Orkiestra „Elektryka” obchodzi 50-lecie. Rozmawiamy z kapelmistrzem Januszem Gabryelskim

22 kwietnia w nowej hali sportowo-widowiskowej odbędzie się wielki koncert z okazji 50-lecia powstania Młodzieżowej Orkiestry Dętej „Elektryk”. Szczegóły jubileuszowego koncertu niebawem. Dziś publikujemy rozmowę z ojcem orkiestry, kapelmistrzem Januszem Gabryelskim, pod którego batutą działała przez 30 lat – od założenia do 2002 r.

Młodzieżowa Orkiestra Dęta „Elektryk” powstała w 1972 r. Jej założycielem i pierwszym kapelmistrzem był Janusz Gabryelski. Na samym początku liczyła 13 uczniów, później 50, a w latach 60. już 60 muzyków. W końcówce ery Gabryelskiego, która trwała 30 lat, tych uczniów, którzy grali w orkiestrze, było ponad 70.

W 1975 orkiestra została zarejestrowana w Polskim Związku Chórów i Orkiestr w Warszawie. Od tamtego czasu co roku młodzi muzycy uczestniczyli w przeglądach, festiwalach, konkursach na różnych szczeblach – od lokalnego do międzynarodowego.

***

Mariusz Pojnar: Proszę opowiedzieć o początkach orkiestry w „Elektryku”.

Janusz Gabryelski: W 1968 przeprowadziłem się z Lubska do Nowej Soli. Wcześniej przez dwa lata w Lubsku prowadziłem orkiestrę i po zamieszkaniu w Nowej Soli od razu pomyślałem, żeby stworzyć ją tutaj. W 1970 Antoniemu Grobelnemu, kierownikowi zajęć pozalekcyjnych, zadałem pytanie, czy nie warto założyć orkiestry w szkole. To hasło dotarło z czasem do dyrektora Jerzego Grigowicza. Datą początkową dla powstania orkiestry jest 1972 r.

Orkiestra w „Budowlance” w Zielonej Górze dostała nowe instrumenty, a my w spadku dostaliśmy to, czego używali wcześniej. To był szajs, który, mówiąc szczerze, nie nadawał się do grania. Podam taki przykład. Już dużo później pojechaliśmy do Rostocku na festiwal międzynarodowy. Pewien niemiecki muzyk zobaczył nasz klarnet, złapał się za głowę i krzyknął: „Archaisch Klarinette” [śmiech]. On autentycznie miał wtedy ze sto lat, czyli był w zasadzie eksponatem muzealnym. Jak kiedyś usłyszałem, że w „Budowlance” orkiestra dostała 750 tys. zł, zaniemówiłem. U nas w orkiestrze takich pieniędzy nigdy nie mieliśmy.

Skąd pan wziął muzyków do tej orkiestry?

Uczyłem w szkole muzycznej i stamtąd zwerbowaliśmy kilkoro uczniów. Pierwszy nabór był na 13 osób. Niektórzy mieli styczność z muzyką, inni nie do końca. Co ciekawe, do tej pory mam kontakt z tymi ludźmi. Mówią, że to, co przeżyli w orkiestrze i z orkiestrą, drugi raz im się nie przytrafiło i nie przytrafi.

Pamięta pan pierwszy koncert?

Tak, odbył się z okazji Dnia Nauczyciela. Wystąpiliśmy po trzech miesiącach prób. Nie pamiętam całego repertuaru, ale na pewno zagraliśmy „Wieczorny dzwon”, bo to było proste.

Ilu muzyków przez te 30 lat pana pracy przewinęło się przez orkiestrę?

Odpowiem tak: duża orkiestra dęta liczy 32 osoby. My mieliśmy, można powiedzieć, podwójną, bo liczącą w szczycie aż 74 osoby. Myślę, że łącznie przez 30 lat 10 takich orkiestr można byłoby złożyć z muzyków, z którymi pracowałem.

Fantastyczne jest to, że z wieloma z tych ludzi mam kontakt do dziś. Zawsze dzwonią na święta, mówią, że spotykają się ze sobą i wspominają dyscyplinę, która była w orkiestrze.

Tę pana dyscyplinę wspomina wielu. Jak to z nią było na zajęciach?

Nie znosiłem ludzi, którzy się spóźniali. To wyniosłem z domu. Muszę powiedzieć, że na werblu grała u mnie pewna pani prokurator. I ta prokuratorka mi kiedyś powiedziała, że jak ktoś się do niej spóźnia, to jest sino-czerwono zielona. I że to jej zostało po zajęciach ze mną [śmiech].

Nie można się było spóźniać – to już wiemy. Czego pan jeszcze wymagał od swoich podopiecznych?

Generalnie wymagałem jednego: żeby dużo ćwiczyli. Bo żeby orkiestra mogła osiągnąć jakiś poziom, musi grać.

Skąd u pana miłość do muzyki?

U nas to było rodzinne, wśród Gabryelskich po wojnie było siedmioro muzyków, którzy grali gdzieś w orkiestrach: albo w filharmoniach, albo w operze. Brat mojego ojca był fagocistą w operze poznańskiej. Miałem w rodzinie kapelmistrzów, pamiętam, że w Krzywiniu był Gabryelski, który prowadził orkiestrę, a jego córka wykładała na konserwatorium muzycznym. Dlatego ta muzyka mi była pisana.

Mieszkałem w Śmiglu, to małe miasteczko pod Poznaniem. Nie było tam nic. Po podstawówce poszedłem do szkoły muzycznej. Przez pięć lat jeździłem do Poznania 75 km w jedną stronę, czyli pięć-sześć godzin spędzałem w pociągu. Jak chciałem iść na koncert do filharmonii, to wracałem do domu pociągiem o północy, który w mojej rodzinnej miejscowości był o 3.00 nad ranem.

Co pan robił w pociągu?

Raz zasnąłem, ale najczęściej się uczyłem [uśmiech]. Zawsze jeździłem z instrumentem. W szkole pierwszego stopnia skończyłem naukę gry na klarnecie, od średniej szkoły dostałem się na waltornię. I tak z tą muzyką szedłem przez całe życie. Jak się coś kocha, to się temu poświęca w pełni.

Tak naprawdę po tych wszystkich latach tylko żona wie, ile do mnie trzeba cierpliwości.

[W tym momencie mówi żona Janusza Gabryelskiego Jadwiga…]: Całe nasze życie było podporządkowane orkiestrze, która zgodnie ze swoim przeznaczeniem służy do opraw muzycznych świąt państwowych, regionalnych, lokalnych i uroczystości kościelnych. Przez te długie lata było tego sporo, ale – jak widać – udało się to pogodzić. Jak się kocha to, co się robi i kocha tego, kto to robi – to daje to satysfakcję obojgu. A nawet śmiem twierdzić, że całej społeczności, w szczególności młodzieży, która może rozwijać swoje talenty muzyczne.

Pamiętam taką anegdotę, która odzwierciedla to, jak mąż był rozchwytywany. Któregoś razu przed pochodem pierwszomajowym do szkoły zadzwonili z komitetu i zapytali, gdzie w trybie pilnym można znaleźć męża. Powiedziałam, że jakby Gabryelski dostał telefon, to nie byłoby takich trudności, żeby go znaleźć. Na drugi dzień przysłali kogoś z wiadomością, że założą nam telefon [śmiech].

Z proboszczem, ks. Józefem Kocołem współpracował 30 lat. Miał szacunek u każdego.

Z orkiestrą jeździliście po wielu konkursach i festiwalach – i to z sukcesami. Które wyjazdy najbardziej utkwiły panu w pamięci?

Faktycznie jeździliśmy po Europie. Często występowaliśmy w Czechosłowacji, w Belgii, w Niemczech. W Neerpelt w Belgii odbywało się coś na wzór muzycznych mistrzostw Europy różnych zespołów. Jednego roku był konkurs orkiestr, innego zespołów smyczkowych, kolejnego chórów itd. My tam z orkiestrą byliśmy trzy razy. Za pierwszym razem zajęliśmy trzecie miejsce, za drugim drugie, a za trzecim zdobyliśmy pierwszą nagrodę ex aequo z orkiestrą z Budapesztu, w której grali sami zawodowi muzycy, m.in. z opery budapesztańskiej, plus studenci instrumentów dętych budapesztańskich uczelni muzycznych. To było niesamowite przeżycie i wielki zaszczyt zostać zwycięzcą razem z tak wybitnymi muzykami.

Byliśmy z koncertem w Katyniu, w Smoleńsku. Ale największym przeżyciem było granie dla papieża Jana Pawła II. Ten wyjazd do Watykanu w 1999 r. to dla mnie pamiątka życia. Trzymałem papieża za rękę. Miałem chwilę na rozmowę.

Czego życzy pan orkiestrze z okazji jej jubileuszu?

Jeśli mogę, chciałbym złożyć podziękowania wszystkim byłym i obecnym muzykom orkiestry. Za przychylność dziękuję nauczycielom „Elektryka”, a w szczególności chcę wyrazić podziękowanie Annie Szypowskiej, Kazimierzowi Brysikowi, Stanisławowi Święcickiemu oraz nieżyjącym Zbigniewowi Mazurkiewiczowi i Janowi Żurawskiemu.

Orkiestrze życzę 150 lat istnienia i tego, żeby dalej się rozwijała. I żeby było o niej głośno!

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Mariusz Pojnar

Aktualności, kronika

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content