Mieszkają na tykającej bombie

– Najpierw było odkręcanie gazu, potem zwarcia elektryki, a teraz nasza sąsiadka rozpaliła ognisko w mieszkaniu. To się już ciągnie około trzy lata. Nas i tej zabytkowej kamienicy mogłoby już nie być, jest tak niebezpiecznie… – mówią mieszkańcy

Mieszkańcy kamienicy z rogu skrzyżowania ulic Witosa i Piłsudskiego swoją sąsiadkę, panią Czesławę, od zawsze znali jako spokojną, starszą panią, która nikomu i niczemu nie wadziła. Historie, początkowo bardziej dziwne niż niebezpieczne, zaczęły się około trzy lata temu.

Kobieta zaczęła w różnych miejscach opowiadać niewiarygodne rzeczy na temat swoich sąsiadów i mieszkania. A to że ktoś chce jej podebrać łazienkę, że zaatakowano ją nożem, ukradziono pieniądze, że pod drzwiami mieszkania stoją wilki, na dachu budynku stojącego naprzeciwko siedzą murzyni, a do jej mieszkania wprowadzili się raz Rumuni lub bliżej nieokreśleni uchodźcy. Rewelacje te słyszeli pracownicy Zakładu Usług Mieszkaniowych, pani Czesława biegała też do sądu. Długo główną ofiarą tych dziwnych oskarżeń była inna starsza lokatorka kamienicy – pani Maria, której dziś już nie ma na tym świecie. Potem kobieta zwróciła się przeciwko innym sąsiadom.

Odkręcała gaz i uciekała

– Przy tym wszystkim nie brakowało też krzyków, biegania po budynku, rzucania meblami czy takich dziwactw, jak posypywanie okien i drzwi do mieszkań solą – opowiada pani Małgorzata, jedna z mieszkanek kamienicy numer 8 przy ul. Piłsudskiego, która sąsiaduje z panią Czesławą ściana w ścianę na tym samym piętrze. – Oskarżenia słowne były do zniesienia. Wyglądało na to, że mamy do czynienia z osobą chorą, dlatego nie braliśmy tego do siebie – dodaje kolejna z mieszkanek, pani Agnieszka, której mieszkanie znajduje się pod lokalem starszej pani.

Pani Czesława ma 76 lat i mieszka sama. Jej siostra jest od niej jeszcze o kilka lat starsza i znajduje się w bardzo dobrej kondycji psychicznej, ale fizycznie nie jest w stanie opiekować się siostrą.

Niebezpiecznie zrobiło się, gdy pani Czesława zaczęła regularnie odkręcać gaz. – Sama odkręcała gaz i wychodziła, a zapytana dlaczego stoi na dworze, odpowiadała, że przecież gaz się ulatnia… Interwencji z tym związanych, wezwań policji, straży pożarnej czy miejskiej w sumie było chyba kilkadziesiąt, bywało, że po kilka w tygodniu – mówi p. Agnieszka. – Wielokrotnie staraliśmy się, żeby dostawca odciął pani Czesławie gaz. Przecież to była tykająca bomba. Ktokolwiek nie wrócił do budynku z pracy, to pierwsze co robił, sprawdzał, czy na klatce nie czuć gazu. Panowie gazownicy, jak przyjeżdżali na nasze wezwania, nie byli nigdy w stanie sprawdzić stężenia gazu w mieszkaniu sąsiadki, bo było tak duże, że strzałki mierników wychylały się do granic. Mimo to gazu jej bardzo długo nie odcięto, bo ona miała rachunki popłacone zawsze na pół roku do przodu, więc według nich nie było podstaw, żeby to zrobić – relacjonuje p. Małgorzata.

A bywało jeszcze niebezpieczniej. Starsza pani potrafiła ustawić w mieszkaniu zapalone świece i również odkręcić kurki od gazu, po czym czmychała na zewnątrz. Jej sąsiedzi zaczęli szukać pomocy w Zakładzie Usług Mieszkaniowych i Miejskim Ośrodku Pomocy Społecznej. Do MOPS napisali pismo z prośbą o doprowadzenie do sprawy sądowej, podczas której Ośrodek powinien ich zdaniem wnioskować o przymusowe umieszczenie pani Czesławy w ośrodku zamkniętym dla psychicznie chorych.

I kroki ku rozprawie zostały podjęte. Na czerwiec 2017 roku był wyznaczony jej termin, ale niedługo przed nią doszło do kolejnej akcji w mieszkaniu wyjątkowo kłopotliwej sąsiadki.

– Nie zawsze tak było, ale tym razem trafił się wyjątkowo zaangażowany patrol policji. Nie zbagatelizowali sprawy, skontaktowali się z pogotowiem i wtedy zabrano panią Czesławę do ośrodka w Ciborzu, gdzie spędziła miesiąc. To pokryło się z terminem rozprawy i z tego co wiemy, sędzia uznał, że nie ma potrzeby orzekać, skoro pani jest leczona – wspomina pani Małgorzata.

Po powrocie ze szpitala pani Czesława około miesiąc zachowywała się normalnie. Prawdopodobnie wówczas przyjmowała leki, ale to nie trwało długo, bo od sierpnia problemy z odkręcaniem gazu wróciły. – I tak było do jesieni, kiedy to zrobiliśmy remont dachu. Trwały już ostatnie prace wykończeniowe, gdy pracownicy firmy remontowej poczuli intensywny zapach gazu. Poza nimi w budynku nie było nikogo. Zadzwonili po swojego szefa, wezwano służby, w tym pogotowie gazowe, które znów nie mogło określić stężenia gazu, bo było tak wysokie – mówi pani Agnieszka. – I nagle pojawiła się pani Czesia w fartuchu, w którym pozawijała elementy rozkręconego junkersa. Powiedziała, że musiała go rozebrać, bo jacyś ludzie się u niej myją, a ona nie będzie za nich rachunków płacić… Dwa lata o to prosiliśmy, ale dopiero tego dnia, w związku z niesprawnym junkersem, ludzie z gazowni odcięli jej gaz w mieszkaniu – dodaje.

Zakręcenie zaworów wiele nie poprawiło. Starsza pani w obliczu braku gazu zaczęła regularnie doprowadzać do zwarcia instalacji elektrycznej, którą wielokrotnie naprawiano u niej na koszt wspólnoty mieszkaniowej. – Pani Czesia w ciągu jednego dnia potrafi zachowywać się zupełnie różnie. 24 grudnia w ciągu dnia składała mi życzenia świąteczne wyglądając na w pełni świadomą – mówi pani Małgorzata. – A wieczorem wybiegła na miasto w koszuli nocnej, na ludzi patrząc już zupełnie bez kontaktu – dodaje pani Agnieszka.

Ognisko w mieszkaniu

Ostatnie wydarzenie, wyjątkowo skrajne, miało miejsce w noworoczny poniedziałek 1 stycznia. Było około godziny 23.45, jak pani Małgorzata chciała się wykąpać i poszła do łazienki. Poczuła zapach dymu. Przez kratkę wentylacyjną pionu kominowego, który dzieli z mieszkaniem starszej sąsiadki, do jej mieszkania wchodził już czarny dym. Okazało się, że pani Czesława rozpaliła ognisko w swoim salonie. Ma piec kaflowy, o którego sprawność zadbali jej sąsiedzi, ale ogień wznieciła przed nim ustawiając na dywanie skrzynkę, do której napakowała różne łatwopalne materiały.

– Wybiegłam z mieszkania i zajrzałam do niej. Oczywiście już jej tam nie było. Stała na dole przy drzwiach wejściowych w swoim stylu tłumacząc, że przecież się pali, to uciekła… Obudziłam sąsiadów, wezwałam straż, policję, pogotowie – wspomina pani Małgorzata. – Strażacy powiedzieli, że jeszcze kilka minut i ogień mógłby się rozprzestrzenić na cała mieszkanie, a z niego szybko na resztę budynku. To zabytkowa kamienica z 1903 roku. Klatka schodowa, stropy i większość ścian jest z drewna. Kamienica paliłaby się jak wielka pochodnia i nic by z niej nie zostało. Gdybym poszła spać wcześniej, to chyba wszyscy byśmy się spalili… – dodaje.

Po akcji z ogniem panią Czesławę najprawdopodobniej znów zabrano do szpitala psychiatrycznego.

To nie takie proste

Pracownicy MOPS temat znają dobrze i od dawna robią, co mogą, żeby sytuację poprawić, ale wobec różnych przepisów i terminów sami są momentami bezradni. – Jeśli chodzi o czerwcową rozprawę, to z naszej wiedzy wynika, że to przyznany do takiej sprawy z urzędu adwokat zawnioskował do sądu, aby temat umorzyć ze względu na podjęte w tamtym momencie leczenie – mówi Adam Kałuski, wicedyrektor Ośrodka.

W listopadzie 2017 r. MOPS ponownie złożył do sądu wniosek o zgodę na umieszczenie pani Czesławy w Domy Pomocy Społecznej. Odpowiedź nie dotarła do dziś.

– Sytuacja nigdy nie jest taka prosta, jak się czasem ludziom wydaje. Po pierwsze, nie można kogoś umieść w DPS bez naprawdę istotnych argumentów, na życzenie, bo coś się komuś nie podoba. Tutaj wiemy, że sprawa jest poważna i pilna, ale bez decyzji sądu mamy związane ręce – wyjaśnia Grażyna Wlazły, dyrektorka MOPS. – Z pozytywną decyzją sądu też nie będzie dużo prościej, bo wtedy zacznie się poszukiwanie miejsca dla tej pani w jakimkolwiek DPS w kraju. Będziemy monitorować, dzwonić, ale trzeba mieć świadomość, że to nastąpi dopiero, jak się gdzieś zwolni miejsce – dodaje.

– Nie jest tak, że zasłaniamy się terminami i przepisami. Robimy, co możemy. Ostatnio jedna z naszych pracownic wraz z pracownikiem PCK osobiście pojechała do Ciborza, który nie chciał przyjąć naszego klienta z pilnym skierowaniem od lekarza na leczenie. Później kolejne telefony przyspieszyły jego przyjęcie, które nastąpi w połowie stycznia. Z drugiej strony rozumiemy szpitale i DPS, bo przecież to nie są miejsca z gumy, a wszędzie czekają kolejki chętnych – komentuje G. Wlazły.

Mariusz Smolarczyk, prezes ZUM, zaznacza, że jako zarządca nieruchomości nie posiada prawa do dysponowania lokalem, który jest własnością pani Czesławy.

– Zagrożenia, do których doprowadza ta osoba, nie mogą być rozpatrywane w charakterze spraw zarządzania nieruchomością i prowadzone w oparciu o przepisy kodeksu cywilnego czy ustawy o własności lokali, a kwalifikują się jako postępowanie karne. Właściwym organem do podjęcia zdecydowanych kroków pozostaje policja, tym bardziej że tutaj mamy do czynienia z celowym spowodowaniem zagrożenia życia i mienia – wyjaśnia M. Smolarczyk.

– Z uzyskanych informacji wiemy, że mieszkanka została przewieziona do szpitala na obserwację psychiatryczną i tam podjęte zostaną dalsze decyzje dotyczące jej losów. W przypadku potwierdzenia zaburzeń psychicznych należałoby doprowadzić do ubezwłasnowolnienia osoby i przydzielenia opiekuna bądź skierowania pod opiekę właściwej placówki opiekuńczej. ZUM na bieżąco śledzi sytuację i w przypadku braku działania odpowiednich organów podejmie stosowne kroki celem nadania sprawie dalszego biegu – dodaje szef ZUM.

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Artur Lawrenc

Aktualności, oświata

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content