Blask stamtąd. Wspomnienie Radka Druciaka, patrona Turnieju Mikołajkowego

[TEKST Z 2018 R., KTÓRY NAPISALIŚMY W PIĄTĄ ROCZNICĘ ŚMIERCI RADKA] Miałem do Niego zadzwonić, rozmawialiśmy niedługo przed wypadkiem. Nie zdążyłem. I już do końca życia zostanę z tym niewykonanym telefonem

(…) oczy bolały od słonecznego blasku, którym obsypane było niebo.

Franz Kafka

Nie wiem, od czego zacząć. Strasznie trudno napisać wspomnienie, pisać o kimś ważnym, kogo już nie ma. Siedzę nad laptopem i patrzę na jego zdjęcie. Zrobiłem je na jednym z meczów Arki. Widzę na nim Radka cieszącego się po strzelonej bramce. Ściska go Piotrek Dykta, w tle jest jeszcze Seba Czarzasty. Prawą rękę ma uniesioną do góry. Patrzy prosto w obiektyw. Jego wzrok mnie przeszywa, coś jakby patrzył mi w duszę.

5 grudnia 2013 roku czas się dla nas zatrzymał. Tamtego dnia po godz. 14.00 na strefie zdarzył się potworny wypadek. Trzy osoby zginęły na miejscu. Jedną z nich był Radek.

Jakieś dwie godziny po wypadku zadzwonił do mnie mój redakcyjny kolega Artur Lawrenc. Powiedział, że Radek Druciak miał wypadek i nie żyje. To był jeden wielki szok.

Miałem do niego zadzwonić, rozmawialiśmy niedługo przed wypadkiem. Nie zdążyłem. I już do końca życia zostanę z tym niewykonanym telefonem.

Marek Grzelka tego samego wieczoru zaproponował, żebyśmy spotkali się w Kaflowym. Wtedy chyba padł pomysł, żeby od teraz nasz Turniej Mikołajkowy nosił imię Radka Druciaka. Przyszło kilkudziesięciu jego przyjaciół i kolegów. Nie do końca wierzyliśmy w to, co się stało. Dorośli mężczyźni w środku tygodnia siedzieli w knajpie, pili wódkę i płakali. Nigdy wcześniej ani później czegoś takiego nie widziałem. Siedzieli, wspominali i ze łzami w oczach pili wódkę. Twarde chłopaki, których na co dzień trudno byłoby posądzić o sentymentalizm.

Wcześniej pojechaliśmy na miejsce wypadku z Patrykiem Czaplą. Było już ciemno. W zasadzie nie wiem po co. Chyba szukaliśmy namacalnych dowodów na potwierdzenie tego, co się wydarzyło, bo to wszystko zdawało się nierealne.

 

Tak było. Kiedy się nie wie, jak zacząć wspomnienie, na ratunek rzuca się chronologia wydarzeń.

Wtedy strony sportowe gazety wydrukowaliśmy w całości na czarno-biało. Robiłem korektę wspomnień o Radku. Czytałem, nanosiłem zmiany i płakałem. Łzy spadały na kartkę i niektóre zdania stawały się nieczytelne.

A później był pogrzeb. Pojechaliśmy do Nowej Rudy, skąd pochodził, specjalnie zorganizowanym autobusem. Nad cmentarzem w momencie pochówku krążyły trzy ptaki. To były chyba jastrzębie. Trzy ptaki jak trzy ofiary tego tragicznego wypadku.

 

Teraz przypominam sobie październik 2012 roku. To był mój pierwszy miesiąc na studiach. Czekałem na autobus do Zielonej Góry na przystanku naprzeciwko św. Józefa. Nie nadjeżdżał. Był ziąb. W końcu patrzę, jedzie On. Tym swoim rozklekotanym busem, bo pracował wtedy jako kurier. Przystanął, opuścił szybę i rzucił: „Jedziesz do Zielonej? Wsiadaj, zdechlaku. Podwiozę cię”.

Cały On. Cały „Drutek” z tym jego szelmowskim uśmieszkiem. Jeździliśmy razem tym zdezelowanym busem dłuższy okres i wtedy się zaprzyjaźniliśmy. Generalnie było tak, że robiłem za asystenta kuriera. Kiedyś pojechaliśmy – jak dobrze pamiętam – do Wrociszowa, żeby dostarczyć komuś pralkę. Jak ją wynosiliśmy z busa, prawie się roztrzaskała.

Po drodze były inne przygody, z których do tej pory się śmieję. Z dwa-trzy razy stanęło nam auto. Myślałem, że coś się dzieje, że trzeba będzie dzwonić po pomoc. A On mówi: „Nie, wszystko okej. Po prostu zapomniałem zatankować”. Wziął kanister i poszedł na najbliższą stację po benzynę.

Innym razem jakiś wybuch w samochodzie, coś z instalacją elektryczną. Dookoła siwo od dymu. Radek wymyślił potem historię, że zamiast go jakoś ratować, uciekłem. Powtarzał każdemu, że jak wysiadł z auta, widział mnie już w oddali, pod Zieloną Górą. Zamiast zapytać, czy nic mu się nie stało, miałem w jego wersji spytać, czy wziął moje bułki. To ponoć było moje pierwsze pytanie.

Jeszcze innym razem podwiózł mnie pod Castoramę w Zielonej, wysiadam, stoją dwie dziewczyny. On krzyczy: „Czyli to są te twoje sikoreczki, o których opowiadałeś?”. One w konsternacji, ja spaliłem się ze wstydu.

To niby są nic nieznaczące sytuacje, ale mówią dużo o tym człowieku: miał duże poczucie humoru, bił od niego niesamowity optymizm i uwielbiał żartować, śmiać się, robić kolegom kawały. Jednocześnie z tych żartów i docinek płynęła szczera sympatia dobrego człowieka, co trzeba podkreślić, a nie złośliwość.

Co jeszcze pamiętam z tych wspólnych wycieczek? To, że po godz. 7.00 z trasy zawsze dzwonił do swojej żony Agnieszki i córki Amelki. Słuchałem tych rozmów i uśmiechałem się. Płynęła z nich czysta miłość.

 

Czasami chodzę do Niego na strefę. W miejscu wypadku stanęła tabliczka. Raz spotkałem Marcina Korotyszewskiego, z którym grał w Szprotawie. No więc chodzę, wyciągam znicz, zapalam i na chwilę przystaję. Po cichu z nim rozmawiam. Co można więcej zrobić? Pozostaje pamięć, która w jakiś sposób ocala. Możemy też grać w piłkę pod banerem z jego podobizną, na którym napisane jest zdanie „Radek, zawsze będziesz grał z nami”. Tak co roku podczas charytatywnego turnieju jego imienia robi kilkaset osób. Możemy również przyjść na mszę organizowaną za niego zawsze na początku grudnia. Możemy w tych trudnych dniach być myślami z Jego rodziną i bliskimi.

 

Radek przyśnił mi się tylko raz. Szedłem w Jego stronę, stał w jakimś przedziwnym, oślepiającym blasku. Trochę się tego przestraszyłem i za chwilę zadzwonił budzik.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

Mateusz Pojnar
Latest posts by Mateusz Pojnar (see all)
FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Mateusz Pojnar

Aktualności, sport

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content