Justyna i przyjaciele [NAD KUBKIEM HERBATY]

Niebanalna uroda, mocny, czysty głos, szeroka gama talentów, umiłowanie szkoły – to przymioty kolejnej z bohaterek cyklu „Nad kubkiem herbaty”. Tym razem zapraszamy na spotkanie z Justyną Sokołowską, wokalistką zespołu Justyna&Przyjaciele

Śpiew jest moją pasją od dzieciństwa. Pierwsze zdjęcia z takim plastikowym mikrofonem zrobiłam sobie, gdy miałam sześć lat. W rodzinie zawsze przewijałam się jako „ta śpiewająca”. Wszystkie święta, imieniny cioci, wujka – zawsze było „zaśpiewaj coś”. Podobnie jak u mojej córki, która też przejawia to zainteresowanie. Już jako 3-, 4-latka śpiewała wyraźnie piosenki łapiąc rytm, tonację.

Jak to mówią – wyssała z mlekiem matki.

Domy muzyki pełne

Mój tata jest multiinstrumentalistą, samoukiem. Gra na harmonijce, gitarze, perkusji. Gdyby było trzeba, to i na flecie. Pamiętam, jak skonstruował sobie taki drewniany stelaż do harmonijki, by móc na niej grać, grając jednocześnie na gitarze. A ja mu zawsze towarzyszyłam śpiewając. I robiliśmy sobie takie domowe koncerty.

Tata miał swój podwórkowy zespół przy ul. Kościuszki. Nosił wtedy długie włosy. Śpiewał i grał. Nagrywali sobie z kolegami kasety i chodzili po ulicy z gitarami. Grał też w zespole w wojsku.

Z dzieciństwa pamiętam, że w święta brało się gitarę, harmonijkę i grało się kolędy, śpiewało. Mój brat też gra na gitarze. I też samouk. Żadne z nas nie było w szkole muzycznej.
Miałam ciocię, która mieszkała przy ul. Muzealnej. Była sąsiadką Romów i mieli serdeczne stosunki sąsiedzkie ze sobą. Przyjaźniłam się z dzieciakami z podwórka. Chodziliśmy do nich do mieszkania. A tam zawsze akordeon, gitary. Uwielbiałam z nimi śpiewać. Byłam zafascynowana tym, jak bardzo potrafią się zjednoczyć w muzyce. Tam każdy śpiewał, każdy miał umiejętność gry na jakimś instrumencie. Też nie chodzili do szkoły muzycznej. Wszystko na ucho, muzykalność, talent i pasję.

Akademia Piosenki

Gdy byłam w pierwszej klasie szkoły podstawowej nr 4, dyrektorem był Bogdan Mikulski. Miał marzenie, żeby założyć coś na kształt kółka śpiewaczego i zaproponował pani Marzenie Jachimowicz, żeby została w szkole instruktorem wokalnym. Pojawiło się ogłoszenie, że powstaje kółko. Spytałam mamy, czy mam na nie pójść. Mama stwierdziła: „A idź, jak chcesz. I tak wyjesz w domu”.

Na przesłuchanie zaprowadził mnie tata. Pani Marzena wybierała dzieci, które przejawiały jakieś zdolności muzyczne. I dostałam się. Szkolny zespół wokalny nazwano później Akademią Piosenki. Próby trwały po trzy godziny. Śpiewaliśmy to, co było akurat na topie, ale też kolędy, piosenki biesiadne, a nawet piosenki o miłości, choć repertuar na ogół był dopasowany do naszego wieku. Występowaliśmy w „Muzycznej podróży w krainę baśni”, „Podróży dookoła świata”, „Muzycznych walentynkach”. Nasze koncerty cieszyły się popularnością. Wiadomo, że część widowni zapełniała rodzina, ale przychodzili też ludzie z miasta, a sala była wypełniona po brzegi, choć imprezy były biletowane. Tadeusz Szechowski, który był wówczas dyrektorem domu kultury, zawsze dostawiał krzesła dla widowni.

Akademia Piosenki miała zasilać szkolne imprezy. Wyszło tak, że jeździliśmy z zespołem po całej Polsce, też do Niemiec, gdzie śpiewaliśmy dla Polonii. Wtedy nie miałam wakacji, bo całe lato wypełnione było występami.

Marzena zauważyła mój zapał i zaczęła mnie posyłać na konkursy wokalne. Zawsze, gdy brałam w nich udział, miałam jasno wytyczony cel: nie chcę drugiego miejsca. Do dziś mam dyplomy ze wszystkich 40. konkursów, w których brałam udział. I wśród nich jest tylko jedno wyróżnienie. Reszta to pierwsze miejsca.

Wśród swoich młodzieńczych sukcesów wyróżnić mogę też Grand Prix w konkursie Wygraj Sukces. Nagrodą była wycieczka do Eurodisneylandu.

Za swój sukces uważam również zaśpiewanie w telewizyjnej Szansie na Sukces, której gwiazdą był zespół Wanda i Banda. To było bardzo ciekawe doświadczenie dla młodej dziewczyny. No i miałam okazję pooglądać TV od zaplecza.

Akademia Piosenki istniała 15 lat. Wspominam o niej, bo była bardzo ważnym etapem w moim życiu. Gdyby nie ona, nawyk ćwiczenia i samodyscyplina, której się tam nauczyłam, moje życie wyglądałoby inaczej, a zainteresowanie śpiewem wygasłoby pewnie gdzieś po drodze.

Zespoły i koncerty

Miałam taki etap w życiu, że zainteresowałam się poezją śpiewaną. Jeździłam na konkursy piosenki Agnieszki Osieckiej. Nie było tam podziału na kategorie wiekowe, więc byłam 11-letnią dziewczyną, która wchodziła na scenę ze starszymi od siebie. Mimo to zawsze udawało mi się zostać laureatem.

Do dzisiaj lubię śpiewać Osiecką, choć od tamtego czasu zaczęłam uwielbiać ciężką muzykę: rockową, metal. Nigdy za to nie ciągnęło mnie do popu.

Gdy miałam 16 lat, założyliśmy z chłopakami z Bytomia Odrzańskiego i Nowej Soli zespół 4 Alternatywy. Na próby dojeżdżałam pociągiem do Bytomia. Często graliśmy koncerty w Stajni Komara. Mieliśmy swoje autorskie piosenki. Mamy nawet jakiś teledysk nagrany przez niemiecką telewizję na terenie naszej fabryki Odra. Na tamte czasy byliśmy rozpoznawalni w tych naszych kręgach subkultury rockowej.

Później mieliśmy krótko taki zespolik z Norbertem Fleischerem. W zasadzie to taki epizodzik był, bo ja też nie mogłam zbyt często przyjeżdżać do Nowej Soli na próby. Studiowałam dziennie, miałam pracę w Zielonej Górze.

Gdy urodziłam dziecko, rzuciłam śpiewanie. To jest taki czas, matka spędza z dzieckiem 24 godziny na dobę. Ale bardzo tęskniłam za koncertami.

Jak córka miała już jakieś 10 miesięcy, może rok, wybraliśmy się w końcu z Adrianem na koncert. Nie pamiętam nawet, co grali, ale cieszyłam się, że w końcu posłucham jakiejś muzyki na żywo. Na miejscu spotkałam Tadeusza Szechowskiego. Spytał, czy nie chciałabym wrócić do śpiewania. Chciałam, ale miałam przecież małe dziecko, więc jak? Mój Adrian powiedział wtedy: idź, spróbuj.

Pojechałam na próbę. Jednak okazało się, że śpiewanie bluesa to nie moja bajka.

Wtedy Tadeusz wspomniał, że w Otyniu ma jeszcze jeden zespół i grają country. Na konkursach i warsztatach często słyszałam, że mam „kantrową” barwę głosu, lubiłam ten gatunek. Tydzień później jechałam do Otynia. Czułam się jakaś zrezygnowana. Bałam się, że znowu będzie taka sama katastrofa jak z bluesem. Przy keyboardzie stał gość. Uśmiechał się i zapytał, co chcę zaśpiewać. Pomyślałam, że jest sympatyczny. To był Bogdan Polikowski z Kożuchowa, nasz gitarzysta. Zaproponowałam „Country Roads” Johna Denvera. Wysłuchał mnie. Po trzech latach opowiadał, że nie był pewien, czy wejdę w podaną tonację, ale gdy zaczęłam śpiewać, pomyślał: to jest to. Zaczęliśmy współpracę.

Gdy rozpadł się pierwotny skład zespołu, założyłam z instrumentalistami nowy projekt: Justyna &Przyjaciele. Graliśmy country, a później szlagiery rockowe i rockandrollowe. Rok temu mieliśmy cudowny sezon. Już w połowie stycznia 2020 r. nasz kalendarz był niemal w całości zapełniony: występy lokalne, ale nie tylko. Bardzo się tym cieszyliśmy, robiliśmy próby, byliśmy przygotowani. Niespodziewanie ogłoszono pandemię i wszystkie nasze plany muzyczne legły w gruzach. Nadal jednak się spotykamy. Co poniedziałek mamy próbę – choćby się paliło i waliło. Robimy nowe kawałki. Po prostu tak kochamy grać.

Trzy fakultety

Zawsze miałam z tyłu głowy, że przez brak szkoły muzycznej nigdy nie zostanę zawodową piosenkarką i muszę wybrać jako pracę bazową coś innego, co lubię. Gdy zdawałam na moje wymarzone studia – jazz i muzykę estradową – przeszłam egzaminy. Wszystkie. Piątkowo. Ale nie dostałam się, bo warunkiem przyjęcia było posiadanie certyfikatu ze szkoły muzycznej, a ja go nie miałam.

Ukończyłam więc trzy inne kierunki. Pierwszy z nich to animacja kultury. Wymarzony, dopóki go nie rozpoczęłam. Tu nastąpiło ostre zderzenie z rzeczywistością. Myślałam, że studia więcej będą miały wspólnego z muzyką i śpiewem, tymczasem wszystko oscylowało wokół teatru i fotografii. Niby fajnie, ale nie moja działka. Lubię patrzeć na ładne zdjęcia, pójść do teatru. Ba – nawet miałam epizod i grałam jako dzieciak w teatrze Godot. Założyła go Natalia Cichy, dziewczyna z „Elektryka”. Wystąpiłam parę razy na deskach. Jakiś konkurs wygraliśmy w Zielonej Górze. Później wystąpiłam też w teatrze muzycznym Guliwer założonym przez Jana Młyńskiego i Sławka Krzywiźniaka. Jeździliśmy na występy do Niemiec. Ale to tak na marginesie. Generalnie mnie interesowało śpiewanie, nie aktorstwo, a na wybranym kierunku akurat muzyki było jak na lekarstwo. Studia jednak ukończyłam, skoro już je zaczęłam.

Kolejne kierunki, które zrobiłam, to wychowanie przedszkolne i wczesnoszkolne oraz terapia.

Dawniej pracowałam pięć lat jako dziennikarka w „Gazecie Lubuskiej”. Praca, która do pewnego momentu była pasjonująca, niepostrzeżenie zamieniła się w korporacyjną wielogodzinną gonitwę. A ja miałam dziecko. Wybrałam więc zawód, który lubię i dodaje mi energii. Zostałam nauczycielką.

***

[Gdy przeprowadzałam wywiad z Justyną, żadna z nas nie przypuszczała, że dwa tygodnie później umrze jeden z członków zespołu Justyna&Przyjaciele. Po śmierci przyjaciela Justyna przesłała mi krótką wiadomość, którą dołączam poniżej].

Postscriptum

Los bywa przewrotny. Jeszcze niedawno opowiadałam mojemu przyjacielowi Bogdanowi Polikowskiemu o naszym spotkaniu, o wywiadzie. Czekał bardzo na ukazanie się tego artykułu, cieszył się nim. Zawsze mnie dopingował, wspierał, po prostu wierzył we mnie. A dziś już go z nami nie ma.

Justyna&Przyjaciele to było jego dzieło, on był sercem zespołu. Odszedł. Czuję pustkę – ja i cały zespół. Choć wiemy, że chciałby, aby kontynuowano to, co sam stworzył.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content