Anioły, nie ludzie [#retroKrąg]

Nowosolskie Adopcje Zwierząt dostały Kryształ Wolontariatu. Z tej okazji w ramach cyklu #retroKrąg przypominamy nasz reportaż z 2019 r. – Adopcje zwierząt to nie tylko prowadzenie profilu na Facebooku, to ogrom czasu, opieki i pracy, który trzeba wkomponować w prywatne i zawodowe życie, dlatego członkowie grupy, która kryje się za nazwą Nowosolskie Adopcje Zwierząt, to anioły, nie ludzie – mówi rzecznik urzędu miasta Ewa Batko przy okazji piątych urodzin NAZ

– Kiedyś syn zapytał, czy nie pojechałabym z nim pomóc w wyprowadzaniu psów przebywających w nowosolskim przytulisku. Pojechałam. Dziś syn już tego nie robi, bo ma troje małych dzieci, ale ja i córka angażujemy się dalej – mówi Edyta Straka, wolontariuszka nieformalnej grupy Nowosolskie Adopcje Zwierząt.

– U mnie zaczęło się to od poznania Magdaleny Samborskiej, która na długo zanim powstało NAZ, udzielała się w przytulisku w Kiełczu. Kiedyś przede wszystkim zauważalnym problemem było słabe nagłośnienie kwestii samych adopcji. Istniał już profil na Facebooku, ale jego aktywność była niewielka – wspomina kolejna z wolontariuszek Elżbieta Nowakowska.

Ponad 300 adopcji!

Przełomowym krokiem, dziś uważanym za początek NAZ, była mająca miejsce przed pięcioma laty rozmowa wolontariuszek z Beatą Pietrzykowską, naczelniczką miejskiego Wydziału Gospodarki Komunalnej i Ochrony Środowiska oraz Pauliną Bugajską, pracownicą tego wydziału.

Promocja adopcji ruszyła z miejsca. Początkowo cieszyło, jak liczba odbiorców internetowych ogłoszeń sięgała 500 osób, ale to był dopiero początek. Dziś profil NAZ na Facebooku śledzi ponad 6 tys. użytkowników!

– Zdjęcia zwierząt i przekazywanie informacji o nich są kluczem do sukcesu. Nasze posty widzą i udostępniają nie tylko osoby prywatne, ale też inne organizacje. Zasięg jest ogólnopolski, a zdarzają się też adopcje zagraniczne – i to do tak odległych krajów, jak np. Kanada. Nie licząc młodych zwierząt, które jeszcze zanim otrzymały imię, już znalazły swoich właścicieli, przeprowadziliśmy do dziś dokładnie 310 adopcji psów i kotów – mówią wolontariuszki NAZ.

Ewa Batko, rzeczniczka prasowa urzędu miasta, sama jest właścicielką dwóch kotów, które do jej domu trafiły właśnie za pośrednictwem nowosolskich pomocników zwierzętom. Podkreśla, że praca wykonywana przez wolontariuszy zasługuje na wyjątkowe docenienie.
– To jest nie tylko prowadzenie profilu na FB, ale też ogrom pracy na rzecz zwierząt, którą trzeba wkomponować w prywatne i zawodowe życie, dlatego członkowie grupy, która kryje się za nazwą Nowosolskie Adopcje Zwierząt, to anioły, nie ludzie – nie ma wątpliwości Batko.
Wolontariusze, poza szukaniem nowych domów dla kotów i psów, odwiedzają je w przytulisku i w domach tymczasowych, które najczęściej sami też prowadzą. Codziennością jest więc karmienie, sprzątanie po zwierzętach, a nierzadko podawanie leków.

– Ale żeby ktoś nie pomyślał – nie narzekam. To mój wybór, nikt mnie do tego nie zmusza – mówi Straka, u której w domu przebywa wiele zwierząt, a niektóre z nich należą do tzw. nieadopcyjnych. – Są zwierzęta, których nikt albo prawie nikt nie weźmie, jak np. kot z amputowanymi tylnymi łapkami czy taki, który sam nie oddaje moczu – mówi pani Elżbieta.

– Tym drugim jest Bajka. Nawet jakby znalazł się ktoś chętny, to nie chcę ryzykować i oddawać kotki komuś innemu. Wiem, że do końca życia nie będę miała wakacji czy urlopu, bo mechaniczne powodowanie, że kot odda mocz, nie jest prostą sprawą. A jak się tego nie zrobi przez dzień czy dwa, to można doprowadzić do śmierci kota. Znając najróżniejsze historie o tym, co ludzie potrafią robić ze zwierzętami, wolę, żeby Bajka już zawsze była u mnie – przyznaje pani Edyta.

Drugie podejście to rzadkość

NAZ mają to szczęście, że mogą się poszczycić bardzo niewielką liczbą adopcji, które trzeba było po jakimś czasie odkręcać. To zasługa wywiadów środowiskowych, które wolontariusze przeprowadzają, zanim zdecydują, że można komuś przekazać kota lub psa.
– Rozmawiamy z takimi osobami i jeśli mamy przeczucie, że wybrane zwierzę niekoniecznie do nich pasuje, bo np. nie odpowiada temperamentem, to podpowiadamy inne. Stąd nieudanych adopcji przez pięć lat przydarzyło się bardzo mało – mówi Elżbieta Nowakowska.
Wśród takich była m.in. adopcja psa Borysa, którego zachowanie kompletnie zmieniło się w nowym domu. Właścicielka nie mogła sobie z nim poradzić, ale przy następnym podejściu, gdy wiedza o zwierzęciu była już większa, kolejny dom okazał się strzałem w dziesiątkę. Wolontariuszki wspominają też psa Bercika, który tak kochał swoją panią, że innym osobom zaciekle uniemożliwiał zbliżanie się do niej. W tym wypadku znów następny właściciel wiedział, jak z tym psem pracować, by takie zachowanie zmienić.
Przykra, ale ze szczęśliwym finałem była historia Maksa. Ten duży pies od urodzenia miał pecha. Swoją wielkością często wzbudzał niepotrzebny strach, przechodził dwie kolejne adopcje, a jeden z właścicieli oddał go w fatalne warunki. Głodzony i żyjący w brudzie, wpadł w depresję, ale dziś jest szczęśliwym mieszkańcem domu pod Polkowicami.
Szeroki zasięg profilu NAZ powoduje, że czasem z dalekich stron spłynie propozycja adopcji zwierzęcia. Pod warunkiem, że wolontariusze sami dostarczą psa czy kota. – Nie mamy na takie wyjazdy pieniędzy i szczególnie odmawiamy, gdy chodzi o kocięta czy szczeniaki, bo na nie zwykle nie brakuje chętnych bliżej, na miejscu. Ale jak np. zgłosiła się osoba chętna adoptować kilkunastoletniego już kota Banitę, to pojechałyśmy z nim do Tczewa – wspomina pani Elżbieta.
Wolontariusze do dyspozycji mają karmę kupowaną nie tylko przez urząd miasta, ale i przekazywaną przez licznych miłośników zwierząt. Bez tego kotom wolno żyjącym, które wbrew opinii niektórych są w mieście bardzo potrzebne, żyłoby się dużo trudniej. Ludzie z własnej woli kupują specjalistyczne karmy, ale też zabawki i inne sprzęty dla zwierząt. Z NAZ stale współpracuje np. mieszkanka Niemiec, która regularnie wysyła do Nowej Soli paczki. Kolejna osoba co jakiś czas dopomina się, by do niej pisać i wprost dyktować, co aktualnie jest do kupienia.

Sterylizacja jest właściwa!

Wolontariat nastawiony na zwierzęta to też sytuacje trudne. Niełatwe jest np. organizowanie domów tymczasowych, bo to sytuacja, w której trzeba się zgodzić na opiekę nad zwierzęciem, która może potrwać miesiąc, ale równie dobrze dwa, trzy i więcej, a nawet przeciągnąć się do lat.
– Nie chcemy z domów tymczasowych zabierać zwierząt do klatek. Sami mamy u siebie np. koty, które są z nami już tak długo, że dziś już nie chcemy ich nikomu oddawać – mówią panie Edyta i Elżbieta.
Czasem do którejś z nich zadzwoni osoba, która znalazła małe kocięta i domaga się natychmiastowego ich zabrania. – Niektórym wydaje się, że jak znaleźli i zadzwonili, to już pomogli. A to dopiero początek drogi. Inni chwalą się i zbierają w internecie pochwały za to, że znalezionego kota oddali do schroniska. To również niewielka pomoc, bo śmiertelność kotów w takich miejscach jest bardzo wysoka – podkreśla Nowakowska.
– Problemem są nietolerujący sterylizacji prywatni rozmnażacze kotów. A sterylizacja to sposób na walkę z bezdomnością wśród tych zwierząt i naszym zdaniem, jeśli ktoś jest jej przeciwny, to nawet nie powinien adoptować kotów – mówią wolontariuszki. – Wiele kociąt zostaje porzuconych jeszcze zanim osiągną trzy miesiące, czyli nim matka nauczy je rozróżniać mocne ugryzienie czy zadrapanie od zabawy. Bywa, że trafią do jakiegoś domu, gdzie są tylko kaprysem i po ugryzieniu kogoś – albo jak podrosną – znów lądują na ulicy. Niedawno głośny był przypadek wyrzucenia ciężarnej kotki przez okno.

Policja czasem zawodzi

Grupę wolontariuszy tworzy dziś siedem osób, do których regularnie dołączają inni udzielający się w przytulisku.
– Czasem ludzie zgłaszają nam, że gdzieś biega pies, a my nie jesteśmy decyzyjni w tych kwestiach. Najlepszym rozwiązaniem jest informować o takich rzeczach straż miejską. Najlepiej samemu zrobić też zdjęcie zwierzęciu i ogłosić to w internecie, np. na Spotted, bo może się okazać, że zaraz znajdzie się właściciel. Innym rozwiązaniem jest telefon do urzędu lub do przychodni Alfa – podpowiada pani Elżbieta.
Najtrudniej pod tym względem jest w weekendy. – Wtedy zostaje nam policja, a tam wszystko zależy od tego, kto aktualnie jest w pracy. My jako osoby prywatne nie możemy bez obciążenia kosztami wezwać do porzuconego zwierzęcia lekarza weterynarii. To może zrobić policjant. Bywa, że zachowa się rewelacyjnie i wezwie dyżurującego weterynarza, ale często policjant próbuje nas zbyć tekstami, że oni nie są instytucją pomocową ani przychodnią. A chodzi wyłącznie o wezwanie lekarza – opowiada pani Edyta.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Artur Lawrenc

Aktualności, oświata

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content