Rowerowa wyprawa wzdłuż Bałtyku. Pokonali około 500 kilometrów! [ZDJĘCIA]

Adrian Gotter, Maciej Gabryelczyk i Jarosław Intek przemierzyli na rowerach trasę od Świnoujścia aż do Helu. – Wyprawa pierwsza klasa. Polecamy każdemu, kto chce zobaczyć nadmorskie tereny z perspektywy rowerzysty – mówią zgodnie. Swoimi wrażeniami chcą podzielić się z naszymi Czytelnikami

Trasa rowerowa Euro Velo to chętnie wybierana przez rowerzystów droga wiodąca przez województwa zachodniopomorskie i pomorskie. Jej długość to około 500 km.

Wspomniana trójka po raz pierwszy zmierzyła się z nią w zeszłym roku. W czerwcu przyszedł czas na powtórkę wyprawy. – To bardzo ciekawa trasa, nie wymaga jakichś rozbudowanych logistycznych przygotowań. W zasadzie wystarczy podręczny ekwipunek, oczywiście rower i można przeżyć naprawdę superprzygodę – zachwala Jarosław Intek.

Jego słowa potwierdza Adrian Gotter. Obaj są związani ze strażą pożarną. Lubią wyzwania. – Nie mieliśmy ze sobą namiotów, wielkich bagaży, żeby rowery nie były jakoś mocno obciążone. Naprawdę można to zrobić z dwoma małymi torbami przewieszonymi przez rower – podkreśla Gotter.

Zaślubiny z morzem

Gotter, Intek i Maciej Gabryelczyk nad morzerowerami pojechali pociągiem. Nie obyło się bez perypetii z PKP, ale o tym później.

Wyprawę zaczęli w Świnoujściu. Pierwszy odcinek – w ramach przywitania się z morzem – pokonali z tego miasta do Międzyzdrojów. – W tamtym roku jechaliśmy asfaltem, a ruch jest tam spory. To powodowało, że momentami było niebezpiecznie. Teraz jechaliśmy ścieżką rowerową – podkreśla Gabryelczyk.

Dodaje, że nadmorska infrastruktura rowerowa w ciągu roku mocno się poprawiła. – Podczas tegorocznej wyprawy 90, a może nawet 95 procent trasy pokonaliśmy już właśnie ścieżkami. Widać, że turystyka rowerowa jest coraz bardziej popularna – ocenia Gabryelczyk.

Z racji tego, że to była typowo męska wyprawa, na przywitanie nadmorskich wieczorów nie mogło zabraknąć dancingu w Międzyzdrojach, a konkretnie w znanym lokalu Dechy Pod Molo. – Tak na marginesie dodam, że w tym roku zrobiliśmy fajną rzecz: przygotowaliśmy garnitury na potańcówkę, a po imprezie poszliśmy do paczkomatu i wysłaliśmy je do domu – uśmiecha się Intek.

Po opuszczeniu Międzyzdrojów rowerzyści aż do Kołobrzegu odwiedzali kolejne mniejsze miejscowości: Dziwnówek, Łukęcin, Rewal, Pobierowo, Niechorze, Mrzeżyno. Podróż zaplanowali tak, żeby nie powielać noclegów z zeszłego roku. Spanie dogrywali z drogi, dzwoniąc do gospodarzy pod numery telefonów dostępne na jednym z popularnych portali.

Podróż przez parki narodowe

Uczestnicy wyprawy podkreślają, że jednym z najpiękniejszych odcinków całej trasy jest około 20-kilometrowy fragment z Kołobrzegu do Ustronia Morskiego. Ścieżka jest tam cały czas unowocześniana. Jest tam licznik rejestrujący liczbę turystów, która tamtędy przejeżdża.

– Są wzniesienia widokowe, małe drewniane altanki, żeby odpocząć czy np. zjeść śniadanie. Coś pięknego – ocenia Gabryelczyk.

Na dalszym etapie jest Mielno, później Dąbki. – Jeździłem tu za dzieciaka na kolonie, więc to był sentymentalny powrót – wtrąca Gotter.

Rowerzyści śmieją się, że nie wyjeżdżając z Polski – dojechali za granicę. Byli na pięknej plaży w Jarosławcu, który nazywany jest polskim Dubajem. – Arabów nie spotkaliśmy, za to widoki tam są fantastyczne – usłyszałem od uczestników rowerowego tripu po nabrzeżu.

Najbardziej bali się wyprawy przez Kluki. – W tamtym roku odradzano nam podróżowanie tamtędy ze względu na tamtejsze bagna i ostatecznie wtedy to odpuściliśmy. Teraz chcieliśmy się z tym zmierzyć. Okazało się, że w wielu miejscach są specjalne kładki dla turystów, które pozwalają się przemieścić w taki sposób, żeby się nie zakopać. Choć trudno powiedzieć, jak ta przeprawa by wyglądała, gdyby padał deszcz – zauważa Gotter.

Kiedy ucieszyli się ze zwycięstwa z bagnami w Klukach, niemal za rogiem czyhał najtrudniejszy moment wyprawy, czyli przeprawa przez miejscowość Rowy. Tam cykliści musieli zmierzyć się z około 7-kilometrowym challengem pchania rowerów po bardzo wysokich piaskach.

Co ciekawe, Rowy znajdują się na terenie Słowińskiego Parku Narodowego. Poza tym przejeżdżali także przez teren Wolińskiego Parku Narodowego.

Rada starej Kaszubki

W dniu, który oceniają jako najtrudniejszy podczas całej wyprawy, dotarli do Łeby. Tam przeżyli małą przygodę zdrowotną. Maciej Gabryelczyk przeszedł zatrucie pokarmowe i trafił na Szpitalny Oddział Ratunkowy miejscowego szpitala. Po podaniu kroplówki bóle i nudności ustąpiły. Ale ten wątek zawiera w sobie także pewną naukę, którą tego dnia dostali rowerzyści z naszego powiatu.

– Pewna stara Kaszubka powiedziała nam, że najlepszym naturalnym lekiem na zatrucie pokarmowe jest szklanka wody z łyżeczką mąki ziemniaczanej. Nie wierzyliśmy w to, ale ostatecznie spróbowaliśmy. Może ktoś się z tego śmiać, ale mąka towarzyszyła nam do końca wyprawy – mówi Gotter.

Łebę opuszczali z przekonaniem, że już naprawdę będzie z górki. Przed nimi były jeszcze wysokie wydmy przy latarni Stilo.

Ostatnią fazą wyprawy było pokonanie Zatoki Puckiej. – Jadąc tamtędy morze masz już ze swojej prawej strony. Tam jest przepięknie, tego nie da się opisać – mówią miłośnicy rowerowych eskapad.

Ostatni nocleg zaliczyli we Władysławowie, przemierzając w ostatniej fazie takie miejscowości jak Jastarnia, Jurata, Chałupy (nudystów nie było), by finalnie dotrzeć na Hel. Na koniec, już z Helu, przeprawili się tramwajem wodnym do Gdańska.

Uczestnicy wyprawy codziennie pokonywali średnio ok. 60 kilometrów. Najmniej, poza dniem zaślubin z morzem, wykręcili ich w Boże Ciało, żeby móc wziąć udział w procesji. – Dzień święty trzeba święcić – mówią moi rozmówcy.

Śniadania i kolacje robili sami. Codziennie kto inny był dyżurnym. Obiady jedli po drodze w napotkanych knajpkach czy restauracjach. Twierdzą, że nie spotkali się z żadnymi paragonami grozy.

Pierwsza klasa”

I na koniec przestrzegają przed przygodami z PKP. Jak mówi trójka rowerowych muszkieterów, przewoźnik w swoich folderach reklamowych zachęca, żeby turyści podróżowali z rowerami, wielkimi bagażami. Ale jak zwykle kończy się na dobrym pijarze, bo rzeczywistość jest trochę bardziej szara.

Podróżnicy kupili bilety kolejowe z miejscówkami na rowery 30 dni przed startem. Intek wsiadał w Bytomiu Odrzańskim, pozostali w Nowej Soli. Nikt nie załapał się na miejsce dla rowerów, których było 10. Pasażerowie, którzy chodzili między przedziałami a Warsem lub do toalety, musieli nieźle się gimnastykować, żeby prześlizgnąć się między jednośladami.

Podróż z Gdańska do Nowej Soli po 10 dniach wyprawy była jeszcze ciekawsza. Okazało się, że przewoźnik zapomniał o podstawieniu wagonu dla rowerów. Mimo że Intek, Gotter i Gabryelczyk mieli bilety z miejscówkami dla „rumaków” na kółkach, konduktorzy po wymianie zdań chcieli nawet… wzywać policję.

Jak sami to określają, złożyli „wniosek racjonalizatorski”. Podpowiedzieli, że najlepszym wyjściem z tej sytuacji będzie przestawienie rowerów do pierwszego wagonu, tuż za lokomotywę. I tak się stało. Po 500 kilometrach w trasie rowery stanęły w pierwszej klasie.

– Za cały skład odpowiedzialna była kobieta, która doskonale wiedziała, że wina jest po stronie kolei. Widząc, że w tej całej sytuacji fajnie się zachowaliśmy, bez dopłaty nam także wypisała bilety na pierwszą klasę. Czyli rowery wracały pierwszą klasą, my też, a samą wyprawę, którą polecamy każdemu, również można określić słowami pierwsza klasa! – uśmiechają się moi rozmówcy.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Mariusz Pojnar

Aktualności, kronika

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content