Tańczę w SOLdance: Małgorzata Pitrowska-Osuch

Przygodę z tańcem zaczęła w wieku 13 lat. Po maturze i zdobyciu uprawnień instruktorskich, rozpoczęła własną działalność. Pracowała i studiowała animację kultury na UZ. Prowadzi prywatną szkołę tańca i jak mówi, sama jest sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Chętnie angażuje się w działania społeczne: pomocowe, sportowe, rekreacyjne. Z grupą SOLdance związana jest hobbystycznie jako instruktorka i choreografka. Jej pasją od lat kilkunastu są górskie wyprawy z mężem Andrzejem i dziećmi – Tymkiem i Olą

Kiedyś mąż mnie spytał, jaki prezent chciałabym dostać na swoje urodziny, poprosiłam o wyjazd w góry. Od tamtego czasu w ramach prezentu w pierwszym możliwym terminie w okolicy moich urodzin wybieramy się na górskie wędrówki.

Gdy wybraliśmy się na szlak po raz pierwszy, nieśliśmy w chuście rocznego syna Tymka. Od początku w każdej wyprawie towarzyszą nam nasze dzieci. Przeważnie Andrzej wędruje w parze z Olą, która po drodze wącha kwiatki i zachwyca się motylkami. A ja w tym czasie gonię Tymka, który biega po górach jak kozica od chwili, gdy jako czterolatek poszedł z nami na własnych nogach, a miejsce w chuście odstąpił swojej młodszej siostrze.

Zaczynaliśmy naszą przygodę z górami, nie mając żadnego doświadczenia i od początku uczyliśmy się tych gór razem. I uczyliśmy się też siebie. Ja np. dowiedziałam się, że mam słabe mięśnie jednej z nóg, która we wczesnej młodości była poważnie kontuzjowana.

Chusta i tejpy

Przeszłam trzy operacje kolana. Ze strachu przed bólem lub uszkodzeniem, podświadomie oszczędzałam nogę. To z kolei powodowało, że nie wzmacniałam mięśni, więc zmniejszała się stabilność stawu. Pomyśleliśmy, że koniecznie musimy znaleźć na to jakieś rozwiązanie. W sukurs przyszła cudowna Asia Zydorowicz, rehabilitantka i koleżanka. Wzmocniła mi to kolano tejpami. Nauczyła też Andrzeja, jak mi tę nogę oklejać, by plastry spełniały swoją funkcję „dodatkowych ścięgien”.

Kiedy Ola miała już pięć lat i oceniliśmy, że dobry z niej już piechur, a i moja noga miała rusztowanie, zamarzyliśmy, by pójść w Bieszczady. To miała być najdłuższa piesza trasa Oli, bo do pokonania było dobre 19 km na Tarnicę. Przezornie spakowaliśmy do plecaka chustę, gdyby małe nóżki Oli nie dały rady. Ola szła dzielnie, wśród zachęt i ze wsparciem taty. Andrzej zamontował jej linkę, której się trzymała. Miał z tym zresztą nielekką przeprawę, bo i niósł plecak z ekwipunkiem i ciągnął córkę, która stawiała żywy opór, bo wyzwanie jednak było duże.

Gdy człowiek gór się uczy od podstaw, zaskoczyć może dosłownie wszystko. Np. podczas jednej z naszych wędrówek słońce grzało niemiłosiernie. W dodatku nie tylko Ola, ale i nikt z naszej czwórki nie był przyzwyczajony jeszcze do tak długich wypraw. Mieliśmy ze sobą osiem litrów wody, ale okazało się to ilością niewystarczającą dla czterech osób. Tymczasem na trasie nie było żadnego schroniska, w którym można by było zapas płynów uzupełnić. Pod koniec wyprawy mieliśmy tak niewielką ilość wody, że poiliśmy już tylko dzieci. Sami ugasiliśmy pragnienie w schronisku, do którego trafiliśmy dopiero na zejściu.

Ograniczenia są w głowie

Mieliśmy w planach Kryvan – szczyt bardziej wymagający niż poprzednio zdobywane. Chcieliśmy iść jak zawsze całą rodziną. Zaczęłam podpytywać na forach górołazów, czy da się tam wejść z dzieckiem. Reakcje na to pytanie były różne, od „jesteś zdrowo walnięta” do „a dlaczego nie?”. Wśród wielu odpowiedzi na moje pytanie, najbardziej przydała nam się merytoryczna porada dziewczyny, która już wchodziła na Krywań ze swoim dziesięcioletnim synem. Podała nam szczegółowe informacje na temat trasy. Uzbrojeni w tę wiedzę, ale i świadomi, że potrzebujemy się do tej wyprawy dobrze przygotować, poprosiliśmy znajomego, który się wspina, o wsparcie. Zaproponował, że nauczy nas najprostszej asekuracji.

Gdy uznaliśmy, że jesteśmy wystarczająco dobrze przygotowani, wyruszyliśmy, by zdobyć te 2495 m n.p.m. Przyjechaliśmy na miejsce w piątek. Chcieliśmy sobotę zostawić sobie na rozruch, a wejść dopiero w niedzielę. Nasłuchiwaliśmy pilnie prognoz pogody, bo to ważny element planowania wyprawy. Większość z nich zapowiadała ulewę w niedzielę. Dla bezpieczeństwa postanowiliśmy pójść dzień wcześniej. Niestety, ten wybór pokazał nam, dlaczego istotny jest czas poświęcony na aklimatyzację.

Wszystko szło dobrze do wysokości 2 tys. m. Później Ola zaczęła mieć spore dolegliwości żołądkowe. Ale nawet w takim stanie, z koniecznością zatrzymywania się co chwilę, szła dzielnie dalej. A później stanęliśmy na szczycie. I widok zaparł nam dech w piersiach. W takich wyprawach, zwłaszcza, gdy wędruje się z dziećmi, mogą przydarzyć się chwile słabości. To są góry i trzeba do nich podchodzić z respektem. Trzeba też być najlepiej jak się da przygotowanym na wszelkie ewentualności: zmianę pogody, spadki temperatury. Jedna rzecz, o której zawsze warto pamiętać, to żeby mieć przy sobie jedzenie, picie, odpowiednie obuwie na nogach, cieplejszą odzież na wszelki wypadek, jakąś ochronę przed deszczem i apteczkę. Uważam też, że zaopatrywanie dzieci w kaski na czas wspinaczki, to nie jest kwestia woli lub jej braku, tylko dbałość o bezpieczeństwo.

Trzeba też brać pod uwagę, że kondycja kogoś z grupy może być słabsza i trzeba będzie zwolnić, poczekać, lub nawet zawrócić, bo nie wolno zostawiać człowieka samego w górach. Zwłaszcza, gdy jest w danej chwili słabszy, a już bezwzględnie, gdy chodzi o dziecko.

Doświadczyliśmy takiej sytuacji. Wchodziliśmy wtedy na Rysy. Przed nami było akurat miejsce, w którym nie można tracić równowagi, bo się runie w dół bez śladu. Do szczytu było już niedaleko, a nasz Tymek dostał nagle silnych zawrotów głowy. Nie zdarzało mu się to dotychczas i nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Postanowiliśmy odpocząć. Długo z nim siedzieliśmy.

Gdy poczuł się lepiej, szliśmy, ale powoli, ostrożnie, etapami. Gdy zawroty głowy nawracały, ponownie się zatrzymywaliśmy. Tą metodą tip-topów zdobyliśmy Rysy. I tam zdarzyła się przedziwna rzecz, bowiem gdy już byliśmy na szczycie, dolegliwości Tymka nagle całkowicie ustąpiły. I całą drogę powrotną pokonał będąc w świetnej kondycji.

To było dla nas nowe doświadczenie. A im więcej tych górskich wędrówek mieliśmy za sobą, tym częściej okazywało się, że największe ograniczenia są w głowie, nie w ciele.

„Nie wchodzimy”

Nasza Ola jest charakterna, ale zdarza jej się powiedzieć, że ma dość i nie chce dalej iść. Upewniamy się wtedy, czy chce, żebyśmy wrócili. I jak dotąd za każdym razem jej odpowiedź brzmi: nie. Dwukrotnie tylko zawróciliśmy na wyraźną prośbę dzieci.

Raz przy wejściu na Kościelec. Była mgła i ślisko. Ola spojrzała na podejście i rzuciła zdecydowane „nie wchodzimy”. Zrezygnowaliśmy i to była dobra decyzja. Tego dnia na Kościelcu zdarzył się tragiczny wypadek. Drugim razem dzieciaki miały gorszy dzień. Wiedzieliśmy, że skoro nie czują się na siłach, by iść, to to się nie może dobrze skończyć. I też odpuściliśmy wyprawę.

Czasami my motywujemy dzieci. Kiedy indziej one motywują nas. Przed wyprawą na Czerwone Wierchy, wstaliśmy o 4.00. Na dworze lekko mżyło. Zapowiadano jednak, że niebawem się rozpogodzi, więc postanowiliśmy iść. Jednak im wyżej byliśmy, tym pogoda stawała się gorsza: wiatr 108 m/s, marznący deszcz. Wpół drogi do pierwszego szczytu byliśmy kompletnie przemoczeni. Byłam skłonna wracać. Ale Ola, którą musieliśmy mocno trzymać, żeby nam nie odfrunęła w tej swojej łopoczącej jak żagiel pelerynce, uparła się, by iść dalej. Pierwszy szczyt był już niedaleko. Liczyliśmy, że prognoza pogody wieszcząca przejaśnienie się ziści Zaryzykowaliśmy wejście. I gdy już dotarliśmy na szczyt, deszcz faktycznie minął, wyszło piękne słońce i zrobiło się ciepło. Nim zeszliśmy rzeczy na nas całkowicie wyschły. Jakoś jednak do końca nie ufaliśmy prognozie pogody, więc tempo na zejściu mieliśmy jak Korzeniowski. I na szczęście, bo na samym dole, chwilę przed wejściem do restauracji, gdy byliśmy już bezpieczni, złapała nas burza.

***

Góry uczą uważności, właściwej oceny swoich możliwości i odpowiedzialności. A jeśli się idzie całą rodziną, jak my , to także bycia razem ze sobą i wnikliwego słuchania siebie nawzajem.

I my nauczyliśmy się słyszeć Olę i Tymka. Wiemy, kiedy potrzebują motywacji lub otuchy, a kiedy należy odpuścić. W codziennym życiu, gdy wykonujesz różne zadania i jesteś zabiegany, to niby swoich dzieci słuchasz, ale nie słuchasz, niby wiesz jakie są, a nie wiesz. Gdy idziesz z nimi kilka godzin po górach, nie możesz uciec w swoje zajęcia, telefoniczne rozmowy i inne rozpraszacze.

I wtedy zaczynasz je naprawdę słyszeć, a one mówią ci o tym, co dla nich ważne.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content