Życie pozafacebookowe Bogumiły Brykalskiej [NAD KUBKIEM HERBATY]

– Wyjście z Facebooka było ciekawym doświadczeniem. Mocno uszczupliło się grono moich znajomych. Gdy przestałam organizować akcje charytatywne, dzwonią do mnie sporadycznie może cztery osoby, żeby spytać, co słychać – o życiu w realu opowiada Bogumiła Brykalska

Czasem myślałam o sobie, że nie jestem „kimś”, nic takiego w życiu nie robię i nic po sobie nie pozostawię, więc chociaż komuś pomogę. Zaangażowałam się w działalność charytatywną. Zgłaszali się do mnie ludzie, których nie znałam. Ktoś dzwonił, mówił „jest takie dziecko, może by pani coś dla niego zrobiła”. I te dzieci ustawiały się do mnie w kolejce. A ja nie umiałam odmówić. Tak wszystkie soboty i niedziele miałam zajęte. Robiłam akcje, biegi, dzwoniłam, jeździłam coś załatwiać, prowadziłam licytacje, w domu wyrabiałam medale, ganiałam za ludźmi, żeby odebrać fanty, dowieźć je gdzie trzeba, spiąć kolejną akcję. Dom przypominał magazyn rzeczy zbieranych na licytacje.

Cieszyłam się, że pomagam dozbierać do turnusu rehabilitacyjnego, terapii, leczenia, zakupu nierefundowanych leków, butów ortopedycznych. Albo że udało się podratować czyjś domowy budżet. W moich akcjach często uczestniczyły moje wierne córki, choć to nie ich bajka i wiedziałam, że wolałyby spędzać wolny czas inaczej.

Łączę dwie prace. Nie są ciężkie, ale zajmują 10 godzin dziennie. A do pracy trzeba dojechać, wrócić, ogarnąć dom, coś ugotować, wyprać. I gdy po takim zajętym tygodniu jest weekend, człowiek chciałby odpocząć, książkę poczytać, pobyć z rodziną.

Po paru latach, gdy wolnych weekendów brakowało, zaczęłam się łapać na myśli, że pomagam, bo ktoś tego ode mnie wymaga. Zgasła moja radość. Zamiast satysfakcji przyszło zmęczenie i poczucie bycia pod presją cudzych oczekiwań. Postanowiłam się wycofać. Uprzedziłam znajomych, że potrzebuję odpocząć. Zlikwidowałam Facebooka, za jego pośrednictwem odzywało się najwięcej osób.

Z działalności charytatywnej zostawiłam sobie doroczną Szlachetną Paczkę, w którą angażuję się od wielu lat, i wpłacanie ustalonego procentu od zarobków na cele charytatywne.

Nowe smaki

Wyjście z FB było ciekawym doświadczeniem. Z dnia na dzień przestałam być osobą publiczną. Zaczęły do mnie docierać obrośnięte domniemaniami plotki na mój temat. Dowiadywałam się o sobie rzeczy, których nigdy nie chciałabym się dowiedzieć.

Uważałam, że ludzie z natury są dobrzy, tylko trzeba im o tym czasami przypominać. I patrząc z perspektywy czasu – tak, ludzie z natury są dobrzy, ale niektórzy o tym zupełnie zapomnieli. To też odczułam na własnej skórze.

Mam tę wadę, że mówię, co myślę. Nie wszyscy mnie za to lubią. I nie muszą. Dla mnie ważne jest, że w końcu dla siebie samej stałam się ważna. Mam przyjemność z tego, że mogę pójść do fryzjera, zrobić paznokcie, pochodzić po lumpeksach. Założyłam w ub. roku swój ogródek w skrzynkach po jabłkach, w nim są pomidory, cukinie, ogórki. Plony były mało obfite, ale jaka to była satysfakcja: jeść pomidory prosto z własnego krzaka. I gotuję różne dziwne rzeczy, których wcześniej nie robiłam. Głównie wegańskie. Odkrywam nowe smaki. Korzystam z odzyskanego czasu.

Mocno uszczupliło się grono moich znajomych. Gdy przestałam organizować akcje lub w nich uczestniczyć, dzwonią do mnie sporadycznie może cztery osoby, żeby zapytać, co u mnie. Albo „po nic”, zwyczajnie pogadać. To jest niewymuszone wspólną pracą, wspólnymi działaniami.

Przestałam istnieć na Fejsie, zyskałam za to wolne weekendy. Mogę wsiąść w sobotę rano do samochodu i wrócić w niedzielę. Skończyły się wymówki „nie mogę, mam bieg, licytację, muszę stanąć z puszką”. Te z czasów, gdy jeszcze „wszyscy mnie kochali”.

Milion życzeń

Facebook był dla mnie narzędziem, by móc zorganizować grupę ludzi do jakiejś akcji. Bez niego trudno byłoby ludzi skrzyknąć. I to jest jego zaleta.

Ale nie bardzo rozumiem facebookowej rewii, prywatności na pokaz, liczenia lajków – jakby miały znaczenie. Czy kiedy byłam jeszcze na FB, to byłam taka sama? Nie wstawiałam co prawda zdjęć dań z restauracji, ale może dlatego, że nie chodzę do restauracji? Czy też liczyłam lajki, żeby zaspokoić potrzebę bycia ważnym, zauważonym itd.? Nie pamiętam. Myślę po prostu, że to głupie. A głupota mnie drażni. Podobnie jak życie na pokaz.

Jeszcze mając FB, ukryłam swoją datę urodzin, bo wkurzał mnie milion życzeń urodzinowych typu „najlepszego” i „sto lat”. Usuwasz datę urodzin albo siebie z Fejsa i masz trzy esemesy, dwóch gości i jeden telefon, bo ktoś naprawdę pamiętał o twoich urodzinach. To jest prawdziwe. I kilka prawdziwych osób w dniu urodzin robi mi za milion życzeń na Fejsbuczku.

FB to nie jest mój świat. Nie przeglądam się w lajkach i cudzych opiniach. Tak jak nigdy nie przeglądałam się w oczach moich dzieci. Nie pytałam ich: jaka jestem? Wystarczało, że w trudnych chwilach zawsze były przy mnie: fizycznie i emocjonalnie. I choć jako matka popełniłam pewnie wiele błędów i niektóre rzeczy teraz zrobiłabym zupełnie inaczej, to i tak wydaje mi się, że wychowałam je na fajne baby: mądre, dobre, wartościowe. Nie mi to oceniać, ale myślę, że będą dobrymi ludźmi i nie trzeba im będzie o tym przypominać.

Nagrodę trzeba odpracować

Zdarzało mi się po akcji dostać np. ciasto. Gdy przyjechała Agnieszka z Wojtusiem i przywieźli mi blachę ciasta, normalnie serce mi się radowało. Zdarzyło mi się dostać kwiatka, a nawet voucher na kolację w restauracji. To jest fajne. A czy oficjalne nagrody są potrzebne? To, że ktoś cię docenia, jest ważne. Motywuje do dalszego działania, zwiększonego wysiłku.

Niektóre z nagród to podpucha zakotwiczona w czyjejś próżności. Dobrze wiesz, że byłam nominowana do Anioła Roku „Gazety Lubuskiej”, co jest chorą sprawą, bo to naciąganie ludzi na esemesy, na kasę. Prosiłam znajomych o niewysyłanie esemesów.

W zeszłym roku byłam nominowana do Kryształów Wolontariatu. Odmówiłam przyjęcia nominacji, bo wtedy akurat wyszłam z FB i wiedziałam, że nie zorganizuję już akcji, a nagrodę powinien dostać ktoś, kto ją odpracuje. Tak uważam.

Podobnie rzecz miała się z moim słynnym rowerem z czujnikiem zmierzchu. Przyjaciele, znajomi i rodzina, którzy wiedzieli, że czołgam się na zajechanym starym rowerze bez światełka, wożąc medale, puszki, fanty, skrzyknęli się i kupili mi nowy. Był dla mnie czymś w rodzaju nagrody. I w kilka lat go odpracowałam wożąc medale, maskotki, rolki i kije na biegi, jakieś fikusy na aukcje. Dziś ten rower już nie pracuje charytatywnie, nie służy celowi, dla którego był kupiony, więc oddałam go na licytację WOŚP. To też symboliczne odcięcie grubą kreską pewnego okresu w życiu.

Minimalistka

Staram się żyć tak, by nie zużywać, czego nie potrzebuję. A jeśli już muszę coś kupować, to najchętniej z sensem i od fajnych ludzi, którzy tworzą z pasją. Jeśli potrzebuję miseczek, kupuję je w Warsztacie Terapii Zajęciowej. Twórcy są zadowoleni, bo nie kleją bez sensu i zarobią na glinę czy prąd, a ja mam rzecz przydatną i wyjątkową.

Mam mało ubrań, naczyń. To, czego nie używam, staram się oddać lub sprzedać. Jak mam cztery koszule, a w dwóch nie chodzę, to po co mi te dwie? Pozbywam się wszystkiego poza książkami. Nie chcę gromadzić rzeczy, żyć życiem konsumpcyjnym. Większość tego, co mam, pochodzi z drugiego obiegu.

Nie marnuję też żywności. Jak ugotuję zbyt dużo, to z jednego dania robię inne. Kto nie robił pomidorowej z wczorajszego rosołu, niech pierwszy rzuci kamieniem. Podpowiem, że da się zagęścić pomidorową z niedzielnego rosołu i zrobić z niej wtorkowy sos do spaghetti. Sprawdzone. Robię też kotlety ze wszystkiego: soczewicy, groszku, cieciorki, pieczarek, ryżu, który został z obiadu. Dodaję to, co znajdę w lodówce, lepię, smażę – i są. Do tego sos chrzanowy czy pieczarkowy albo ten z wczorajszej pomidorowej z przedwczorajszego rosołu – i już jest fajne danie. Jestem bardzo recyklingowa.

Pledzik wspomnień i marzenia

Z biegów, w których brałam udział, mam ponad sto medali, z czego 80 proc. za charytatywne. Zamknęłam ten rozdział. Wieszak z medalami wyniosłam na strych. Z koszulek biegowych wycięłam loga i naszyłam je na koc polarowy. Tak powstał pledzik wspomnień, którym się przykrywam, gdy czytam.

Uznałam, że czas żyć od początku, na nowo pracować na wspomnienia.

Po mojej pięćdziesiątce zaczęłam spełniać marzenia.

Pierwszy to tatuaż: Bajka, Bójka i Brawurka – moje córki na moim przedramieniu.

Drugi: skok ze spadochronem.

Później wyjazd w Bieszczady – spokój, przestrzeń, widoki i relaks. Tam się człowiek zmęczy fizycznie, ale głowa dostaje świeżego powietrza i resetu. Takiego, że wracasz i wszystko możesz.

I sylwester na plaży mi się ziścił.

Spełniło się marzenie o radiu, bo nigdy wcześniej nie miałam.

I o leżaku też.

I rodzą się kolejne marzenia do realizacji. Chcę pojechać w mnóstwo miejsc w Polsce, w których jeszcze nie byłam. Wiesz, że nigdy nie byłam np. w Sandomierzu czy Kazimierzu? Żal tylko, że w roku są tylko dwa tygodnie urlopu. Ile ja jeszcze muszę żyć, ile pracować, żeby to wszystko zobaczyć?

A na emeryturze planuję czytać książki albo robić na drutach. Albo nie planuję. Pan Bóg lubi się z moich planów śmiać. Oj, jak On się czasem z nich śmieje…

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content