Nasz nowy cykl „Tańczę w SOLdance”: Aleksandra Kawszyn-Blicharska

Zawodowo zajmuje się profilaktyką i promocją zdrowia w Wydziale Społecznym urzędu miasta. Pełni także funkcję sekretarza komisji ds. rozwiązywania problemów alkoholowych. Po pracy w urzędzie uczy sztuki walki, jest bowiem także instruktorem karate. Mowa o Aleksandrze Kawszyn-Blicharskiej

Gdy byłam dzieciakiem, moi rodzice wyjechali za granicę. Wylądowałam w Otyniu pod opieką mojej mamy chrzestnej. I w Otyniu po raz pierwszy zobaczyłam pokaz karate na jakimś festynie. Zapaliłam się wtedy, że ja też chcę umieć tak łamać suporeksy. Zapisałam się na treningi. I już w tym zostałam.

Późniejsze zainteresowania zawiodły mnie do Siedliska i Nowego Miasteczka. Tu uczyłam się w technikum weterynaryjnym. Chciałam leczyć zwierzęta. Mojej rodziny nie było stać na studia w odległym mieście, dlatego inaczej ułożyła się moja ścieżka zawodowa.  Miałam tylko jedną opcję, by móc mieć wyższe wykształcenie – uniwersytet za płotem, w Zielonej Górze. Nie było tu wymarzonego kierunku, więc musiałam znaleźć coś innego.

Byłam społecznikiem i wolontariuszem w placówce wsparcia dziennego Michałki – świetlicy dla dzieci. Pedagogika wydała się dobrym wyborem.  Pierwszą moją specjalizacją była opieka i profilaktyka niedostosowania społecznego, drugą – pedagogika opiekuńczo-wychowawcza z profilaktyką.

Mieliśmy praktyki w domu dziecka. Po praktykach zostałam tam na wolontariacie. Później odbywałam także praktyki dyplomowe u pani pedagog w szkole podstawowej nr 1 w Kożuchowie. W trakcie studiów byłam również wolontariuszem w kole pedagogicznym. Pracowaliśmy z rodzinami zastępczymi. Po moich doświadczeniach, które nie zawsze były różami usłane, mogę powiedzieć, że  system pieczy zastępczej, zwłaszcza instytucjonalnej, w Polsce mocno kuleje. Gdy dziecko dorasta, może zająć jedno z mieszkań do usamodzielniania się,  które znajdują się przy placówce. Niestety, nie na stałe. Po osiągnięciu określonego wieku musi opuścić lokal i radzić sobie samo. I wtedy taki młody człowiek nie ma żadnych dalszych perspektyw. Z powodu braku alternatywy wraca do swojej rodziny biologicznej. Tej samej, z której go odebrano, by go chronić.  Rzadko się to dobrze kończy.

W domach dziecka są dzieci, które dużo przeszły. Zdarzają się perełki, które sobie poradzą, ale większość nie ma potrzebnej odporności psychicznej i silnego charakteru. Są mocno obciążone, często takimi traumami, z których wychodzi się całe życie, o ile w ogóle się da wyjść. System nie przewiduje dla nich ochrony na czas startu w samodzielność i są zmuszone wracać do miejsca, w którym nie zawsze chcą być – do swoich rodzin biologicznych. Często mieszkają z innymi domownikami w bardzo małym mieszkaniu lub wręcz w jednym pokoju. I to jest fatalne. To dramat tych dzieci, którego bez gruntownych zmian systemowych nie mogą w większości uniknąć.

Pomagamy i uczymy kompetencji

Zawodowo zajmuję się sprawami społecznymi. Między innymi promocją zdrowia, przeciwdziałaniem uzależnieniom i przemocy. W komisji ds. rozwiązywania problemów alkoholowych, do której należę, zajmujemy się osobami, które z różnych przyczyn potrzebują pomocy w związku z nadużywaniem alkoholu. Komisja ma także uprawnienia do zakładania niebieskich kart, gdy pojawia się przemoc. I zdarza nam się z tych uprawnień korzystać.

Zgłoszenia może dokonać każdy. Nawet osoba obca, jeśli np. ma sprawiającego kłopoty sąsiada, który nadużywa alkoholu, robi libacje, wszczyna awantury czy w inny sposób rażąco łamie zasady współżycia społecznego.  Najczęściej jednak docierają do nas zgłoszenia od instytucji: zespołu interdyscyplinarnego ds. przeciwdziałania przemocy w rodzinie, MOPS-u, policji i straży miejskiej.

To specyficzna praca z ludźmi i ich różnymi historiami. Potrzebna jest odporność psychiczna.  Musimy przecież pomóc zarówno osobie uzależnionej, jak i jej rodzinie, która wobec alkoholizmu domownika bywa po prostu bezradna.

Oczywiście jesteśmy do swojej pracy odpowiednio przygotowani. Przechodzimy wiele szkoleń, bo ustawiczne doskonalenie jest tu nieodzowne. W pracy nie zajmuję się tylko uzależnieniami. Trudne sytuacje w życiu bywają przecież różne. Niektóre mogą prowadzić do samobójstw. Mało jest osób, które pomagają w tym zakresie. Dostęp do psychiatry czy psychologa też nie jest wystarczający. I ten obszar pomocy związanej z samobójstwami i samouszkodzeniami jest kolejną dziedziną, która wymaga zmian.

Moje zainteresowanie suicydologią wynika z faktu, że kiedyś straciłam w taki sposób kogoś bliskiego. Od tamtego czasu robię wszystko, żeby uświadamiać ludzi, uwrażliwiać na ten temat oraz żeby być jak najbardziej profesjonalna w pomocy osobom ze skłonnościami samobójczymi.

Nasz wydział organizuje wiele warsztatów dla rodziców, profilaktykę w szkołach: od uzależnień po zdrowie psychiczne. Chcemy wzmacniać jednostki, uczyć je kompetencji radzenia sobie ze stresem i trudnymi sytuacjami, ale też empatii i podnoszenia swojej samooceny. Niestety, do najbardziej potrzebujących osób trudno jest dotrzeć. Ci, którzy najbardziej pomocy potrzebują, często tę pomoc odrzucają. Bywa też, że nie mają siły o nią poprosić.  Jeśli wiemy o czyimś problemie,  możemy oferować wsparcie naturalne, ale często potrzeba też wsparcia specjalistycznego. Czasami bez wyciszającej umysł farmakoterapii nie ma jak zacząć terapii właściwej. W dodatku w Polsce cały czas pokutuje stereotyp, że do psychiatry to chodzą „wariaci”. I ludzie boją się stygmatyzacji.

Próbujemy pomagać mimo to wszystkimi dostępnymi środkami. Nawet pozostawienie w drzwiach informacji o tym, gdzie można uzyskać pomoc, jest lepsze niż niezrobienie niczego. A jeśli taki drobiazg uratuje komuś życie? Trzeba próbować i nie pozostawiać drugiego człowieka samego wtedy, gdy jest akurat najsłabszy.

Szpilki i kimono

Uważam, że w takiej trudnej pracy z ludźmi trzeba się nieustannie doskonalić. Przechodzimy więc wiele szkoleń. W ubiegłym roku uczyliśmy się np. dialogu motywującego. Ta umiejętność naprawdę nam owocuje. I jest przydatna nie tylko do pracy z osobami uzależnionymi.  Dialog motywujący da się z sukcesem stosować w każdym aspekcie życia: zawodowym, osobistym.

Przydaje mi się on także w pracy trenerskiej. Jestem instruktorem karate i od 10 lat trenuję dzieci. W tygodniu roboczym biegnę z jednej pracy do drugiej. Osiem godzin pracuję za biurkiem, później biegam po sali treningowej, zamieniając szpilki na kimono. Ćwiczę karate od dziecka i nie wyobrażam sobie życia bez tej sztuki.

Bo karate jest sztuką walki. Ma swój etos i filozofię, które przekładają się na życie. Według filozofii karate należy być dobrym człowiekiem, darzyć szacunkiem starszych, trzymać się zasad. Jedną z nich jest niestosowanie karate poza salą treningową.  Dziś, jako trener, duży nacisk kładę na dyscyplinę. Karate uczy panowania nad agresją i pomaga się dziecku rozwijać fizycznie, psychicznie i emocjonalnie. To rodzaj samodyscypliny, przełamywania oporów, lęków i własnych limitów.

Podczas walki podstawą jest okazywanie szacunku przeciwnikowi. Każdy występ na macie zaczyna się od ukłonu. I wygrany, i przegrany nie powinni okazywać, jakie targają nimi emocje. Żadnego skakania z radości po macie i płakania w maminy rękaw. Nie chodzi o tłumienie emocji czy ich wypieranie, bo tego robić akurat nie wolno. Jednak miejsce ich okazywania znajduje się poza matą. Zawodnik musi umieć utrzymać w ryzach powodowane emocjami zachowania i pozwolić emocjom wypłynąć, gdy jest w bezpiecznym miejscu, poza miejscem walki. Zachowanie wygrywającego lub przegrywającego nie powinno wzbudzać dyskomfortu u przeciwnika.

I ta wyuczona kontrola własnych reakcji przydaje się nie tylko w sporcie. Można ją później adaptować do każdej życiowej sytuacji.

Nowosolski Klub Karate Kyokushin, w którym trenuję, tworzą wspaniali ludzie, którzy są dla mnie jak rodzina. Tam też poznałam swojego męża i cieszę się z tego. Komuś z zewnątrz trudno by było zrozumieć, że pięć dni w tygodniu spędzam na treningach, a jeszcze w weekendy potrafię wyjechać na zawody czy seminarium. Ale mój mąż rozumie ten świat, zna go, tak samo jak ja. Jesteśmy więc zgraną parą od ponad 12 lat, a wspólna pasja nas do siebie zbliża, jeszcze bardziej nas spaja.

***

Uważam, że sport kształtuje charakter i że dzięki samodyscyplinie, która jest jego nieodzowną częścią, jestem tu, gdzie jestem i jestem, kim jestem. Karate w pewien sposób mnie uratowało. Mówię o tym, co dzięki niemu mam w głowie.

Pochodzę z dzielnicy pełnej prawdziwych łobuzów. Tata mi powtarzał, że trzeba mieć znajomych i  tych dobrych, i tych złych. I kumplowałam się na podwórku ze wszystkimi. Wiele rzeczy widziałam. I tamto trudne podwórko z dzieciństwa było dla mnie dobrą szkołą, nauczyło, że nie można ludzi oceniać na pierwszy rzut oka, a ich zachowanie ma swoją przyczynę. Nauczyło też tego, że za każdym człowiekiem zawsze stoi jego historia, o której nie mamy pojęcia.

Chciałabym, aby każdy o tym pamiętał i abyśmy mniej pochopnie oceniali innych.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

Marta Joanna Brych
Latest posts by Marta Joanna Brych (see all)
FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content