Historia Mariana Kaczkowskiego i nasze buty [ROZMOWA]

Ul. Szeroka w Nowej Soli – to tam od zawsze znajduje się zakład szewski Kaczkowskich. Biegniemy tam, żeby wymienić fleki, naprawić zamek, zszyć rozerwaną cholewkę. Wchodząc słyszymy dzwonek, dźwięk, który przywołuje wspomnienie dzieciństwa i młodości. Małym wąskim korytarzem dochodzimy do lady, przy której czeka na nas Marian Kaczkowski. W dużym skórzanym szewskim fartuchu w skupieniu ogląda buta. – Naprawię. Proszę przyjść za dwa dni po odbiór – mówi

Historia zakładu Mariana Kaczkowskiego zaczęła się w przedwojennym Stanisławowie, który dziś leży na Ukrainie. Po wojnie ojciec pana Mariana kontynuował zawód w Nowej Soli. Marian Kaczkowski przejął zakład po ojcu i prowadzi go już pół wieku.

Przez całe zawodowe życie działa w cechu, za co dostał wiele odznaczeń. W rozmowie z nami opowiada o rodzinnym fachu i o tym, że szewc wcale nie przeklina. Mówi też o swoich doświadczeniach i 250-letnim (!) młotku.

Monika Owczarek: Wielokrotnie wchodziłam już do pana zakładu i zawsze moja podróż kończy się przy ladzie. Bierze pan mojego buta, stuka, puka, ogląda obcas i mówi, kiedy do odbioru. Chwilę później znika pan z moją szpilką za ścianką. Dzisiaj pierwszy raz widzę resztę zakładu, jego serce, które robi wrażenie. Tutaj jest mnóstwo tajemniczych urządzeń i narzędzi. Proszę opowiedzieć, co to wszystko jest?

Marian Kaczkowski: Ten wąski korytarzyk i lada to mój punkt obsługi klienta [śmiech]. Prawdziwy zakład jest za ścianką, o której pani wspomniała. Najpierw wzrok przyciąga wielka maszyna wielofunkcyjna. Zawarte są w niej szlifierka, obrabiarka, frezerka, polerka, imadło. To bardzo stara maszyna. Mój tata kupił ją w zakładzie obuwniczym Junior, gdy likwidowany był punkt usługowy. Mogło to być w połowie 1960 r.

Obok stoi stara maszyna do szycia – to łaciarka. Bez takiej maszyny szewc nie istnieje. Dalej jest stół szewski, materiały do wykonywania napraw, a tutaj na ścianie mam narzędzia. Bardzo ważna jest miarka sztychowa francuska. Jest dużo dokładniejsza od centymetrowej.

Kiedy pracuję, siedzę na niewielkim stołku w centrum warsztatu. Po każdą z tych rzeczy mogę sięgnąć ręką.

Historia szewstwa w pana rodzinie sięga czasów przedwojennych. Gdzie i kiedy się zaczęła?

Mój tata Wiktor Kaczkowski prowadził zakład przed wojną w Stanisławowie. Uczył się fachu u wujka. Jego rodzice w zamian za naukę zawodu dawali świnię, jajka, kury. Takie to były czasy. Z czasem otworzył zakład. Niestety, wszystko przerwała wojna.

Po niej, w 1946 r., przyjechał z rodziną do Nowej Soli. Miał wtedy 40 lat i piątkę synów. Mnie jeszcze nie było na świecie. Ja i siostra urodziliśmy się już w Nowej Soli. Rodzina zamieszkała przy ul. Wyspiańskiego, a ten malutki zakład, w którym jesteśmy, był remontowany. Ze zdewastowanych podczas wojny pomieszczeń zrobił warsztacik. Najtrudniejsze były czasy stalinowskie, gdy zakazywano działalności prywatnej. Tata musiał zamknąć zakład na 10 lat. Pracował wtedy w Zielonej Górze w spółdzielni. Wrócił do swojego warsztatu w połowie lat ‘60.

Jakie były dawniej buty: z czego były wykonane, jak wyglądały i co robiło się w zakładzie szewskim?

Kiedyś było inne szewstwo. Buta trzeba było zrobić od początku, cholewkę wyciąć ze skóry. Wszystko ze sobą zszyć, połączyć z podeszwą. Tata nauczył mnie dużo z tych rzeczy. W czasach mojego taty buty były butami, nie to co dzisiaj [śmiech]. Każdy element obuwia był ze skóry. Jak tato zrobił buty dla jednego syna, to chodzili po nim następni w rodzinie.

Buty były przez 15 lat używane. Ojciec robił kozaki, ale nie takie jak dzisiaj – na filcu – tylko na baraniej skórze. Były przepiękne i ciepłe. Kolory szły wszystkie takie jak dzisiaj: czarne, szare, brązowe, beżowe, granatowe. Buty, które ja zrobiłem ludziom w latach ‘80, były ostatnimi tego rodzaju. Wtedy zakład był pełen drewnianych kopyt, pachniało w nim skórą i drewnem. Na ścianach wisiały prawidła, wszędzie były półki z butami. Po takie kopyta jeździło się do Warszawy do specjalnego stolarza, który się tym trudnił. One musiały być w różnych formach, jak ludzkie stopy różniące się długością, szerokością, wysokością podbicia.

Wciąż mam jeszcze kilka takich kopyt z tamtych lat. To na nich robiło się każdego buta. Później przestało się to opłacać. Miło mi jednak, gdy ktoś mi mówi, że wciąż ma na strychu zrobione przeze mnie buty. Najczęściej to były specjalne pary na zamówienie.

Kilka tygodni temu przeżyłem zaskoczenie, bo klientka pierwszy raz od wielu lat zapytała, czy zrobię buty. Oczywiście wszystko można kupić i zrobić buta, tylko on będzie kosztował ok. 1500 zł. Uszykowałbym kopyto i wykonał swoje dzieło. Myślę, że miałbym satysfakcję i dużo radości.

Nie buntował się pan przeciwko szewstwu, od razu wiedział pan, że przejmie zakład po tacie?

Zaczęło się od tego, że jako mały chłopiec przychodziłem do taty do warsztatu. W zamian za monety na lody tata kazał mi prostować gwoździe. Ależ ja palce obiłem [śmiech].

W warsztacie było bardzo wesoło. Tata miał trzech pracowników. Toczyło się życie, przychodzili ludzie, opowiadali różne historie. Znali mnie od dziecka. Tak jak dzisiaj wymieniało się fleki, zelówki, zamki. Jeśli but był robiony, drogi i solidny, to się go naprawiało. Gdyby dziś ojciec zobaczył te buty, to… załamałby się. Nie wiem, czy potrafiłby naprawić takiego plastikowego buta, całego na klej.

Wracając do mnie, chyba wiedziałem, że zostanę szewcem. Poszedłem do liceum i jednocześnie uczyłem się fachu. Tata mnie ciągle sztorcował: popraw to, nie zrobiłeś dokładnie, źle, od nowa. Wtedy się denerwowałem i mu odpowiadałem, że i tak nie będę siedział w tym zakładzie. Ciągle mu potarzałem „nie będę pierdział w stołek” [śmiech]. Słyszę to, jakby było wczoraj.

Życie potoczyło się jednak zgodnie z planem taty. Po zrobieniu matury ogólnej byłem też już przygotowany do zdania egzaminu zawodowego. Przystąpiłem do niego w Zielonej Górze. Zaraz po egzaminie tata oddał mi warsztat i poszedł na emeryturę. Mieszkał na poddaszu nad zakładem, dlatego często zaglądał, lubił pomagać. W środowisku szewców byłem znany już jako mały chłopiec. Ludzie w mieście też wiedzieli, że kontynuuję rodzinne tradycje.

Widzi pani ten piękny młotek? Jest wyjątkowy, robiony ręcznie. Kiedy zaczynałem w zawodzie, przyniosła mi go pani Dziubowa, wdowa po zaprzyjaźnionym szewcu. Powiedziała, że mąż prosił, żeby po jego śmierci ten młotek przekazać Marysiowi. Cały czas nim pracuję. Jest doskonale wyważony. Kiedy go dostałem, młotek miał już 200 lat. Dziś ma 250 i nie zamieniłbym go na żaden inny. Innym narzędziem pewnie bym sobie po palcach uderzał. Jeśli trzeba, wymieniam trzonek i używam go dalej.

Z całego rodzeństwa tylko pan został szewcem?

Tak. Najstarszy z braci był archeologiem i dyrektorem muzeum. Niestety, już nie żyje. Drugi był pułkownikiem w wojsku w Oleśnicy. Jest już na emeryturze. Trzeci z braci – artysta plastyk – mieszka we Wrocławiu. Czwarty też już nie żyje, a pracował w administracji w Głogowie. Siostra zajmowała się tematyką sanitarną we Wrocławiu, w biurze. Kiedy przyjeżdżają do Nowej Soli, to zawsze pytają o warsztat. Dobrze im się kojarzy, z dzieciństwem, młodością, rodzicami.

Ile butów nowosolan już pan naprawił?

Nie mam pojęcia. Myślę, że to niepoliczalne. Z pewnością mnóstwo ludzi mnie zna. Bardziej mnie kojarzą niż ja ich. Wiadomo, idąc przez miasto bardziej patrzę na ludzkie stopy i buty niż na twarze. Faktycznie można powiedzieć, że niemal w każdej rodzinie naprawiałem i naprawiam buty.

Niestety, fachu nikt już nie będzie kontynuował. Syn Andrzej początkowo nie chciał o tym słyszeć. Z czasem, po trzydziestce, zaczął przychodzić do warsztatu, żebym go uczył. Byłem zaskoczony, bo był pełen zapału. Żona mówiła: Marian, on cię za chwilę przeskoczy, ma talent. Byłem szczęśliwy, bardzo się cieszyłem.

13 lat temu doszło do tragicznego wypadku i nasz syn zginął. Trudno się po tym podnieść. Pomaga mi praca w warsztacie.

W wolne dni zajmiemy się z żoną chwilę domem, idziemy na cmentarz, na chwilę na działkę i dzień się kończy. Tutaj, między butami, łapię równowagę, trzymam się w pionie.

Jak pan myśli, co dalej z zawodem szewca?

W tej chwili w Nowej Soli jest czterech szewców. Wszyscy jesteśmy w słusznym wieku. Każdy z nas jest pokoleniowym szewcem. Nie ma następców. Przez kilkadziesiąt lat szefowania Cechowi Rzemiosł Różnych nie zdarzył się uczeń w tym zawodzie. Pewnie w przyszłości będą samouki, ale nie będą to fachowcy, którzy znają budowę buta. Dadzą radę wymienić fleka, ale zamka nie wszyją, cholewki nie naprawią. Stanie się to, co na Zachodzie. Będziemy wyrzucać buty i kupować nowe.

Mówił pan, że patrzy często ludziom na stopy. To w jakich butach dzisiaj chodzimy?

Sztucznych, plastikowych, bardzo niezdrowych. Żal patrzeć, jak sobie ludzie psują stopy. Noga się poci, robią się odciski. Można się nabawić chorób na całe życie.

Ale nie zawsze tak jest. Na wielu stopach widzę solidnie zrobione skórzane buty. To od razu widać. Oczywiście buty zmieniają się wraz z modą. Teraz np. znowu są szersze obcasy. Zwracam na to uwagę, bo wiem, na jaki materiał w zakładzie muszę się nastawiać.

A pan lubi buty, bo mówi się, że szewc bez butów chodzi?

Wiele jest stereotypów dotyczących szewców. To jest jeden z nich. Bardzo lubię buty i mam mnóstwo par. Jak tylko widzę jakieś pięknie zrobione, to mam ochotę je kupić. Żona żartuje, że mam więcej butów niż niektóre kobiety. Sama jednak, kiedy ma kupić sobie buty, zawsze prosi, żebym z nią poszedł. Chyba nie chce przyjść do domu i usłyszeć, że to dziadostwo [śmiech].

Lubię kupować buty dla żony, sprawia mi to przyjemność. Jeśli chodzi o szewskie stereotypy, to wszystkie są nieprawdziwe. Mówi się, że ktoś klnie jak szewc. Ja jednak nigdy nie przeklinałem i od mojego taty przekleństwa z ust też nie słyszałem.

Małe dzieci straszyło się też często, że za karę pójdą na nauki do szewca. To wszystko chyba bardzo źle wpłynęło na ten zawód. Młodzi ludzie omijają ten fach, a szkoda.

Jeśli o mnie chodzi, dopóki mi zdrowie pozwoli, będę tutaj pracował i naprawiał ludziom buty.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content