Armagedon u rodzinnych

Pani Edyta opowiedziała nam o niedawnej sytuacji, jaka spotkała ją w rodzinnej przychodni. Jej kilkuletnia córka w miniony czwartek dostała gorączki. Temperatura dochodziła do 39 stopni. W piątek z samego rana zadzwoniła na rejestracje, ale usłyszała, że najbliższy wolny termin to wtorek. – W naszej przychodni taka jest zasada, że na kolejny dzień telefonicznie może się zarejestrować tylko pięciu pacjentów. Mogłam jeszcze spróbować przyjść osobiście o 7.00 rano, żeby się zarejestrować. Rejestracja zaczyna się o 8.00, ale ludzie zbierają się tam już przed 7.00. Mam dwoje dzieci, nie mam samochodu, nie byłam w stanie tak wcześnie iść tam pieszo i liczyć to, że może się uda – komentuje pani Edyta.
Dodaje, że to nie była jednostkowa sytuacja, a wydłużone kolejki w jej przychodni są na porządku dziennym. – Nigdy jeszcze nie udało mi się zarejestrować i przyjść na wizytę tego samego dnia – mówi.
Zapytaliśmy ją, dlaczego nie udała się z gorączkującym dzieckiem do szpitala. – Gdyby gorączka dochodziła do 40 stopni i gdyby nie udało mi się zbijać temperatury, to wzięłabym taksówkę i pojechałabym do szpitala. Dla mnie jednak jest to wszystko naprawdę niezrozumiałe. Przecież jeśli mojemu dziecku coś dolega, to chciałabym jak najszybciej dostać się do naszego lekarza, a nie czekać kilka dni. Nie rozumiem tego chorego systemu. Wszyscy płacimy niemałe składki na służbę zdrowia, a dzieje się coś takiego – denerwuje się pani Edyta.
Do zarzutów odniósł się dr Jarosław Jernajczyk, właściciel wskazanej przez Czytelniczkę przychodni „Zatorze”, największej w mieście, gdzie zapisanych jest łącznie ok. 8 tys. pacjentów. – Dziennie przyjmujemy 150 – 200 osób, a w okresie zwiększonych zachorowań często znacznie więcej – mówi właściciel przychodni. Tłumaczy jednocześnie, że do każdego lekarza na dni następne może się zapisać telefonicznie po pięć, sześć osób. – Reszta pacjentów rejestrowana jest w dniu przyjęcia, gdy przyjdą osobiście. W przypadku braku miejsc, a sprawa jest pilna, pacjent proszony jest o bezpośredni kontakt z lekarzem, w celu ustalenia terminu wizyty – mówi doktor. Jednocześnie doktor podkreśla wady systemu zdrowia w Polsce. – W naszym kraju jest za mało lekarzy rodzinnych i to jest główny problem. Uważam, że powinno ich być tylu, ilu w innych krajach Europy, wówczas uniknęlibyśmy sytuacji, jak opisana przez naszą pacjentkę – mówi.
Kolejna nasza rozmówczyni, która chciała zostać całkowicie anonimowa, gorzej poczuła się w weekend. W poniedziałek z samego rana próbowała dodzwonić się na rejestrację w swojej przychodni. – Mimo kilku prób, w różnych odstępach czasu, nikt nie podnosił słuchawki, ale sygnał był – opowiada. Pojechała tam osobiście, żeby się zarejestrować. – Pani powiedziała mi, że nie ma miejsca i mnie nie zarejestruje, że mam zapytać lekarza, czy mnie przyjmie – mówi. Kobieta opowiada, że odczekała pół godziny, aż z gabinetu wyjdzie pacjent i weszła tam z wraz z kolejnym oczekującym. – Proszę sobie wyobrazić, że grzecznie zapytałam doktora, czy mnie przyjmie, a on nawet się do mnie nie odwrócił. Skierowany plecami udzielił mi odpowiedzi, że dzisiaj już nie da rady, bo ma dużo pacjentów. Na poczekalni siedziały może cztery osoby, było około 13.00, a godziny przyjęć były do 17.00. Gdybym słaniała się na nogach, gdyby działo się ze mną coś naprawdę złego albo bym zemdlała po wyjściu z przychodni, to jak on by się wówczas czuł? Jak można nawet nie spojrzeć na pacjenta? Ta sytuacja jest nie do pomyślenia – denerwuje się Czytelniczka.
Zapytaliśmy w przychodni o tę sytuację. – Przykro, że ta pani nie chciała się przedstawić. Ciężko mi ustosunkować się do anonimowej wypowiedzi. Próbowałem nawet przypomnieć sobie to zdarzenie, ale niestety nie kojarzę, moja pielęgniarka również – wyjaśnia doktor Przemysław Bejga z kolejnej przychodni przy ul. Wojska Polskiego. Dodaje, że w poniedziałek i wtorek zostało przyjętych łącznie 120 pacjentów, w tym 30 poza rejestracją. – Potrafili przyjść, zapytać mnie i zostali przyjęci. Być może niektórzy poproszeni zostali o ponowne przyjście kolejnego dnia. 30 dodatkowych pacjentów to bardzo duża liczba. Jeśli nawet siedem minut zabiera jeden, to łącznie daje to dodatkowo 3,5 godziny. W tym roku mieliśmy do czynienia z długim nasileniem grypowym, które na szczęście zaczyna już ustępować – dodaje lekarz.

SOR i NiŚPZ zamienione w przychodnię

Statystyka prowadzona przez GUS nie zmienia się od lat – około 4,5 mln Polaków ani razu w roku nie korzysta z państwowych usług lekarskich, pomimo takiej potrzeby. Powodów ich niechęci do jest kilka. Jedna trzecia uznaje, że lepiej poczekać na ustąpienie objawów chorobowych. – To między innymi efekt utrzymywania się stereotypu związanego z chorobą, według którego to, co samo do nas przyszło, samo z nas wyjdzie – mówiła na łamach Dziennika Gazeta Prawna prof. Lidia Brydak, kierownik Krajowego Ośrodka ds. Grypy.
Wiele grup społecznych ma lekceważący stosunek do zdrowia.
– Ale z czasem tych pacjentów i tak musimy leczyć – podkreśla prof. Brydak.
Jak czytamy w DGP Druga, licząca ponad milion osób grupa, podaje inny, znacznie poważniejszy powód tego, dlaczego nie leczą się publicznie – mianowicie dlatego, że przychodnie zbyt długo każą czekać im na wizytę. W związku z tym całkowicie rezygnują z leczenia albo wydają pieniądze na prywatnych lekarzy.
Ewa Sabat, zastępcą Szpitalnego Oddziału Ratunkowego w Nowej Soli, mówi, że około 80 procent przypadków, jakie trafiają na SOR, nie wymagają interwencji szpitalnej. – Są to pacjenci, którzy powinni być przyjęci ambulatoryjnie. Trafiają tu z gorączkami, dolegliwościami bólowymi typu ból brzucha od kilku dni, wymiana cewnika, pacjenci z chorobami przewlekłymi serca, krążenia, nadciśnieniem, cukrzycą, a są to wszystko typowe zadania dla przychodni. Trafiają tu, bo im się pogorszyło, a  my nie wyleczymy tej przewlekłej choroby. Jeśli pacjent uważa, że mamy cudowne metody i środki, to się myli. Częstą przyczyną objawów chorób przewlekłych jest np. niedopojenie, zwłaszcza, jak jest ciepło. Po podaniu kroplówki z magnezem pacjenci jak kwiaty po deszczu odżywają. A to nie jest żaden cudowny lek, tylko zwykła kroplówka z magnezem – mówi E. Sabat.
Z analizy jaką przeprowadziła wynika, że od 2012 roku do końca ubiegłego ilość pacjentów przyjmowanych na SORze zwiększyła się o 60 procent. W jej ocenie wynika to z kilku przyczyn. – Często jest tak, że na SORze oraz w Nocnej i Świątecznej Pomocy Lekarskiej, nawet jak przychodzi pacjent z gorączką, to wykonujemy mu badania z zakresu, jaki jest w kompetencji lekarza rodzinnego. Często ci pacjenci nie chcą iść do swojego lekarza rodzinnego, bo tam tych badań nie mają zrobionych. Przychodzą tu i mają komplet. Myślę, że właśnie ta kompleksowość i otwartość ich tu przyciąga – mówi E. Sabat.
Problemem, z jakim boryka się SOR, jest również roszczeniowość i agresywność pacjentów. – Lekarzowi rodzinnemu nie zrobią awantury, a całą agresję wyładowują tutaj, łącznie z szantażami, że wyjdą przed szpital, położą się i umrą. Uważają, że gdy odsyła ich lekarz rodzinny, wówczas SOR to ich ostatnia deska ratunku – opowiada E. Sabat.Uważa.
Kolejnym dużym problemem, jaki wskazuje pani doktor, jest pacjent skierowany do szpitala bez badań. – Rzadko się to zdarza, ale są tacy lekarze rodzinni, którzy ładnie przygotują pacjenta i wysyłają go do szpitala z badaniami. Inni pacjenci często się denerwują, bo diagnostyka pacjenta zajmuje ok 2-3 godziny. Czasami na przestrzeni SORu, gdzie jest pięć łóżek, mamy po siedmiu, ośmiu pacjentów. Część siedzi na wózkach. Tak nie powinno być. Pacjent diagnostyczny powinien być opracowany ambulatoryjnie – podkreśla E. Sabat.
Lekarze ze szpitala próbowali sami poprawić tę sytuację, dzwonili do lekarzy rodzinnych, wysyłali informacje do NFZ z informacją od pacjenta, że dany lekarz rodzinny go nie przyjął. – Nic nie przyniosło oczekiwanych rezultatów. Naprawa sytuacji wymaga wprowadzenia konkretnych rozwiązań systemowych – dodaje E. Sabat.
W 2014 roku było przyjętych na SORze 11200, a w zeszłym roku 19700 pacjentów, przy czym 80 procent z nich, to nie są przypadki nagłe.

Choroba polskiego systemu zdrowia

Jak informuje Marek Twardowski, szef lekarzy z lubuskiego Porozumienia Zielonogórskiego, system zdrowia w Polsce jest najbardziej niedofinansowany w Europie. – Pieniędzy brakuje, koszty są przerzucane z jednych na drugich, każdy szuka oszczędności, a w efekcie wszyscy mają do siebie pretensje – ocenia M. Twardowski.
Stawka kapitacyjna (czyli kwota, którą lekarz otrzymuje z funduszu na jednego pacjenta – dop. red) wynosi 10-12 zł miesięcznie. – Za tę kwotę lekarz rodzinny musi opłacić całą infrastrukturę, utrzymać personel, zapłacić wszystkie rachunki, a to, co zostaje, jest wynagrodzeniem dla niego. Dla przykładu koszt morfologii czy tomografii w Nowej Soli to 12 zł – wymienia M. Twardowski.
Jego zdaniem aktualna reforma sieci szpitali niczego nie zmieni, a oprócz sieci, bezwzględnie powinno się zwiększyć finansowanie ochrony zdrowia o około 40 proc. – Zadłużenie szpitali w Polsce wynosi ok. 11 mld zł, a największe problemy mają szpitale, które posiadają SORy. Każdy Polak uważa, że może się tam zgłosić z każdą chorobą. U specjalistów są kolejki, więc osoby biegłe w systemie idą na SOR. Wiedzą, że będą mieli wykonany komplet badań, możliwa jest również konsultacja specjalistyczna. Uważają, że skoro są ubezpieczeni, to mają prawo wejść i nikt im nie zabroni. To bardzo trudna sytuacja – podkreśla M. Twardowski.
Według niego rozwiązaniem byłoby wprowadzenie opłaty w wysokości 50 zł dla pacjentów, którzy trafili na SOR, a okazało się, że ich stan nie zagrażał życiu czy zdrowiu. M. Twardowski podkreśla również, że jeśli chodzi o kolejki u lekarzy rodzinnych, to w przypadkach pilnych pacjent powinien być przyjęty w dniu zgłoszenia, a gdy sytuacja nie jest pilna, to w ustalonym z lekarzem terminie. – Jeśli dziecko ma 39 stopni gorączki, to nawet nie należy dzwonić, a przyjść i poprosić o przyjęcie. Daję gwarancję, że zostanie przyjęte. W pilnych przypadkach przyjęci zostaniemy zarówno u lekarza rodzinnego, jak i na SORze, a istnieje jeszcze Nocna i Świąteczna Pomoc Zdrowotna czynna od 18.00 – podkreśla szef zielonogórskiego porozumienia lekarzy.
– W Polsce lekarze przyjmują od 40 do 120 pacjentów dziennie, średnia wynosi ok. 45 osób dziennie. To jest głęboko nienormalna sytuacja. Tym bardziej, że do przychodni zgłasza się coraz więcej osób, mamy coraz większe potrzeby zdrowotne, społeczeństwo się starzeje. Co więcej, średnia ilość lekarzy w Polsce na 10 tys. mieszkańców to 22. Dla porównania ta średnia w Europie wynosi 36. Ponadto 20 procent lekarzy w Polsce to emeryci – mówi Twardowski. – Jeśli nie zwiększy się nakładów na ochronę zdrowia, żeby było za co leczyć, żeby młodzi lekarze więcej zarabiali i nie wyjeżdżali, to sytuacja się nie zmieni. Lekarz, który jest w trakcie specjalizacji zarabia 2.275 zł netto miesięcznie. W Polsce przyjmuje się pacjenta w POZ co 5-10 minut, w Szwecji co 30 – dodaje M. Twardowski.
Anna Karasiewicz

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content