Pocieszaj rodziców. To jedna z największych katastrof w Polsce po II wojnie światowej [REPORTAŻ]

– Czas leczy rany? Nieprawda – nie leczy, tylko człowiek po prostu żyje dalej, bo musi – mówi siostra żołnierza Jerzego Piłata, który zginął w katastrofie kolejowej pod Bytomiem Odrzańskim. Razem z dziewięcioma kolegami. Mija 35 lat od tej tragedii

4 czerwca 1988 r., przed godz. 7.00, grupa 13 żołnierzy jedzie starem 66 na prace melioracyjne do wsi Żukowice. Są na zasadniczej służbie wojskowej. Przystają na chwilę w Bytomiu Odrzańskim, gdzie wysiada jeden z nich, oszukując swoje przeznaczenie.

Za chwilę dojeżdżają na przejazd kolejowy pod Bytomiem. To przejazd kategorii D: ma tylko znaki ostrzegawcze dla kierowców i krzyż św. Andrzeja. Zasłaniają go krzewy i słupy trakcyjne. Najprawdopodobniej było tak: jeden pociąg przejeżdża, wtedy kierowca auta wjeżdża na przejazd, ale nie dostrzega, że z drugiej strony nadjeżdża kolejny pociąg z prędkością 100 km/h. Dochodzi do katastrofy. Ginie 10 żołnierzy, część z nich na miejscu.

Pociąg numer 67413, z którym zderzyła się wojskowa ciężarówka, był pociągiem dodatkowym, tego dnia jechał po raz pierwszy. Zawiózł dzieci na kolonię do Głogowa i wracał pusty.

W starze było osiem kanistrów z benzyną. Po uderzeniu wybuchł pożar, żołnierze zamienili się w żywe pochodnie.

Kadr z filmu z materiałów wojska

Dwóch żołnierzy uszło z życiem, inni próbowali się jeszcze ratować. – Pani Zosia, która mieszka obok przejazdu, opowiada, że podbiegł do niej palący się chłopak – mówi mi st. chor. Ryszard Stępniewski. – Rzucił się na ziemię, krzyczał „wody!” i przy niej skonał.

Świadek

St. szer. Robert Kopciuch z Nowej Soli nie dożył swoich 21. urodzin. Miał je obchodzić 22 czerwca.

– Zginął na miejscu. Brat leżał prawdopodobnie pod słupem – mówi pani Eleonora, jego siostra. – Tak, potem słyszałam opowieści, że to były straszne sceny: ci chłopcy płonęli i biegali, wołając o pomoc.

Pani Eleonora zaznacza, że Robert był dobrym bratem. Miał być świadkiem na jej ślubie. – Nas było sześcioro, on najmłodszy – opowiada. – Wysoki chłopiec, późno zaczął rosnąć. Zawsze można było na niego liczyć. Miał swoje za uszami, od małego wszędzie go było pełno. Potrafił narozrabiać, jak każdy młody chłopak. Jak coś zbroiliśmy, to zrzucaliśmy winę na Roberta – jemu zawsze się upiekło, bo był najmłodszy. Znosił do domu zwierzęta z okolicy, które potrzebowały pomocy. Byłam z nim bardzo zżyta. Chodziliśmy razem na imprezy. Robert zaczął mnie uczyć jazdy samochodem, a kiedyś ludzie się dziwili: co, kobieta za kierownicą? On zawsze powtarzał: jak się nauczysz, nie będziesz zależna od męża.

– Aż mi się ręce trzęsą, jak o tym opowiadam. Brakuje mi go – przyznaje pani Eleonora. – Czasem zastanawiam się, co by było, gdyby nadal żył. Jak umiera ktoś starszy, jest inaczej – przeżył swoje życie. Ale brat był młodziutki, nie dostał takiej szansy.

Kadr z filmu z materiałów wojska

Ostatnie spotkanie siostry i brata? Dzień przed śmiercią, w piątek, Robert przyjechał na chwilę do rodzinnego domu. Poprosił mamę, by zrobiła pierogi. Uwielbiał je. Powiedział, że rano jadą na robotę i jak będą wracać, to je odbiorą.

Pani Eleonora: – Wiele rzeczy wymazałam z pamięci. Pewnie dla zdrowia psychicznego. Koło 7.00 zaczęły strasznie wyć syreny. Przerażające. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Drugi brat był wtedy kierowcą autobusów i wysłali go, żeby odebrał pasażerów tych pociągów. Na miejscu widział ciała i doszczętnie zniszczony samochód. Zwrócił uwagę szczególnie na jedno ciało – leżało przykryte, ale było widać blond włosy. To był nasz brat.

– Wojsko poinformowało nas o tragedii dopiero wieczorem, koło 19.00. 12 godzin po wypadku przyjechał jakiś wysoko postawiony oficer – opowiada siostra Roberta. – Później mama walczyła o to, by otworzyli trumnę, bo chciała zobaczyć, czy na pewno chowa swojego syna. W organizacji pogrzebu pomagała ciocia, bo mama i ojciec sami nie byli w stanie sobie z tym poradzić.

Robert został pochowany w Nowej Soli na cmentarzu przy ul. Wandy. Były wojskowe salwy honorowe, przyszło mnóstwo ludzi. Wielu kolegów do dziś odwiedza jego grób, żeby zapalić znicz.

Pogrzeb Roberta Kopciucha (mat. rodziny)

– Koło przejazdu było mnóstwo chaszczy i krzaków, wszystko zarośnięte. I to powodowało złą widoczność – mówi pani Eleonora. – Teraz tam jest zupełnie inaczej, uporządkowali teren. Do dziś mam tak, że jak jadę samochodem i widzę przejazd, najchętniej zamknęłabym oczy. To we mnie siedzi. Boję się takich miejsc, wręcz staram się omijać przejazdy.

Kadr z filmu z materiałów wojska

– Na grobie jest zdjęcie Roberta i trudno mi się na nie patrzy. Mama chciała, żeby był jego portret i wszyscy to uszanowaliśmy. Dlatego częściej jeżdżę na miejsce katastrofy niż na cmentarz – przyznaje siostra Roberta. – Tata umarł wiele lat później i został pochowany z synem. Tak chciał, bo on był jego oczkiem w głowie, bardzo go kochał. Dla naszej rodziny ten wypadek jest piętnem, które odczuwamy do dziś. Po katastrofie my wszyscy na własną rękę, prywatnie korzystaliśmy z pomocy psychologicznej.

Przysięga

St. chor. sztab. Ryszard Baszak był szefem kompanii zaopatrzenia. W czerwcu ‘88 pełnił też obowiązki dowódcy kompanii, pierwszy był na urlopie. Baszak do dziś mieszka Kożuchowie.

Feralnego 4 czerwca jechał do jednostki motorowerem na przysięgę. Po drodze spotkał kwatermistrza. – Zatrzymał się i powiedział: był wypadek chłopaków z kompanii – wspomina Baszak. – Zawróciłem do domu, wsiadłem do samochodu i pojechałem na miejsce. Widok był tragiczny: samochód roztrzaskany, wszystko spalone, wszędzie porozrzucane buty. Część żołnierzy zabrało już pogotowie. Później pojechałem z prokuratorem do szpitala, żeby w prosektorium zidentyfikować ciała. Znałem tych chłopców, w końcu byłem ich bezpośrednim przełożonym. Porozkładali karteczki, a ja mówiłem, jak się nazywają.

W poniedziałek Baszak dostał jeszcze jeden telefon z prokuratury. Znowu miał się do niej zgłosić. – Bo im te karteczki się pogubiły – rozkłada ręce. – I ponownie musiałem to przeżywać.

– To byli wspaniali ludzie, nigdy nie było z nimi problemów – wspomina chłopaków, którzy zginęli. Wśród nich był chor. Konrad Burzyński, jego kolega. – Fajny, życiowy chłopak, z którym dobrze mi się współpracowało – mówi wojskowy.

Najtragiczniejszy

Ryszard Matejko jest emerytowanym strażakiem z Nowej Soli. Mieszka w budynku, w którym kiedyś pracował – dawniej siedziba straży pożarnej była przy ul. Grota-Roweckiego.

Ze służb mundurowych jako pierwsi na miejscu wypadku byli nowosolscy strażacy. Na początku dostali zgłoszenie, że pali się cysterna na stacji kolejowej. Dopiero w drodze dowiedzieli się, że to żołnierze mieli wypadek. – Gdy dojechaliśmy na miejsce, paliła się jedna z lokomotyw – wspomina Matejko. – Niektórzy chłopcy jeszcze się ruszali, więc najpierw zaczęliśmy im udzielać pierwszej pomocy. Potem zajęły się nimi służby medyczne, a my gasiliśmy lokomotywę. Żołnierze ze strażakami wrzucali później zwłoki do worków. Jak na tamte czasy i sprzęt, który mieliśmy, akcja przebiegła naprawdę sprawnie. Przyjechała policja, przyleciał helikopter z wojskowymi oficerami śledczymi, a z Zielonej Góry dojechał samochód ratownictwa technicznego, który miał agregat i rozwieraki. Kierowca stara zakleszczył się w pojeździe, bo rama auta była zgnieciona, zwinięta w rulon. Razem z nim.

Już nie żył. To był ostatni człowiek, którego ewakuowali z miejsca wypadku. – Do tej pory mam go przed oczami – zaznacza Matejko. – To zostaje w człowieku.

Strażacy wrócili do remizy mniej więcej o 12.30-13.00. – Tamtego dnia, o 8.00, mieliśmy mieć koniec zmiany – wspomina Matejko. – Dowódca plutonu zarządził, że nowa zmiana nie pojedzie na miejsce i nas nie podmieni. Oni byli gotowi, chcieli jechać. Po prostu chciał oszczędzić im widoku tej tragedii i potencjalnej traumy. Dodatkowa pomoc była zbędna – w tym sensie, że poszkodowani zostali już zabrani przez pogotowie.

Matejko jako zawodowy strażak przepracował 20 lat. Mówi, że wypadek na przejeździe kolejowym szczególnie utkwił mu w pamięci. – Najtragiczniejszy, jaki widziałem – nie ma wątpliwości. – Zdarzały się wypadki drogowe, w których ginęły dwie-trzy osoby, ale czegoś takiego już nigdy nie zobaczyłem. I nigdy już tego nie zapomnę.

Później dowiedział się, że tam zginął również jego szkolny kolega. Przypadkiem natrafił na jego klepsydrę.

20 dni cierpienia

St. szer. Jerzy Piłat, jedna z ofiar wypadku, pochodził z gminy Karczmiska na Lubelszczyźnie. Miał jedną siostrę, trzy lata starszą: Marta Słoka mieszkała wówczas koło Wałbrzycha. – To było bardzo dobre dziecko. Wspaniały, otwarty chłopak, który miał dziewczynę i plany na przyszłość – siostra opowiada o bracie. – Był wrażliwy na krzywdę innych. Nikogo od siebie nie odtrącał, solidaryzował się ze słabszymi. Miał dobre serce, więc był lubiany.

Pani Marta o dramacie dowiedziała się od rodziców, wysłali telegram. – Pierwsza reakcja? Jeden wielki szok – wspomina. – Rodzice od razu wsiedli do pociągu, żeby pojechać do szpitala w Nowej Soli. Tata zobaczył Jurka, ale mamie nie pozwolił już wejść do sali.

Jerzy został przetransportowany helikopterem do Warszawy do szpitala przy ul. Szaserów. Lekarze robili, co mogli, ale po 20 dniach zmarł. – To było dla niego 20 dni cierpienia. I najtrudniejszy czas w naszym życiu – wzrusza się pani Marta. – Wielu jego kolegów Pan Bóg powołał od razu, a on musiał tak cierpieć. Był przytomny, rozmawialiśmy. Opowiadał, że siedział w połowie ciężarówki i wyrzuciła go z niej siła wybuchu. I że się palił. Później stracił przytomność, dlatego wiele nie pamiętał.

Siostra Jerzego ma duży żal do wojska: – Za to, że wtedy nie dostaliśmy żadnego wsparcia, żadnego psychologa. Zostaliśmy sami z tym bólem, z płaczem. Po drugie, jak zrobili już pomnik, to na tablicy napisali błędnie kilka nazwisk chłopaków. Później to zostało naprawione. Jak mogło dojść do czegoś takiego? Nawet tego nie dopilnowali? Po trzecie, wysłali brata do wojska na drugi koniec Polski, widzieliśmy się w ciągu tych dwóch lat raptem kilka razy. Po co? Nie można było chłopaka ulokować gdzieś bliżej? Przecież to było dziecko.

– Minęło 35 lat, ale to wszystko nadal jest w głowie i w sercu – podkreśla Marta Słoka. – Czas leczy rany? Nieprawda – nie leczy, tylko człowiek po prostu żyje dalej, bo musi. Jakoś się z tym próbuje oswajać. Rodzice do dziś cieszą się codziennością: mają mnie, dwoje wnuków, prawnuki, ale to, co stało się z Jurkiem, głęboko w nich siedzi. Wychodzi podczas świąt, rodzinnych spotkań. Trudno mi sobie wyobrazić, jak oni to przeżyli.

Pani Marta rok po katastrofie uczestniczyła z rodzicami w odsłonięciu pomnika. Postawiło go wojsko. Ale od tamtej pory musiało upłynąć ponad 30 lat, żeby odwiedziła to miejsce ponownie. Katastrofą z ‘88 zaczęła się interesować jej córka. Szukała na ten temat informacji w internecie. – I nawiązała kontakt z rezerwistami – mówi pani Marta. – Dla córki i syna moment, w którym stanęli w końcu pod pomnikiem, okazał się bardzo ważny. W tym roku będziemy z rodziną na obchodach rocznicy. To jest nam potrzebne.

Idźcie, idźcie

Pani Teresa, mama st. kpr. Jarosława Wadyckiego, który zginął w katastrofie, tak mówiła w przededniu Wszystkich Świętych w 2021 r.: – Do dziś jest ciężko. Pamiętam, że byłam wtedy w pracy. Kierowca przyjechał z Nowej Soli i opowiadał, jaki był straszny wypadek. Mówił, że zginęło 10 żołnierzy. Tam mój syn miał jechać – mówię. Brygadzista mnie ochrzanił: aj tam, głupoty gadasz. Przyjechała córka i zabrała mnie do domu. Zapytałam, czy z Jarkiem coś się stało. Odparła, że nic nie wie. Nie powiedziała, no bo on już pewnie nie żył…

– W sobotę był wypadek, a w niedzielę pojechaliśmy do Kożuchowa – opowiadała Teresa Wadycka. – Przydzieleni żołnierze mieli nam pomagać. Pojechaliśmy do Nowej Soli ich rozpoznać. Wielu tych żołnierzy było, fakt, zostali przydzieleni do organizacji pogrzebów. Wytłumaczyli, dokąd iść, ale nie zaprowadzili nas, tylko „idźcie, idźcie”. Wojsko mówiło też, że będzie psycholog, a nie było nikogo do rozmowy. Córka miała wtedy 10 lat. Bardzo to przeżyła, była zżyta z bratem. Jarek bardzo o nią dbał.

Kumple

Wracam do st. chor. Stępniewskiego: – Nasz batalion był wtedy na pracach we Wrocławiu na WKS Śląsk. To był wojskowy klub, żołnierze pomagali przy budowie jego infrastruktury.

Stępniewski, nowosolanin, w dniu wypadku jechał do domu na weekend. W pociągu czytał książkę. Na chwilę podniósł głowę i zobaczył, że zbliżają się do Bytomia Odrzańskiego. Dostrzegł też wojskowego stara ze znakiem jego jednostki. Zdziwił się. Obrócił głowę, a z drugiej strony stała zniszczona ciężarówka.

Na dworcu spotkał kapelmistrza orkiestry wojskowej. On mu wszystko opowiedział. – To była jedna z największych katastrof w Polsce po II wojnie światowej – podkreśla Stępniewski. – Wielki szok, przecież to byli nasi żołnierze. Szkoda tych chłopaków. Znaleźli się w złym czasie w złym miejscu.

– Przeżywaliśmy to trochę na odległość – dodaje – bo w poniedziałek wróciliśmy do Wrocławia. Dowództwo zrobiło spotkanie w tej sprawie, a później, jak już wróciliśmy do Kożuchowa, pokazali nam film z wypadku.

Stępniewski razem z rezerwistami zaangażował się w pielęgnowanie pamięci o zmarłych żołnierzach. – Uroczystości 35. rocznicy wypadku będą wyjątkowo podniosłe – zapewnia. – Przyjedzie wojskowa asysta honorowa, po raz pierwszy od 34 lat. Na pewno wśród rodzin pojawią się emocje, u nas też.

Facebookowa grupa Rezerwiści JW 3001 Kożuchów powstała w październiku 2019 r. Jej założycielami są Janusz Kozłowski, Sławomir Toliński i Jacek Gąszczak. Na miejscu katastrofy postawili także swoją tabliczkę: „Rezerwiści JW 3001 Kożuchów pamiętają tragiczny wypadek, w którym zginęli nasi Koledzy”.

– Trzeba pamiętać o tych chłopakach, w końcu byli naszymi kumplami – zaznacza Kozłowski. – Robimy to również z szacunku dla rodzin ofiar. Dzisiaj, jak wspominam tamten dzień, nadal przechodzą po plecach ciarki.

Działania rezerwistów wspiera burmistrz Bytomia Odrzańskiego Jacek Sauter: – Przez lata miałem nadzieję, że wyciągniemy z tego wnioski i po takiej tragedii już nikt nie będzie ginął na polskich przejazdach kolejowych – mówił Sauter w 2021 r. – Niestety, widzimy, że ciągle dzieje się coś złego, czyli chyba nie potrafimy wyciągać wniosków, nie potrafimy się uczyć.

– Pokazujecie – zwracał się do członków grupy – że to byli wasi koledzy. Jesteśmy im wszyscy winni pamięć.

Martę Słokę, siostrę Jerzego Piłata, porusza to, że rezerwiści pamiętają i organizują uroczystości ku pamięci ofiar katastrofy: – To jest dla nas najważniejsze: że została pamięć. Dziękuję im za to.

Pani Eleonora, siostra zmarłego Roberta Kopciucha: – Cieszę się, że rezerwiści pamiętają o chłopakach. Bardzo pomaga gmina i burmistrz. Jestem za to wdzięczna. Dotychczas o utrzymanie tego miejsca dbaliśmy my, rodziny zmarłych, oraz harcerze z Nowej Soli z panem Lewandowskim, ich opiekunem.

***

Żołnierze, którzy zginęli w katastrofie: chor. Konrad Burzyński, st. kpr. Krzysztof Raczkowiak, st. kpr. Jarosław Wadycki, kpr. Stanisław Brodko, kpr. Stanisław Rogalski, st. szer. Tomasz Gierłowski, st. szer. Robert Kopciuch, st. szer. Jerzy Piłat, st. szer. Piotr Poskuta i st. szer. Robert Bogusz.

Marta Słoka: – Tam, w szpitalu w Warszawie, do końca mieliśmy nadzieję, że Jurek przeżyje. Nie dopuszczaliśmy do siebie myśli, że odchodzi. A dziś wiem, widzę to jasno, że on przez te prawie trzy tygodnie się z nami żegnał. Prosił, żebym pocieszała rodziców.

Uroczystości 35. rocznicy katastrofy

Odbędą się w najbliższą sobotę 3 czerwca. Rozpoczną się o godz. 10.00 mszą w kościele św. Marii Magdaleny w Nowym Miasteczku. Będą władze, strażacy ze sztandarem, kompania reprezentacyjna wojska czy uczniowie mundurówki. Ale przede wszystkim rodziny ofiar.

Zebrani pojadą później na przejazd kolejowy pod Bytomiem, gdzie ok. 12.00 będzie dalsza część uroczystości.

– Zapraszamy lokalną społeczność, żeby tego dnia licznie była z nami – mówi rezerwista JW 3001 Janusz Kozłowski, jeden z organizatorów wydarzenia.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

Mateusz Pojnar
Latest posts by Mateusz Pojnar (see all)
FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Mateusz Pojnar

Aktualności, sport

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content