Straż miejska skończyła 30 lat [REPORTAŻ]

– W mojej ocenie dzięki 30 latom pracy wszystkich komendantów i strażników, którzy głównie koncentrowali się na porządku publicznym, poprawa na tym polu jest bardzo mocno zauważalna – mówi Dariusz Rączkowski, komendant nowosolskiej straży miejskiej

„Niektórzy mieszkańcy z zaskoczeniem spostrzegli patrolujących ulice miasta funkcjonariuszy straży miejskiej. Prezentują się dobrze. Młodzi, rośli, sprawni fizycznie, w gustownych mundurach. 25 sierpnia w południe członkowie straży miejskiej złożyli ślubowanie i podjęli obowiązki” – wpis o tej treści znalazł się na jedynce „Tygodnika Krąg” 3 września 1992 r.

Wtedy do służby przyjęto pierwszych pięciu strażników miejskich: Sławomira Mazurkiewicza (ówczesnego wicemistrza okręgu w zapasach), Marka Drgasa, Artura Świerczka (wicemistrza okręgu w kolarstwie), Ireneusza Dąbrowicza (mistrza Polski w karate) oraz Marka Kozłowskiego, najstarszego z patrolowych.

„SM nie musi łapać bandytów i w tym wyręczać policję. Wystarczy, gdy skoncentrują się na sprawach porządkowych, z którymi dotąd mieliśmy kłopot” – mówił wtedy na łamach „TK” Józef Suszyński, ówczesny wiceprezydent Nowej Soli.

Nie muszą was kochać, ale mają was szanować”

Kiedy wspomniany Kozłowski jako najstarszy z kandydatów do SM przyjmował się do służby, miał 30 lat. Dziś formacja, w której służył, kończy 30 lat.

W 1992 r. pracował w hurtowni. Dowiedział się, że jest nabór do nowej służby w mieście. – Do munduru zawsze mnie jakoś ciągnęło. Służyłem w wojsku w tych nie za fajnych latach 1982-1984. Później starałem się wcielić w szeregi policji, ale zaproponowano mi nie to, co chciałem – wspomina Kozłowski.

Na początku było trudno, bo straże miejskie dopiero rodziły się w postkomunistycznej Polsce. – Mieszkańcy nie wiedzieli, jak na nas reagować. Przychodzili panowie w brązowych mundurach i zaczynali nakładać mandaty: a to za złe parkowanie, a to za przewinienia związane z utrzymaniem czystości. Ludziom to się nie mogło podobać. Dlatego podchodzili do nas może nie wrogo, ale z pewną niechęcią – wspomina jeden z pierwszych miejskich strażników, którzy wtedy bardzo dużo służb mieli z policją.

– Jan Tłuczek, ówczesny komendant, zawsze nam powtarzał: nikt was nie musi kochać, ale mają was szanować. I z takim podejściem podchodziliśmy do pracy – opowiada Kozłowski, który się uśmiecha: – Może co niektórzy mnie nie lubili. Po latach to słyszałem od ludzi, że podchodziłem do pracy zbyt służbowo. Że mnie się nie dawało przekabacić, że tak to nazwę. Ja po prostu robiłem swoją robotę.

Pamięta interwencję związaną z włamaniem do laboratorium, do którego nocą wszedł narkoman. – Wyciągnęliśmy tego delikwenta, który rozbił szybę i wchodząc do środka się skaleczył. Ja też zrobiłem sobie ranę i były obawy, że mogłem się od niego czymś zarazić. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca – zaznacza Kozłowski.

Niezły ochrzan od komendanta

Wspomina także jedno Boże Narodzenie z okresu swojej służby. Pełnił z kolegą wtedy patrol na targowisku. Sprawdzali, czy handlowcy mają zezwolenia i uiszczone opłaty targowe. – Wobec tych, którzy nie mieli zezwoleń, trzeba było wyciągać konsekwencje. Stwierdziliśmy, że może zrobimy coś innego: zamiast wystawiania mandatów zapytamy te osoby, czy nie chciałyby wspomóc dzieci w domu dziecka albo w szpitalu, dając im jakieś podarunki, np. w postaci żywności. No i zrobiliśmy to, choć oczywiście nie było to zgodne z przepisami. Pamiętam, że dostaliśmy wtedy niezły ochrzan od komendanta – wspomina Kozłowski.

Na oddziale dziecięcym spotkał wtedy kilkuletniego chłopca. Jego rodzice byli pozbawieni praw. – Chyba mu się spodobałem, nawiązaliśmy rozmowę. Naszła mnie taka myśl, że może by go wziąć na święta do domu? Żeby pobył w innych warunkach niż szpitalne – opowiada były strażnik miejski. Zadzwonił do żony, zapytał, czy ten dość nieoczekiwany pomysł zaakceptuje. I wzięli tego chłopca na całe święta. – Później pani kurator zaproponowała nawet, żebyśmy go adoptowali. Ale akurat wyszło tak, że małżonka jest w ciąży i ostatecznie nie wzięliśmy go do siebie. Dziś trudno o tym mówić, ale tak było… – opowiadał ze szklanymi oczami Kozłowski, który w straży miejskiej przepracował trzy lata.

Herbatka pana Tadzia

W 1995 r. do służby przyjął się Roman Chorążyk. Pamięta, że wtedy sporo ludzi starało się o pracę w straży – w latach 90. padały w Nowej Soli duże zakłady pracy. Chorążyk akurat wrócił z wojska. – Jeden ze strażników na prywatnym spotkaniu w starej Mokce zapytał, czy nie chciałbym przyjąć się do straży miejskiej. Pracowałem w krasnalach, więc postanowiłem spróbować – opowiada mój rozmówca.

Pracę rozpoczął dokładnie 2 stycznia 1995. Na strój służbowy musiał poczekać prawie cztery miesiące. Wtedy strażnicy chodzili w brązowych mundurach. Do tego mieli skórzane kurtki do pasa i czapki stylizowane na wzór amerykańskiej policji. Później umundurowanie w całej Polsce ujednolicono. Chorążyk do dziś ma w domu brązową marynarkę.

Pamięta częste patrole na targowisku i nie zawsze przyjemny odbiór ze strony społeczeństwa.

Ale były też miłe sytuacje. – Na targowisku był taki pan Tadziu, chyba spod Kożuchowa, który w autobusie sprzedawał bigos i kiełbasę. Zimą, kiedy spadały temperatury, zapraszał nas do swojego baru na kółkach na gorącą herbatę – uśmiecha się Chorążyk.

Wtedy nie było internetu, strażnicy nie mieli też telefonów komórkowych. Na samym początku nie mieli także radiostacji. Pierwszą, jak wspomina Chorążyk, dostali dopiero w 1996 r. i wtedy będąc w terenie mogli już mieć kontakt ze stacją bazową w urzędzie miasta, bo tam mieściła się pierwsza strażnica.

Strażnik trochę jak Lewandowski

Pierwszym samochodem, jaki mieli strażnicy, był biały polonez, który nagminnie się psuł. – Pamiętam, jak kiedyś pojechaliśmy z Markiem Drgasem na ul. Kamienną. Ona nie była wtedy utwardzona. I w połowie drogi nam zgasło auto. Musieliśmy je kawałek pchać, a później wezwaliśmy pomoc drogową – uśmiecha się Chorążyk.

Większe zmiany nadeszły po powodzi 1997 r., która w kontekście służby go ominęła. – Szedłem w patrolu z kolegą i w okolicy ul. Zjednoczenia złapał mnie wyrostek robaczkowy. Zbliżała się fala kulminacyjna, a ja siedziałem w domu na rehabilitacji po usunięciu wyrostka – wspomina strażnik miejski z 27-letnim stażem.

– Myślałeś kiedyś o zmianie pracy? – pytam Romana Chorążyka.

– Ja to już chyba jestem trochę takim pracownikiem w stylu japońskim, czyli decyduje lojalność, przyzwyczajenie do pracy. U mnie to występuje, ale praca wciąż mi się podoba. Jeżeli interwencję uda się zakończyć pozytywnie, dla mnie to ogromna satysfakcja. Czego więcej potrzeba, jak czasem jeszcze ludzie zaczynają dziękować? – pyta retorycznie strażnik.

– Niektórzy mówią, że straż miejska jest niepotrzebna. Co o tym myślisz? – dopytuję.

– Robertowi Lewandowskiemu, jak nie strzela, też mówią, że jest słaby. Ale on się tym nie przejmuje. Ja takimi negatywnymi opiniami o nas też nie. Przychodzi nowy dzień, Lewandowski strzela gole, a ja idę do przodu w tym, co robię. Tyle – odpowiada najstarszy stażem strażnik wśród obecnie pracujących.

Powódź papierkiem lakmusowym

Wzmiankowaną przez Chorążyka powódź bardzo dobrze pamięta za to Jacek Baranowski, który w straży miejskiej pracował od lipca 1994 do 2019 r.

Jest po szkole morskiej, pływa statkami, ale to rzuca. Wraca do Nowej Soli i wkrótce wypływa na ulice miasta. – Było ponad 40-procentowe bezrobocie i wybór dla wielu był zero-jedynkowy: albo do krasnali, albo do służb mundurowych. Nikt nie wiedział, jak będzie z policją przekształcaną z milicji i zdecydowałem się na straż miejską – opowiada Baranowski.

A „powódź tysiąclecia”? Sztab mieścił się w urzędzie miasta. – Mieliśmy niewielką pulę radiostacji – trzy, może cztery. Wtedy do pomocy przyjechali Austriacy i Duńczycy i udostępnili nam swoje. My to przekalibrowaliśmy na swoją częstotliwość i używaliśmy do pracy – wspomina były strażnik.

Strażnicy byli łącznikami między urzędem a kierowcami ciężarówek z piaskiem i mieszkańcami pracującymi na wałach. Funkcjonariusze byli też porozdzielani w różnych miejscach. Współpracowali z wojskiem i strażą pożarną.

– Uważam, że akurat u nas był taki nerw działania przeciwpowodziowego, finalnie dla naszej służby ta cała akcja była papierkiem lakmusowym. Sprawdziliśmy się, bo nawet dostaliśmy medale od wojewody zielonogórskiego – wspomina Baranowski.

Rozumieliśmy się bez słów”

Ta dobra praca miejskich zaowocowała tym, że w kolejnym roku do służby przyjęto kolejnych funkcjonariuszy, m.in. Rafała Mrowińskiego, Dariusza Niczyporowskiego i Marka Fliegiera.

Niczyporowski dokładnie zapamiętał datę swojego przyjęcia do pracy. – Był 1 kwietnia, czyli prima aprilis – uśmiecha się strażnik miejski, który dziś pracuje na dyżurce. Ogłoszenie o naborze do służby znalazł w „Tygodniku Krąg”.

rpt

– Od początku zajmowaliśmy się zupełnie innymi sprawami niż policjanci, drobniejszymi, ale też uciążliwymi – mówi Niczyporowski, który trafił do patrolówki. Później, za czasów kolejnego komendanta, Ryszarda Podgórnego, urząd miasta kupił pierwszego psa. To był 2006 r. Niczyporowski został przewodnikiem, którym był przez 13 lat, aż do 2020 r. Najpierw chodził w patrolu z Chuckiem, a później z Jerrym, który jest już na zasłużonej emeryturze. W 2019 r. zajęli trzecie miejsce w Polsce w konkursie wszystkich służb mundurowych na najlepszy duet przewodnika i psa.

– Rozumieliśmy się bez słów – mówi Niczyporowski, który ma za sobą tysiące interwencji. Jedna z nich utkwiła mu w pamięci. Dwóch mężczyzn piło alkohol w parku przed „Ogólniakiem”. Mój rozmówca zaczął ich legitymować. – Jednego z nich złapałem na podaniu złego miejsca zameldowania. Podał ul. Sikorskiego, a było już po dekomunizacji. Sprawdziłem, okazało się, że się nie zgadza, a ten mężczyzna zaczął uciekać. Puściłem psa, który go dogonił i przewrócił, a ja skułem tego obywatela. Okazało się, że był poszukiwany za rozbój – mówi Niczyporowski.

Kwiaty dla strażniczki

Obecnie w straży miejskiej pracuje 14 strażników, w tym aż sześć kobiet. Jedną z nich jest Patrycja Jędrzejewska. Co w tej pracy jest tak pociągającego? – Brak monotonii, codziennie inne zdarzenia, inne problemy. To poszerza naszą wiedzę, bo cały czas musimy uczyć się rozwiązywać nowe problemy. Dla mnie to jest budująca praca – mówi strażniczka.

W służbie czasem mierzy się z agresją słowną. Szczególnie mężczyźni widząc kobietę w mundurze potrafią powiedzieć za dużo. – Każdy, kto zaczyna tę pracę, musi się z tym liczyć. Wiedziałam, na co się piszę. Faktycznie są sytuacje, w których mężczyźni potrafią wykazać się agresją słowną, być może dlatego, że z pozoru jesteśmy słabszą płcią. Czasem niektórzy próbują to pokazać, ale czasem mogą się też zdziwić… – mówi Jędrzejewska, która do służby przyszła tuż przed pandemią, w styczniu 2020 r.

Podobnie jak Justyna Skowron. – Co jest najtrudniejsze w pani pracy? – zapytałem kolejną strażniczkę.

– Czasem jest tak, że nie zdążymy jeszcze podejść do mieszkańca, przedstawić się, a już spotykamy się z agresją. Nie jest to miłe, ale na to trzeba było się uodpornić. Jak coś jest na korzyść obywatela, jesteśmy super. Jak nie, to słyszymy sporo docinek, przykrych komentarzy – odpowiada Justyna Skowron, której ostatnio przytrafiła się nieoczekiwana sytuacja. – Pewien pan po ukaraniu mandatem znalazł mnie na służbie. Powiedział, że przemyślał sprawę, uznał, że nie miał racji i w ramach przeprosin przyniósł mi bukiet kwiatów – uśmiecha się strażniczka.

– Czego wam życzyć z okazji jubileuszu 30 lat istnienia straży miejskiej? – zapytałem na koniec obie strażniczki.

– Samych sukcesów, kwiatów, nagród…

Tak jak z wychowaniem dziecka”

Co jakiś czas wraca pytanie: czy staż miejska jest potrzebna. Komendant Dariusz Rączkowski przed odpowiedzią przywołuje statystykę z dwóch ostatnich lat. Z niej wynika, że dziennie miejscy mają blisko 60 interwencji. – Wielokrotnie to powtarzam, że od porządku publicznego jest straż miejska, a porządku i bezpieczeństwa publicznego – policja. W mojej ocenie dzięki 30 latom pracy wszystkich komendantów i strażników, którzy głównie koncentrowali się na porządku publicznym, poprawa na tym polu jest bardzo mocno zauważalna – mówi komendant Rączkowski.

Ubolewa, że jeszcze „znajdują się mieszkańcy, którzy nie potrafią uszanować munduru”. – To jest tak jak z wychowaniem dziecka. Upominamy raz, drugi, trzeci, ale w którymś momencie ta kara musi przyjść, bo nie ma bezstresowego wychowania. Ludzie w tej chwili pozwalają sobie na wiele, nie tylko w stosunku do strażników miejskich, ale i do innych służb. Inspekcji Transportu Drogowego nie lubią kierowcy, nas pewnie ci, których pouczyliśmy lub ukaraliśmy mandatami – mówi Rączkowski.

– Czego wam życzyć w wasz jubileusz? – zapytałem na koniec komendanta Rączkowskiego.

– Po pierwsze, lepszych regulacji prawnych. Ustawa o strażach gminnych nie jest tak często nowelizowana, jak w przypadku innych służb. I te zmiany nie nadążają za czasami, w których żyjemy. Przepisy są często dwuznaczne, co daje możliwość do różnej interpretacji. A po drugie, trochę lepszych płac dla strażników, którzy nie zarabiają dużo – odpowiada komendant.

27 września w Nowosolskim Domu Kultury odbędzie się uroczysta akademia, podczas której strażnicy zostaną uhonorowani i odznaczeni za 30-letnią pracę na rzecz Nowej Soli.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Mariusz Pojnar

Aktualności, kronika

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content