokoju podkreśla, że powó1997 była ważną chwilą również dla całego Wrocławia. – W pewnym momencie urosła nawet do rangi dziejowego zdarzenia, które mocno wpłynęło na tożsamość mojego miasta – tłumaczy. – Ówczesny prezydent Bogdan Zdrojewski mówił, że to był moment zbudowania solidarności wrocławian, wspólnoty. Trochę na nowo. Ludzie mieli puczcie, że jeżeli razem nie przeciwstawimy się żywiołowi, to on odbierze nam kawał tego miasta. Napełnianie worków i układanie z nich wałów było trochę jak odbudowa Wrocławia tuż po wojnie. Wtedy też trzeba było od nowa wykuć wspólnotę. Pokazać, że pracujemy dla dobra naszego miasta. Powódź też była taką chwilą. Nieważne, w której części Wrocławia mieszkasz – czy to jest bogate willowe osiedle, czy czynszowe kamienice na Nadodrzu – wszystkie te miejsca były zagrożone wielką wodą. I wszyscy jak jeden mąż rzucili się na ratunek.

Tak jak w Nowej Soli.

*fragment książki „Rzeka ma zawsze rację” na 25-lecie powodzi stulecia z 1997 roku. Premiera planowana jest w lipcu. O szczegółach będziemy informować

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Mateusz Pojnar

Aktualności, sport

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content