Kochasz Nową Sól? Musisz mieć ten album!

Jest niesztampowy, rewelacyjny. Mowa o nowym wydawnictwie miejskim „Nowa Sól. Nieustannie” i „Legendach nadodrzańskich” – to dwie książki wydane w jednym etui. Od strony pisarskiej pracował nad tym Marek Grzelka, wszystko dopełniają zdjęcia Jerzego Malickiego. – Jestem rodowitą nowosolanką i kiedy czyta się wstęp Marka, to widać, że pisze to człowiek, który tu mieszka i kocha to miasto – podkreśla Beata Kulczycka, naczelniczka Wydziału Integracji Europejskiej i Promocji urzędu miasta

To nie jest typowy album z fotografiami i przewodnikiem turystycznym, jakie robią miasta i miasteczka w całej Polsce.

Pomysł nowego wydawnictwa miejskiego narodził się jesienią ub. roku. Pracował nad tym zespół ludzi z Wydziału Integracji Europejskiej i Promocji urzędu miasta razem z Markiem Grzelką, który odpowiada w albumie za słowo i grafiki i Jerzym Malickim, nowosolskim fotografem, który dał zdjęcia.

To wszystko uzupełnia się i robi wrażenie. Teraz można sprawdzić efekty ich pracy.

Nowa Sól. Nieustannie

– Nasze dotychczasowe wydawnictwa się zdezaktualizowały. Niejednokrotnie aktualizowaliśmy to wydane w 2015 r. Taka była potrzeba – ludzie przychodzą do nas, nasze wydawnictwa są oczekiwane przez mieszkańców. Chcieliśmy, żeby nowe rzeczywiście było nietuzinkowe, żeby odróżniało się od dotychczasowych rzeczy. Miasto pięknieje i to widać na zdjęciach w albumie „Nowa Sól. Nieustannie”. To fotografie Jerzego Malickiego, zajmują około dwóch trzecich albumu. Są przepiękne i ułożone w przemyślany, logiczny sposób. Był po prostu jasny koncept i to widać. Od strony pisarskiej postawiliśmy na Marka Grzelkę, znanego w mieście dziennikarza, który historię Nowej Soli napisał w trochę inny sposób – nieencyklopedyczny. Na pewno nietypowy – zaznacza Beata Kulczycka, szefowa Wydziału Integracji Europejskiej i Promocji UM. – Jednocześnie są tam daty, poprawność historyczna, natomiast widzimy w tych książkach Grzelkowy, literacki styl. To budzi pozytywne emocje. Fajnie się to czyta, ta historia jest dobrze poukładana, poprzekładana też grafikami Marka. Jestem rodowitą nowosolanką i kiedy czyta się jego wstęp, to widać, że pisze to człowiek, który tu mieszka i kocha to miasto. Kiedy pierwszy raz to przeczytałam, bardzo się wzruszyłam.

Prócz tego powstały „Legendy nadodrzańskie” – w całości autorstwa Grzelki. Są wydane w jednym etui z albumem. Obie książki mają format A4.

– Marek zaraził nas pomysłem „Legend”. Mówił, że czytuje legendy przedwojenne, że one mają swoją wartość i mógłby nadać temu dzisiejszy literacki ton. Tak się narodził nasz drugi album wydawniczy. „Legendy” bardzo poszerzają obszar, bo nie jest tam mowa tylko o Nowej Soli, ale m.in. o Nowym Miasteczku, Bytomiu Odrzańskim, Otyniu, Bobrownikach czy Kożuchowie – mówi Beata Kulczycka.

Grzelkowa bajka

Tadeusza Szechowskiego z wydziału integracji cieszy fakt, że to właśnie Marek Grzelka napisał teksty do wydawnictwa. – Są napisane jego specyficznym językiem, językiem dobrej literatury. Przez to tak mocno obie książki ze sobą korelują. To nie jest tak, że mamy album miejski i nagle są jakieś legendy, ale z innej bajki. To jest jedna, Grzelkowa bajka, tyle że wydana w dwupaku. Zarazem utrzymana w jednym tonie – ocenia Szechowski.

Oficjalna prezentacja albumu „Nowa Sól. Nieustannie” i „Legend nadodrzańskich” połączona ze spotkaniem autorskim Marka Grzelki, ale i ogniskiem, koncertem czy przedstawieniem teatralnym odbędzie się w najbliższy czwartek 28 czerwca. Start o godz. 20.00. Miejsce? Cypel pomiędzy przystanią kajakową a mariną w Nowej Soli.

– Dlaczego warto przyjść? I dlaczego akurat tam odbędzie się promocja?

Beata Kulczycka: – To nie jest przypadkowe miejsce. Marek ma skręt nadodrzański, dużo wędruje. Przyjęliśmy plenerową formułę spotkania. Aktor Janusz Młyński będzie odczytywał fragmenty, do tego Terminus a Quo o 21.30, kiedy będzie bliżej zmroku, zorganizuje widowisko teatralne na podstawie jednej z legend. Wszystkich zapraszamy.

Tadeusz Szechowski: – Historia jest nadodrzańska, miasto jest nadodrzańskie, więc trudno, żebyśmy promocję robili gdzie indziej. Wszystko toczy się wokół Odry. Żeby to się dopełniło, promocja odbędzie się właśnie tam. Nie da się oczywiście stworzyć klimatu jak przed wiekami, żeby nawiązać do legend, ale będzie biwakowo i ogniskowo. Marek Grzelka zrobił kawał dobrej roboty, to jego dziecko. Mam nadzieję, że to pierwsza taka publikacja Marka, ale nie ostatnia. Nam z kolei chwała za to, że daliśmy mu szansę wydania podobnej rzeczy.

Nakład wydawnictwa to ok. 2 tys. sztuk. Na spotkaniu autorskim będzie można je kupić w promocyjnej cenie 23,84 zł – po 20-procentowej zniżce. Od lipca cena to 29,80 zł.

Od 24 czerwca co niedzielę w Radiu Zachód idzie słuchowisko, w którym czytane są „Legendy nadodrzańskie”. Można je usłyszeć co tydzień o godz. 10.00 przez kolejnych osiem tygodni.

Program wydarzenia w czwartek:

20.00 – powitanie gości

20.15 – spotkanie autorskie Marka Grzelki

20.40 – czytanie fragmentów legend w interpretacji Janusza Młyńskiego

20.40 – prezentacja wydawnictw

21.00 – spotkanie przy ognisku i muzyce

21.30 – widowisko artystyczne w wykonaniu grupy teatralnej Terminus a Quo

Prócz tego biwak retro i wystawa starych kajaków z lat 60. i 80.

Fragment legendy Marka Grzelki „O chciwym kościelnym, który sąsiada z głową pod pachą w bieg po sprawiedliwość wysłał”

Przez sen zazwyczaj cicho nucił, kiedy to mrzonki roił o bogactwie, kotłowało się mu wtedy pod powiekami, oj kotłowało. Złote monety z kieszeni w kieszeń przesypywał, z garści do garści, a jak która spadła – co tam – tyle ich miał przecież, niech sobie jakiś znajda ma, szczęścia tego nieco przytuli do serca, buty niechże sobie kupi, kapelusz, a nawet może i jakieś cieplejsze odzienie.

Spod krótkiej, cienkiej kołdry, wystawały mu wtedy w zimno nocy brudne nogi.

Ale śnił, bogactwo roił. Bajdurzył snami, król oniryczny, król śpiący u boku swej brzydkiej jak stary żur królowej o twarzy jak z reklamy wodorostów, o ciele jakby półludzkim, a półzwierzęcym, a fakt, że niewiasta była akurat bez ogona, trzeba zrzucić na karb życiowego szczęścia i niesamowitego daru losu.

Johan mu ojciec na imię wymyślił, a kiedy niósł go do chrztu do kościoła w Nowym Miasteczku, dziecina mu na śnieg z zawiniątka wypadła, stąd na twarzy rysy dziwaczne miał, parowy i wądoły, nieurocze szlaczki, jakby ptactwo czegoś tam szukało, jakby pies zakopać kość chciał na czarną godzinę. Ale że mieszkał blisko kościoła, swój chłop był i ksiądz na kościelnego go wziął, do świec zapalania i gaszenia, do porządków, do tacy, bo najbardziej do tego nadają się właśnie tacy. Tacy jacyś jakby nijacy.

Poranki jak zawsze były chłodne i bezbarwne, zazwyczaj mniej kolorowe niż Johanowe sny o bogactwie. I kościół jak zawsze był zimny. I dzień taki przyszedł, po kolejnym śnie złotym i brzęczącym, że postanowił Johan świątynię obrabować.

Nie zagrały złowrogie trąby w niebiosach, a stary Pan Bóg jedynie czoło zmarszczył, zresztą ważniejsze uczynki ludzkie obserwował, strapiony i smutny jak co dzień, jak zawsze, znużony już tym grzechem, tym złem codziennym. Rabuś więc, choć co prawda kościelny, wielkiej różnicy w tym wielkim grzesznym rozrachunku Panu Bogu nie uczynił.

Pakował Johan za pazuchę w złodziejskim szaleństwie drogocenne lawaterze i błyszczące jak senne monety monstrancje, kielichy pachnące jeszcze mszalnym winem, oślepiające złotem cyborium i vasculum, nie pogardził też kustodią i pateną skrzącymi się jakby bardziej złoto w pierwszych promieniach porannego słońca.

Ale co z tym skarbem zrobić? Nie da się przecież ot tak, na jakiejś pośledniej szmacie w biały dzień na nieodległym przecież rynku kościelnych błyskotek na sprzedaż wystawić. Toż byłaby to okropna wtopa, gwarancja nieszczęścia, definitywna polisa nadbiegającej na wielkich nogach kary. Surowej i ostatecznie oczywistej, jak amen w pacierzu pewnej.

Stara złodziejska maksyma wszak mówi: nie sztuką ukraść, problem jest – co dalej. Gdzie fanty skryć, by je potem gładko zbyć, z dala od czujnych spojrzeń, jak najdalej od wszelakich, prócz pieniężnych, konsekwencji. A czas tu jest niczym skrzypce pierwsze w orkiestrze – najważniejszy. Pośpiech złodziejski jest bowiem jak świeczka w przeciągu – łatwo traci rezon, rozsądek – tak bywa – rozwiewa się, a płomień zbrodni niknie niczym pod chuchem pijanego milicjanta. Najważniejszą i najbardziej umiłowaną kochanką złodziejską jest zatem drodzy moi skrytka.

Sąsiad Johana miał na imię Konrad. Ani młody, ani leciwy, wszechstronnie zwykły nikt, który mógłby być każdym, kimkolwiek, ot zwykłym, jako takim kimś. Bez specjalnych właściwości, bez cech charakterystycznych, jak to mają zazwyczaj – bez obrazy – osoby o tym imieniu. Usypany miał jednak na podwórku stos chrustu ów Konrad, stos kształtny, duży i brązowy, niczym sierść na niedźwiedziu. I tam właśnie zakrystianin nasz Johan postanowił swe złodziejskie grona skryć, te kielichy, te monstrancje, te kościelne skarby zrabowane chłodnym jak nogi poza kołdrą świtem w kościele w Nowym Miasteczku.

Sprawa się rypła, ksiądz szybko stwierdził braki, Johan udawał głupka, jakim w sumie był. I to nad jego głową zatrzymał się ciemny obłok podejrzeń. Lekko pochylony od świstu natarczywych kul niewygodnych pytań, palcem wskazał na stos Konradowy, stos brązowy jak miś, jak drewniana sierść. Czyj stos? Gdzie stał? Na czyim podwórku? Nikt nie pytał, skąd głupi Johan o skrytce wiedział, wierzono mu, jak wierzy się potulnemu zwierzęciu. A na dodatek przecież kościelny, taki trochę półksiądz prawie, a tacy przecież nie kłamią.

Ech, Konradzie biedny i niewinny, na nic „ale”, na nic żale, już tam miejski kat szorstki rant topora pieści gładkim szlifem. Stanęli wkoło rynku mieszkańcy z niecierpliwości drepcząc z nogi na nogę, chętni śmierć zobaczyć, krwi salwy, umierania cudzego erupcję, łzy faceta, który wciąż mówił: „to nie ja ukradłem”.

Topór zawisł najpierw, jak zawsze po cichu, a potem z cichym świstem spadł, chrzęst obciętego łba Konradowego pomieszał się z głuchym hukiem ostrza wbitego w ciepły jeszcze od szyi skazańca pień. Głowa się chwilę, krótką, turlała. Oczy się kotłowały pod półzamkniętymi powiekami. „No to po tatusiu” pomyślała wtedy najmłodsza córka Konrada.

I wtedy bezgłowe ciało nagle wstaje budząc postrach i niezdrową fascynację. Bierze Konrad pod pachę swój świeżo ścięty łeb i wychodzi z rynku nic nie mówiąc. Baby w pisk, dzieci w płacz, chłopy jeszcze chwilę twardzi, cisi, jakby trupy chodzące z głową pod pachą nie raz widzieli. Biegnie Konrad ze swą głową pod pachą, przez rynek, przez uliczki, za miasto.

Kamień tam jest, okrągły i cierpliwy. Siada Konrad w spodniach od krwi brudnych, w niewyprasowanej lnianej koszuli z czerwonym kołnierzem, sadza głowę swą na kolanie, głaszcze ją i czeka, aż prawda na jaw wyjdzie. (…)

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Mateusz Pojnar

Aktualności, sport

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content