Co było „naj”, czyli 10 lat SFF!

Solanin Film Festiwal nieprzerwanie od 10 lat ciągną dwie lokomotywy, albo jak kto woli idealnie zgrany tandem, z pasażerami którego na dzień przed rozpoczęciem jubileuszowej edycji rozmawiamy o tym wszystkim, co było „naj” w historii tej imprezy. Przed państwem Grzegorz Potęga i Konrad Paszkowski, dyrektorzy SFF

Artur Lawrenc: Kto był najbarwniejszą postacią w historii Solanin Film Festiwal?

Grzegorz Potęga: Pierwszy na myśl przychodzi człowiek napędzając otaczającą go rzeczywistość, towarzysko dominujący w składzie jury – Szymon Bobrowski. Wyróżniłbym też kogoś zupełnie innego i skrytego, czyli Jacka Bławuta. To profesor łódzkiej filmówki oceniający kino pod względem prezentowanych wartości, stawiający kłopotliwe pytania, ale robiący to w niezwykle życzliwy sposób, bo prowadzący do celu, wskazujący kierunki.

Konrad Paszkowski: Tak, Szymon Bobrowski, to bez dwóch zdań. Dołożyłbym jeszcze Arka Jakubika, który dał u nas też koncert jako Dr Misio i Philippe’a Tłokińskiego, który miał nutkę kawalarza.

A jeszcze co do Arka, to warto opowiedzieć, że było tak: był luty czy marzec, siedzimy w kinie „Odra”, myślimy, kogo tu zaprosić i dzwonimy do Mariana Dziędziela; on mówi, że nie może i proponuje Jakubika; pomyślałem – nie, on tylko pajacuje w „13 posterunku”, a miesiąc później zobaczyłem go w „Domie złym” Smarzowskiego i totalnie mnie zachwycił.

Największe zaskoczenie?

KP: Laureat Mocnego Solanina Wojtek Smarzowski. Jego przyjazd był marzeniem, o którym nie sądziłem, że uda się zrealizować za pierwszym podejściem. Żeby osobiście wręczyć zaproszenie pojechaliśmy na plan „Drogówki”. Bardzo długo czekaliśmy aż ekipa skończy kręcić. Wreszcie Wojtek mógł do nas wyjść, ja zacząłem się produkować o tym, co to jest Solanin, a on wypalił tylko „Ok, będę”. Byłem tak szczęśliwy, że kompletnie mnie zatkało.

GP: A ja powiem Bartek Topa z pierwszego Solanina. Kojarzyliśmy go ze „Złotopolskich” jako kogoś wesołego i zabawnego, a przyjechał ktoś będący zupełnym przeciwieństwem ekranowej postaci: stonowany, przygotowany, precyzyjny, szczupły wegetarianin, na co zresztą też wtedy nie byliśmy gotowi.

A największe rozczarowanie?

KP: Finansowanie 6. edycji. Choć „piątka” miała największy rozmach, to rok później z wielu źródeł nie otrzymaliśmy wsparcia i budżet był kilka razy mniejszy. A paradoksalnie to na 6. SFF przyjechało najwięcej twórców, a wiele z filmów konkursowych poszło w świat.

GP: Rozczarowaniem była gala kończąca 5. edycję. Gafa na gafie. Problemy techniczne z prądem, projektorem, laptopem, nawet notatkami. Na szczęście wszystko udało się obrócić w żart, że to taka offowa gala…

KP: Miesiąc później na festiwalu filmowy w Gdyni zaczepił mnie zupełnie obcy facet i mówi „A, Solanin, słyszałem o waszym zakończeniu…”. Spaliłem się ze wstydu.

To co mówicie uprzedza moje kolejne pytanie o największą organizacyjną wtopę.

KP: To jeszcze nie wszystko i też mam na myśli 5. SFF. Na zakończenie puszczaliśmy film „Imagine” o osobach niewidomych. Włączamy, a tu słychać lektora audiodeskrypcji opisującego wszystko, co widać na ekranie. Przerwaliśmy, wyszedłem na środek, przeprosiłem i powiedziałem, że to nie było planowane. Tylko część z widzów została do końca, a ja na odstresowanie musiałem kupić papierosy, których nie spaliłem i tzw. małpkę (śmiech).

GP: To faktycznie nasza największa wtopa. Był z nami wtedy profesjonalny kinooperator i dla niego to również było pierwsze zetknięcie się z audiodeskrypcją, dlatego nie potrafił jej wyłączyć, choć istniała taka możliwość.

Największa gwiazda festiwalu?

GP: Myślę, że obaj nie będziemy mieli wątpliwości i wskażemy na zeszłorocznego Mocnego Solanina Jerzego Stuhra. To niekwestionowana gwiazda kina. Na kolejnych miejscach umieściłbym też innych zdobywców specjalnej nagrody: Smarzowskiego, Ryszarda Bugajskiego, Jana Kolskiego i Marka Koterskiego.

Gwiazdą był niewątpliwie Marian Dziędziel. Pamiętam, jak po około godzinnym spotkaniu z publicznością, wyszedł na scenę i zaczęła się taka owacja na stojąco, że pierwszy raz namacalnie odczułem dosłownie falę oklasków.

KP: Marian wzbudzał szacunek i u W. Smarzowskiego i Tymona Tymańskiego, którzy wtedy z nami byli. Szczególnie Tymon zwracał się do niego jak do mistrza.

A jesteście w stanie wskazać najlepszy skład jury?

GP: Każde jest najlepsze, bo inne. Zawsze dobieramy zupełnie inny skład i kompletnie różne charaktery. Na obradach nie ma miękkiej gry, każdy walczy o swoje racje.

KP: To też zasługa filmów, które wybieramy do konkursów. Orzech do zgryzienia jest twardy. Zwykle jury zaczyna od hasła, że wszystko mają już poukładane, ale za moment okazuje się, że nic nie jest poukładane i zaczynają się dyskusje na argumenty. A nierzadko nasze jury to mieszanki wybuchowe.

GP: Co ważne, nie spotkaliśmy się z sytuacją, żeby ktoś z jury powiedział po festiwalu, że filmy były kiepskie, a obrady łatwe. Doceniają konkursowe zgłoszenia, chwalą imprezę i taki przekaz idzie dalej w Polskę.

Płynnie przeszliśmy do kolejnego „naj”, czyli najlepszych waszym zdaniem filmów konkursowych.

GP: Od razu nasuwa mi się tytuł „Mama, tata, bóg i szatan” z pierwszej edycji. Twórca pokazał zupełnie różnych rodziców – na maksa lewicowego ojca i matkę, zagorzałą słuchaczkę Radia Maryja. Po 10 latach widać, że w Polsce taki światopoglądowy rozłam tylko się pogłębia.

KP: A jednak najlepsze filmy Solaninowe łączy to, że raczej nie mówią o wielkich ideach i filozofiach, a o problemach i historiach konkretnych ludzi. Twórcy filmów jak: „Mocna kawa wcale nie jest taka zła”, „Ciepło, zimno”, „Mów do mnie”, czy „Komunia” mają wielką wrażliwość dla człowieka.

GP: Dominują u nas dokumenty, to one najczęściej wstrząsają jury, natomiast ja wyróżniłbym fabuły, jak „Mocna kawa…” Aleksandra Pietrzaka, który w tym roku jest u nas w składzie jury. Olek zrobił jeszcze film „Ja i mój tata”, oba znakomite, dlatego pokuszę się o porównanie, że rośnie w polskim kinie ktoś na miarę nowego Juliusza Machulskiego.

Solanin to też noce w klubach i imprezy muzyczne. Którą wyróżnilibyście najbardziej?

KP: Podczas 4. edycji żegnaliśmy Kawiarnię Teatralną i przenosiliśmy się do Kaflowego. Miało być rockowo, ale nie było zespołu i musieliśmy improwizować.

GP: Namówiliśmy ludzi z miasta na przyniesienie instrumentów i zrobiliśmy jam session, choć Konrad kręcił głową, że nic z tego nie będzie. Po 15 minutach już było widać, że to strzał w dziesiątkę.

KP: Coś mnie tutaj wkręcasz. Nie kręciłem głową, bo to ja znałem gości od jazzu i dzwoniłem do nich. Ostatecznie było pełno ludzi. Zaczęło się od usuwania zbędnych krzeseł, które ustawiono pod samą scenę i poszedł hymn „Grzegorz Potęga, to jest potęga”.

GP: Nie rozumiałem, co mi wtedy śpiewaliście (śmiech).

KP: (śmiech) Nie dziwię się… Spontanicznie wyszło coś, co potem już się nie zdarzyło.

Siłą Solanina są też ludzie, którzy wolontarystycznie pomagają w jego organizacji: pracują w biurze, obsługują media, dbają o gości, posiłki, sprzedaż biletów, itd., Da się wyróżnić solaninowego wolontariusza dziesięciolecia?

KP: Trudno kogoś wskazać. Na pewno wielu zaczynało w wolontariacie, a dziś robią przy Solaninie znacznie więcej, jak np. Grzegorz Żbikowski – był początkowo naszym fotografem, a teraz odpowiada z imprezę towarzyszącą jaką jest Galeria Bezdomna. Cieszy, że są to głównie osoby młode, nawet licealiści, czyli ludzie w wieku, kiedy najbardziej chłonie się nowe doświadczenia, sztukę i poszerza horyzonty.

GP: Są tacy, co rok w rok przyjeżdżają z daleka, jak Anna Krzyżańska z Łodzi i Joanna Mozdyniewicz, która mieszka w… Wielkiej Brytanii.
Najwięcej wolontariuszy miały edycje 4. i 5. Z ok. 50 zgłoszeń wybieraliśmy połowę. Potem musieliśmy zrezygnować z ogłaszania naboru, a od trzech edycji odbudowujemy to. Cieszy nas, że na 10. SFF zgłosiło się 12 osób, które chcą nam bezinteresownie pomóc.

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Artur Lawrenc

Aktualności, oświata

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content