Myślałem, że jesteśmy skazani na zatopienie [KSIĄŻKA O POWODZI]

– Kto mógł – pomagał. Czasami całymi rodzinami. Kiedy zaczyna się dziać coś złego, nagle wszyscy gramy do jednej bramki. Rzadko tak w Polsce bywa – mówi w książce „Rzeka ma zawsze rację” Robert Lipiński. Uczestniczył w obronie Nowej Soli przed powodzią w 1997 roku

Robert Lipiński uważnie obserwował rzekę. Widział, jak rośnie. Z okien mieszkania przy ulicy Moniuszki ma świetny widok na Odrę. – Zaczął przeciekać wał koło oczyszczalni ścieków na Pleszówku – zaczyna swoją opowieść. – Ktoś podjechał traktorem za bar portowy i krzyczał, że trzeba tam jechać i pomóc. Nas w porcie było najwięcej. Przyczepa natychmiast wypełniła się ludźmi. Pojechaliśmy. Na wariata, bo z bhp to nie miało nic wspólnego. Strach pomyśleć, co by było, gdyby któryś z nas wypadł. To był spontan. Policja nie reagowała, bo ważniejsze rzeczy działy się wtedy w Nowej Soli.

Wszyscy zdawali sobie sprawę, że trzeba jakoś ratować to miasto.

Kto mógł – pomagał. Czasami całymi rodzinami. Kiedy zaczyna się dziać coś złego, nagle wszyscy gramy do jednej bramki. Rzadko tak w Polsce bywa. Wtedy czułem entuzjazm. U siebie, u kolegów z dzielnicy. Na wałach spotykało się znajomych i razem z nimi o coś walczyło.

To odbywało się na zasadzie „podaj cegłę”. Gorzej było, jak w szeregu w pewnym miejscu stanął jakiś cherlawy człowiek. Jeden wór miał 30 kilogramów, inny 20. Do tego czasem piasek był mokry. I jak ktoś podawał worek kolejnej osobie, a ta nie mogła go utrzymać, to zaburzała rytm. Zmienialiśmy ją wtedy, dawaliśmy inne zajęcie. Wyglądało to tak: ktoś wjeżdżał wywrotką, zrzucał piasek na placu koło baru portowego, formował się długi sznur ludzi. Czasem miał nawet pięćdziesiąt metrów. Jeden chwytał za łopatę, drugi napełniał, kolejni ludzie ustawiali się i przekazywali sobie worek. Solidarność była. Pamiętam, jak Piotrek Płonka, nieżyjący już kolega z dzielnicy, który trenował kulturystykę, zarzucał sobie na ramiona po dwa worki z piaskiem i sam je niósł przez kilkadziesiąt metrów.

Musieliśmy uważnie patrzeć, czy któreś miejsce wału nie przecieka. W pewnym momencie zobaczyliśmy, że woda zaczyna dostawać się do budynku przy pomniku Rybaka. Wlewała się przez drzwi od strony Odry, taki był napór. Gdyby to puściło, kto by ją zatrzymał, skoro płynęła pod takim ciśnieniem? Przez klatkę schodową poszłaby w miasto. W tej akcji też brałem udział.

Tak, musieliśmy być czujni. Nie było żartów.

Jak w jakimś powstaniu

W nocy chodziliśmy w patrolach. No, jak w jakimś powstaniu. Wydaje mi się, że każdy mężczyzna – bez względu na wiek – jest w pewnym stopniu małym chłopcem. Lubi, jak coś się dzieje. Wieczorami wracałem z wałów do domu i mimo że byłem zmachany jak pies, czułem się jakoś spełniony.

A następnego dnia znowu tam szedłem.

Człowiek był młodszy i miał wtedy poczucie jakiejś misji. W pewnym sensie chciałem być potrzebny. Taki to był czas. Mogłem siedzieć w domu i czekać na to, co się wydarzy. A potem chodzić po dary, które rozdawali przy kościele. Przecież mieszkam na drugim piętrze i powinienem stwierdzić, że mnie to w sumie nie dotyczy.

Wielka woda płynęła do nas, a po Wrocławiu był popłoch. Ludzie pękali, ale to zrozumiałe. Kolega mieszkał w bloku przy – nomen omen – fabryce nici „Odra” i meble wynosiłem mu z pierwszego na czwarte piętro. Tak się bał, że go zaleje.

Układaliśmy w porcie te worki, a i tak nie mieliśmy żadnej gwarancji, czy to nie puści. Czy w ogóle ich wystarczy.

Szczerze? Myślałem, że jesteśmy skazani na zatopienie. „I tak się nie obronimy” – niektórzy siali defetyzm. Czarne scenariusze wisiały w powietrzu. Zastanawiałem się, czy nie załatwić sobie jakiegoś pontonu. Gdyby woda się wdarła, pływałbym sobie po ulicach.

Po tej całej historii, gdy poziom rzeki już dawno się obniżył, nadal miałem w piwnicy półtora metra wody. Wynosiłem ją wiadrami, ale udało mi się to uporządkować w jeden dzień. Lubię zrobić coś pożytecznego, bo wtedy lepiej mi się śpi. Przez lipiec ’97 w piwnicy wiele razy podchodziła nam podskórna woda. Ziemia była zawilgocona. Do tej pory czuć wilgoć. Cegły do dziś przechowują w pamięci powódź.

Z kolegami jakoś szczególnie nie świętowaliśmy tego zwycięstwa Nowej Soli. Przyszło i odeszło razem z wodą. Nikt nie robił z siebie bohatera. Zrobiliśmy to, co trzeba było w tamtej sytuacji zrobić. Jasne, cieszyliśmy się, że potem ludzie w innych częściach Polski mówili o nas dobrze. Że patrzcie: można, oni się obronili. Gdy widziałem Nową Sól w telewizji, czułem dumę, że w końcu mówią o nas dobrze. Bo jak jeździłem za dzieciaka na jakieś kolonie czy wakacje, to okazywało się, że nieduże miasto nad Odrą prawie wszędzie było znane ze złej sławy. Były czasy, że mieszkańcy jednej ulicy bili się z mieszkańcami drugiej – taki sport. Jak dzisiaj kibole. Mówili o nas także ze względu na to, że robiliśmy tutaj te śmierdzące krasnale. Kolega chciał sobie dorobić i całymi dniami siedział przy ich produkcji. W końcu zachorował na raka i zmarł.

Wiele się działo i słyszało w tamte dni. Na przykład że przy dużej odlewni Dozametu pływa tysiące karpi, które woda zabrała ze sobą ze stawów hodowlanych w Bytomiu Odrzańskim. Miałem ochotę tam pojechać i zobaczyć to cudo, ale nie starczyło jakoś czasu.

Moja i twoja nadzieja

Lipiński jest prezesem fanklubu The Beatles. Od osiemnastu lat redaguje gazetkę dotyczącą legendarnej grupy z Liverpoolu. Wysyła ją fanom Wielkiej Czwórki w Polsce i na świecie.

Czego słuchało się z magnetofonów na wałach w 1997? – Szczerze mówiąc, nie pamiętam powodziowych przebojów – uśmiecha się. – Sam słuchałem wówczas różnych rzeczy: Lombardu, Skaldów, Maanamu, Perfectu i tak dalej. Na wały ludzie nosili takie radia tranzystorowe, ale raczej nasłuchiwali w nich wiadomości o tym, co dzieje się w innych miastach na drodze rzeki. Niekoniecznie włączali je po to, by słuchać muzyki. Wtedy gwiazdy polskiej sceny nagrały piosenkę „Moja i twoja nadzieja”. Powstała tuż po powodzi, tak że kojarzy mi się z nią, ale nie konkretnie z tymi dniami.

Robert Lipiński ma na myśli projekt Katarzyny Nosowskiej i Hey. Grupa wydała wtedy singiel charytatatywny. Dochód ze sprzedaży przekazała na walkę ze skutkami wielkiej wody. Sam utwór powstał tak naprawdę pięć lat wcześniej razem z płytą „Fire”, ale został nagrany na nowo. Oprócz Nosowskiej w teledysku widzimy Edytę Bartosiewicz, Natalię Kukulską, Marylę Rodowicz, Czesława Niemena czy Grzegorza Markowskiego. W klipie jest mnóstwo dramatycznych scen z powodzi: zalane domy, ewakuacje, rozpacz ludzi. Kulminacją akcji był koncert 19 lipca 1997 pod gmachem TVP. Z kolei 18 lipca był dniem żałoby narodowej dla uczczenia ofiar powodzi.

Piosenka stała się wówczas swego rodzaju hymnem. To jej dłuższy fragment:

Spróbuj powiedzieć to, nim uwierzysz, że

Nie warto mówić kocham.

Spróbuj uczynić gest, nim uwierzysz, że

Nic nie warto robić.

Nic, naprawdę nic nie pomoże,

Jeśli Ty nie pomożesz dziś miłości.

Nic, naprawdę nic nie pomoże,

Jeśli Ty nie pomożesz dziś miłości.

Musisz odnaleźć nadzieję

I nieważne, że nazwą ciebie głupcem.

Musisz pozwolić, by sny

Sprawiły, byś pamiętał, że

Nic, naprawdę nic nie pomoże,

Jeśli Ty nie pomożesz dziś miłości.

Nic, naprawdę nic nie pomoże,

Jeśli Ty nie pomożesz dziś miłości.

Tekst jest uniwersalny. – Mówi o pomaganiu, ale o pomaganiu miłości, czyli czemuś, co jest najważniejsze – wspominał w rozmowie z Onetem gitarzysta Piotr Banach, w grupie Hey do 1999 roku. – Przez to mógł się sprawdzić również w innych okolicznościach.

Kolekcja chwil

Robert Lipiński założył na Facebooku grupę „Nowa Sól dziś”. Ludzie wrzucają tam zdjęcia miasta i dyskutują, jak zmieniają się poszczególne dzielnice. Ale rozmawiają też o tym, jak wyglądały w przeszłości. – Staramy się ocalić pewne rzeczy od zapomnienia – tłumaczy mi Lipiński. – Wspólnie kolekcjonujemy chwile. W końcu to miasto, w którym – taką mam nadzieję – będą żyć i zakładać rodziny moi synowie. Ja raczej będę tu żył do śmierci.

Sporą dyskusję na grupie wywołały fotografie powodzi stulecia. – Rano szedłem z psem i zrobiłem zdjęcia pomnika Powodzianina. Ludzie zaczęli wracać wspomnieniami do 1997 roku – wspomina Lipiński. – To były wyjątkowe chwile i ci, którzy je przeżyli, mają je głęboko w sercu. Powódź ’97 dla mieszkańców Nowej Soli jest tak ważna, jak ich wesela, chrzciny dzieci, pogrzeby bliskich. Jeden z takich momentów, których się nie zapomina. Wtedy to był temat na miarę wojny w Ukrainie, która wybuchła dwadzieścia pięć lat później: wiadomości zaczynały się i kończyły na powodzi.

Kilka komentarzy internautów pod jednym z postów Lipińskiego o powodzi:

„Panie Robercie, dziękuję, sama sypałam piasek do worków w porcie, niektórych zdjęć nie znałam, piękna pamiątka dla potomnych”;

„Byli u nas Duńczycy, wypompowywali wodę z piwnic. Zawsze uśmiechnięci. Nie znali języka polskiego, a szło się dogadać. Miło ich wspominam, mimo tylu już lat”;

„Szanowni państwo, to był nieciekawy, trudny czas, chaos, brak worków, piasku, garaż okopywałam z siostrą ziemią ze skweru na Kupieckiej, worki dostałam na Moniuszki, każdy z nas ma inną historię, co innego robił, było nas 40 tysięcy mieszkańców, dzisiaj też woda jest wysoka, ale jest inaczej i możemy być spokojni”;

„Wtedy też był lipiec, należy pamiętać i może w tym okresie przypominać młodzieży o tych wydarzeniach”.

Piwo za zwycięstwo

Tomasz Kalisz, w ’97 mieszkający na osiedlu XXX-lecia, później przemianowanym na Fredry: – Wtedy, na wałach, nie mieliśmy poczucia, że robimy coś wielkiego. Nikt nie myślał, że to jest historyczny moment dla miasta. Staraliśmy się je po prostu jakoś ocalić. Robiliśmy, co mogliśmy. Nie myśleliśmy nawet o tym, że w gruncie rzeczy gdyby wał pękł pod naporem wielkiej fali, to my polecielibyśmy razem z nim i mogłoby dojść do tragedii. Nikt nie brał pod uwagę, że to jest niebezpieczne.

Mieliśmy świadomość, że żyjemy w mieście leżącym płasko, a idzie do nas woda. Nie była to komfortowa sytuacja. Wujek jest geodetą i tłumaczył, że gdyby doszło do przerwania wałów przy Czarnej Strudze, nawet osiedle Konstytucji czy XXX-lecia mogłoby mieć wodę. Wtedy mały wał był po stronie działek, bloki stały odkryte.

Centrum wyglądało śmiesznie. Wejścia do sklepów na Placu Wyzwolenia były zamurowane. Albo w pełni, albo właściciele zostawiali taki mały lufcik, żeby potem było łatwiej rozwalić ten mur, przy okazji nie niszcząc drzwi. Ludzie stwierdzili, że jak w innych miastach pozalewało i worki nie pomogły, to nowosolanie będą murować swój dobytek. Wiedzieli, że nawet jak położą worki z piaskiem, to mimo wszystko ten szlam się przedostanie do środka. Okładali folią drzwi i je murowali. Pomysłowe.

Niepokój był. Momentami nawet strach. Z kolegami stwierdziliśmy, że chcemy pomóc w tej obronie miasta. Razem z między innymi Marcinem Mierzejewskim zebraliśmy się w grupę i chodziliśmy po znajomych sprawdzać, czy na ich ulicach jest wszystko okej. Tuż przed momentem krytycznym pojechaliśmy rowerami w stronę Przyborowa. Zrobiłem zdjęcia akurat w momencie, w którym woda przelewała się i niszczyła drogę.

Byliśmy na wałach niedaleko Solimpexu. Siedzieliśmy tam do późna w nocy i ładowaliśmy worki, później wnosiliśmy je na szczyt wałów. Niektóre ważyły tyle, że trudno było je podnieść w trzech czy czterech. W pewnym momencie wszyscy byli bardzo zmęczeni, zrobiliśmy sobie przerwę, czekając na kolejną dostawę piasku. Co chwilę przyjeżdżały jakieś wywrotki albo nawet małe auta z przyczepkami z piachem. Usiedliśmy na workach i z góry było widać coraz więcej konarów drzew płynących rzeką. Okazało się, że to kulminacja: największa fala przepływała wtedy przez Nową Sól. Potężne wrażenie to na nas zrobiło. Straszne i piękne. Woda sięgała korony wałów. W nocy od miasta biły światła i widzieliśmy tylko taflę wody, nic więcej. Może jeszcze drzewa na starej Odrze, po drugiej stronie.

Był szum informacyjny. Ktoś mówił, że gdzieś przerwało wał, ludzie zaczynali panikować, a potem się okazywało, że to nieprawda. Na hasło „Pleszówek będzie zalany do trzech metrów” niektórzy przenosili swoje rzeczy z pierwszego piętra na drugie. Stawiali meble na szczytach rusztowań. Słyszało się takie historie.

Jak było po wszystkim i obroniliśmy się, nie myśleliśmy o sobie jako o bohaterach, bo nie robiliśmy tego dla pochwał i orderów. Gdy byłem już na emigracji, dowiedziałem się, że powstał pomnik Powodzianina. Mama cały czas mi mówi, że „ten pomnik jest o was”. Odpowiadam: „Mamo, tam były setki, jeśli nie tysiące ludzi”. Mama jest dumna i odpowiada: „Ale ty byłeś jednym z nich”. W 1997 zrobiliśmy swoje. Mieliśmy satysfakcję, że nam się udało. Wysiłek był olbrzymi, walczyliśmy ramię w ramię. Całe miasto, bez względu na to, w których dzielnicach mieszkaliśmy. A przecież wcześniej ktoś potrafił na kogoś krzywo popatrzeć, bo jest z innej dzielnicy albo słucha innej muzyki. Jedność zapanowała: na wałach byli panowie spod budki z piwem, ludzie ze slumsów, gdzie lepiej nie chodzić, bo można było dostać w łeb, ale i faceci, którzy na co dzień pracowali pod krawatem. Zdecydowała wspólna wola walki. Ci spod ciemnej gwiazdy może chcieli czuć się potrzebni, a może dramatyczna sytuacja wymusza zmianę codziennych nawyków? Wiedzieli, że jest u nich źle, mieszkają w ruderze, ale za chwilę mogą stracić nawet ją.

Pamiętam, że jakiś czas po tej całej akcji z Marcinem siedzieliśmy u niego w domu i piliśmy piwo za zwycięstwo nasze i miasta.

(…)

Potem przez lata siedziałem za granicą. Żeby było śmieszniej, po powrocie z emigracji zamieszkałem w Kłodzku, czyli w jednym z miast, które najbardziej doświadczyła tamta powódź.

*fragment książki „Rzeka ma zawsze rację” na 25-lecie powodzi stulecia z 1997 roku. Premiera planowana jest na lipiec

**fot. Robert Lipiński

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Mateusz Pojnar

Aktualności, sport

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content