Rakietowcy, czyli odlotowe dzieciństwo

– Do przedszkola chodziłam od 1982 do 1986 roku. Rakieta już stała, zawsze do niej wchodziłam i krzyczałam przez okienko: „Trzy, dwa, jeden – odlot!”. Niestety, ona nigdy nie leciała w kosmos, ale my mieliśmy przednią zabawę – śmieje się Monika Marczuk, jedna z tysięcy nowosolan, którzy uczęszczali do Przedszkola nr 7. Dla nich symbolem tamtych czasów jest kultowa rakieta, która stoi przed budynkiem głównym po dziś dzień

Dwa tygodnie temu serdeczny kolega poinformował mnie, że idzie sobie wytatuować rakietę. Taką samą, jaka stoi przy Przedszkolu nr 7 w Nowej Soli.

– Kojarzy mi się z dzieciństwem, z zabawą, fajnym czasem, który spędziłem w tym przedszkolu w drugiej połowie lat 70. I dziś, po ponad 40 latach wzięło mnie, żeby ten symbol uwiecznić wykonując tatuaż – mówi Robert Rychlewski, wychowanek „siódemki”. Dodaje, że główną zabawą podczas każdego wyjścia w teren i na każdej przerwie był bieg do rakiety. – Jak wychodziliśmy z sal, każde dziecko chciało być pierwsze w rakiecie. Każde marzyło, żeby polecieć w kosmos, żeby poznać księżyc. O czym dziś, po 40 latach od mojej przygody z przedszkolem, marzą dzisiejsze przedszkolaki? Nie wiem. Może też o tym, żeby polecieć w kosmos, ale nie po to, by poznać księżyc, który jest już zdobyty i poznany, ale żeby poznać marsa? – zastanawia się Rychlewski.
Sam też chodziłem do tego przedszkola (Boże, jak ja nienawidziłem leżakowania), ale dopiero historia z tatuażem stała się pretekstem do tego, żeby powęszyć wokół rakiety.

Szybko stała się słynna

Pierwsze kroki skierowałem do dyrekcji przedszkola. – Kiedy przyszłam tu do pracy na początku lat 90., to dzieci już nie bawiły się w rakiecie, bo było ich w placówce coraz więcej i po prostu bałyśmy się, żeby coś się nie stało, bo jednak jest to konstrukcja wysłużona, która ma już trochę lat. Dlatego ze względów bezpieczeństwa podjęto decyzję, żeby z niej nie korzystać podczas zabawy – mówi Danuta Liput-Skobalska, obecna dyrektorka „siódemki”.

Od niej dostałem kronikę przedszkola, którą w grudniu 1960 napisała Stanisława Kryś. W sierpniu tegoż roku objęła kierownictwo w tej placówce. Ostatnie zdjęcie umieszczone w kronice jest z zabawy noworocznej w 1976 roku. Na tym kronika się kończy. Nie ma tam słowa o rakiecie. Ani o tym, kiedy stanęła, ani o tym, kto ją tam postawił. I dlaczego.

Spacerując wokół przedszkola spotkałem Henryka Bukowskiego, który mieszka w sąsiedztwie placówki. – Moja córka chodziła tu w roku 1978 i rakieta już była. Czemu stanęła akurat rakieta, a nie np. słoń? Może dlatego, że Gagarin poleciał w kosmos w tamtych czasach? – zastanawiał się H. Bukowski. Trop dobry, ale czy prawdziwy?

W kolejnym kroku dotarłem do Marii Liniart, która w latach 1969-1986 była dyrektorką „siódemki”. Okazuje się, że rakieta stanęła przy przedszkolu w czasie, kiedy pani Maria szefowała placówce. Stanęła na początku lat 70. – Stawiał ją pan Czajkowski, który był kierownikiem jednego z działów w Dozamecie. Przyszedł do mnie któregoś razu i powiedział, że taki duży teren jest niezagospodarowany, a dzieci z przedszkola się tam chętnie bawią. Dlatego zaproponował, że zakład może zrobić coś, z czym to przedszkole będzie mogło być identyfikowane. Nie pamiętam dziś dokładnie, dlaczego to miała być rakieta, ale taka propozycja padła i została zaakceptowana przez nasze grono pedagogiczne – wspomina okres sprzed blisko 50 lat M. Liniart.

– Mogło to mieć związek z tym, że wtedy miały miejsce pierwsze loty w kosmos?

– Tego sobie nie przypominam. Ale pamiętam, że na pewno doszło do spotkania wszystkich nauczycielek i doszłyśmy do wniosku, że to naprawdę fajny pomysł. Pan Czajkowski jako kierownik miał pod sobą grupę ludzi, którzy bardzo chętnie przychodzili i robili rakietę. Dzieci kibicowały im cały czas i przyglądały się budowie. Pamiętam, że była wojna o to, kto pierwszy wejdzie do środka. Ach, cuda wtedy były. W każdym razie ta rakieta szybko stała się słynna – mówi M. Liniart.

Do przedszkola, którym wtedy kierowała, chodziło bardzo dużo dzieci. W kulminacyjnym momencie nawet ponad 200. – Jak dzieci wychodziły na dwór, to zabawa w rakiecie była głównym punktem programu. Nauczycielki wymyślały bajki o rakietach, sypały różnymi opowieściami jak z rękawa. Dzieci żyły tymi historyjkami. Między sobą też rozmawiały na zasadzie: „Bądź cicho, bo polecisz w kosmos”. Z jednej strony chciały polecieć, z drugiej natomiast między sobą traktowały to jako formę straszaka dla niegrzecznych – wspomina z sentymentem była dyrektorka przedszkola. Przytacza także pewną anegdotę: – Pamiętam też niecodzienną sytuację, że jedna z pań, która przyszła do nas w gościnę na jakieś przedstawienie wystawione przez dzieci, włożyła głowę w to okienko i nie mogła wyciągnąć. Wołaliśmy wtedy kilku mężczyzn, którzy siłą mięśni rozciągnęli tę dziurę okienną i wtedy pani głowę jakoś wyciągnęła. Dziś to może wydawać się śmieszne, ale wtedy, przynajmniej tej pani, nie było do śmiechu…

„Czas leci, a my wciąż nie możemy wyjść z rakiety”

Postawiona blisko 50 lat temu rakieta jest dziś symbolem przedszkola, w którym wychowano tysiące nowosolan. Wśród nich są takie rodziny, w których do przedszkola chodzili przedstawiciele trzech pokoleń.

Krzysztof Borkowski na ścieżkę edukacji przedszkolnej wszedł w 1961 roku. – Przedszkole widziałem z okien swojego domu, to była wtedy ulica Nowotki 32, a później Piłsudskiego. Więc miałem rzut beretem. Mama tylko krzyknęła „Krzychu do domu” i już wiedziałem, że mój dzień w przedszkolu się kończy. I przez ogródek działkowy leciałem do domu – wspomina mój rozmówca.
Za jego czasów przy przedszkolu rakiety jeszcze nie było, ale, kiedy był starszy, odwiedzał ją już z kolegami z podwórka.

– Mocno tam rozrabialiście?.

– Grzecznie było, nie rozrabialiśmy. Wie pan, wtedy to były inne czasy. Jak dorosły krzyknął, to miało się szacunek. Dziś różnie z tym bywa. Z kolegami z podwórka na okrągło lecieliśmy w kosmos. Próbowaliśmy, ale nigdy nam się nie udało. Może dlatego, że nie rozpaliliśmy ognia, żeby ją odpalić do lotu? – śmieje się mój rozmówca. – Jak dziś tu stoję i na to patrzę, to przedszkole niewiele się zmieniło. Fajnie jest wrócić pod rakietę.

K. Borkowski 20 lat później do tego samego przedszkola zaczął przyprowadzać córkę Monikę. Ona uczęszczała do placówki w latach 1982-1986. – Byłam maluchem, średniakiem, starszakiem i zuchem. I skończyłam przygodę z przedszkolem w tej samej sali, do której jeszcze w tym roku chodziła moja córka. Tyle że ona była biedronką – uśmiecha się Monika Marczuk, która ma sporo wspomnień związanych z czasem przedszkolnym. – Zawsze do niej wchodziłam i krzyczałam przez okienko: „Trzy, dwa, jeden – odlot”. Niestety, ona nigdy nie leciała, ale my mieliśmy przednią zabawę. Fajne echo niosło się w środku – mówi córka K. Borkowskiego, która ma jeszcze inne ciekawe wspomnienia. – Pamiętam, że babcia z ogródka podawała nam cukierki i ciastka. I  oczywiście pod płotem stało z pół grupy. A na murku od tego płotu zawsze było mnóstwo kowali, tych czerwonych robaczków z czarnymi plamkami. Łapaliśmy je i trzymaliśmy na dłoniach – zanurza się we wspomnieniach M. Marczuk, której córka, 7-letnia Eliza, edukację przedszkolną skończyła w czerwcu tego roku.

– Do rakiety zachodziłam z mamą, jak mnie odbierała. W przedszkolu bardzo mi się podobało, miałam fajne koleżanki i kolegów. Wszystkich ich bardzo lubiłam. Pamiętam, jak kiedyś na zajęciach robiliśmy rakiety z rolek papierowych, którymi później się bawiliśmy – mówiła Eliza. Teraz do przedszkola szykuje się jej młodsza siostra Kaja.

– Jak widać, życie biegnie do przodu, a my cały czas nie możemy wyjść z rakiety. Mamy nadzieję, że nasza kolejna córcia też się dostanie do ukochanego przedszkola – mówi M. Marczuk.

Listę trzeba podpisać


Pod rakietą spotkałem się także z Karoliną Górską i jej wnukami. Ona z przedszkolem jest związana od 1995 roku.

– Można powiedzieć, że rakieta wychowała dwa pokolenia w naszym domu. Pierwszy do przedszkola przyszedł syn, który dziś ma 25 lat. Po dwóch latach dołączyła do niego także córka. Jako ciekawostkę dodam, że miała zajęcia z obecną panią dyrektor, która wtedy pracowała jako nauczycielka – opowiada K. Górska. Jej dzieci niemal zawsze wychodząc z przedszkola musiały wejść do rakiety. – I ten zwyczaj, tak to nazwijmy, 

przeszedł na moje wnuki. Jak nawet idę chodnikiem, to chłopaki skręcają, idą w jej stronę. Wchodzą, wychodzą i tak to trochę z boku wygląda, jakby 

podpisywali listę w zakładzie pracy – uśmiecha się pani Karolina. 

Anna Bejko, którą spotkałem przy przedszkolu, do placówki przyprowadza już swoje czwarte dziecko: – Obecnie chodzi do tego przedszkola mój najmłodszy syn Bartosz. Łącznie chodzę tu już dwie dekady ze swoimi dziećmi. Jak się w mieście powie, że dziecko chodzi do „siódemki”, to ludzie często robią zdziwioną minę i pytają, gdzie to jest. Ale jak się powie, że do rakiety, to wszystkim to pomaga w zlokalizowaniu przedszkola.

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Mariusz Pojnar

Aktualności, kronika

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content