Słońce wschodziło, gdy ruszali na Sybir. Opowieść lekarki Kazimiery Jurewicz [REPORTAŻ]

„Jadą – oznajmił ojciec. A jak jadą Rosjanie, to na pewno po to, by wywieźć”. Historia lekarki i Sybiraczki Kazimiery Jurewicz

On Litwin, ona – Polka. Mają siedmioro dzieci. Najstarsza córka ma 17-18 lat, najmłodszy synek, Jaś – trzy miesiące. Siostry tej Polki, tuż przed wywózką, podchodzą pod wagon, żeby jeszcze się pożegnać, porozmawiać.

Mówią do niej: zostaw nam Jasia, my się nim zaopiekujemy. Wychowamy jak swoje. Matka pyta męża, co ma robić. – Zrób, jak uważasz – odpowiada. Zostawia jej decyzję.

Siostry przychodzą ponownie, tym razem z koszykiem na dziecko. Żołnierz pozwala je przekazać przez okienko. Może mu jest żal tego Jasia, bo wie, co go czeka? Matka całuje dziecko, płacze, ale wkłada je do koszyka. W końcu krzyczy: – Nie! Oddajcie mi go.

I Jaś pojechał na Syberię.

Wileńszczyzna

To jedna ze scen, które zapamiętała Sybiraczka Kazimiera Jurewicz z domu Szołno, nowosolska lekarka.

Urodziła się w końcówce lat 20. XX wieku w Nowych Święcianach na Wileńszczyźnie. Mieszkała między Ignaliną a Święcianami, obok trasy kolejowej Wilno-Leningrad. Ojciec, Adolf, był biednym rolnikiem, miał 4,5 hektara ziemi. – W 1933-1934 ją sprzedał – wspomina pani Kazimiera.

Rodzina przeniosła się 40 km na północ, w kierunku Białorusi. Ojciec kupił 34 hektary w Nowym Dziale. To nie była dobra ziemia do upraw. – Za to bardzo ładna miejscowość – mówi pani Kazimiera. Jej ojciec spłacał tę ziemię przez lata. Skończył w kwietniu 1939. Za niespełna pięć miesięcy wybuchła II wojna światowa.

Był społecznikiem, należał do kółka rolniczego. Umiał czytać, w zaborze rosyjskim skończył cztery klasy. Umiejętność czytania nie była powszechna. Przychodzili znajomi mężczyźni, a on im opowiadał, co w gazetach. Sporo politykowali. – „A gdybym ja był Beckiem, a gdybym był Piłsudskim”, takie rzeczy – uśmiecha się Kazimiera Jurewicz.

Po zakupie ziemi z chłopa stał się obszarnikiem. A komuniści ich nie lubili. O tym za chwilę.

To były litewskie wsie, Polaków prawie nie było. Gdy w maju 1935 roku zmarł marszałek Józef Piłsudski, ojciec pani Kazimiery wywiesił przed domem czarną chorągiew. – Jako dziecko zastanawiałam się, czemu nie biało-czerwoną – wspomina nowosolanka. – Litwini to zapamiętali na całe życie. Przez tę chorągiew bardzo dużo stracił. Piłsudskiego nie szanowali za Wilno [chodzi o kwiecień 1919 roku i jedną z pierwszych polskich operacji wojskowych podczas wojny polsko-bolszewickiej, czyli zajęcie Wilna – red.].

Nie ma już Polski”

W 1939 roku drżała o brata, że zabiorą go do wojska. Pamięta strach na wieść o tym, że Rosjanie już jadą do ich wsi. Poszła do Święcian i zobaczyła pierwsze czołgi. – Żołnierze trzymali karabiny w pogotowiu – wspomina Jurewicz. – Po jednej i drugiej stronie ulicy były dwa-trzy rzędy ludzi. Ktoś wyciągnął czerwoną płachtę. Utkwiło mi to w pamięci. Po tygodniu tata przyniósł do domu „Prawdę”, rosyjską gazetę. Przejrzałam ją, ale nic nie rozumiałam. I dopiero wtedy sobie uświadomiłam, że nie ma już Polski.

Zaczęły się duże trudności ze znalezieniem podstawowych produktów, choćby nafty, a prądu na wsi nie było. Do tego narastające represje wobec Polaków. Rodzina pani Kazimiery razem z innymi została wysiedlona. W 1940 roku Rosjanie zajęli całą Litwę.

W czerwcu 1941 Niemcy wypowiedzieli wojnę Związkowi Radzieckiemu, zaczęła się słynna operacja Barbarossa. – Jak przyszli Niemcy, część Litwinów bardzo się cieszyła. Popierała ich – mówi pani Kazimiera. – Litewska policja miała dużą władzę. Jak działo się cokolwiek złego, naturalnie winni byli według nich Polacy. Ktoś zabił dwóch czy trzech Niemców, więc oni stwierdzili, że w ramach odwetu trzeba rozstrzelać 400-500 ludzi. Zamordowali w większości Polaków i ludność białoruską. Byłam tam jakiś czas temu i na nagrobkach do dziś nie ma informacji, że to Litwini ich rozstrzelali.

Polacy byli wywożeni również na roboty przymusowe do Niemiec. Zabierano im ziemię i majątki. Wujek pani Kazimiery został zabity. – To było życie w nieustannej niepewności – zaznacza lekarka. – Mój brat dostał zawiadomienie, że ma się zgłosić, bo jedzie do pracy do Niemiec. Ostatecznie nie pojechał, bo pracował na kolei i to go chroniło – koleje były już niemieckie.

Kułak

Po różnych wojennych zawieruchach, które nie ominęły szkół – raz uczono w nich w języku polskim, raz w litewskim – Kazimiera Jurewicz, w 1946 roku, skończyła szkołę średnią.

W Polsce panował już mrok komunizmu. Wtedy, w czerwcu ‘46, wyjeżdżał z okolic wsi ostatni transport do Polski, która miała nowe granice. Pojechała w nim m.in. przyjaciółka pani Kazimiery. – Później już nie wypuszczali Polaków, choć niektórzy pisali nawet do Stalina. „Klamka zapadła”, mówili – wspomina Jurewicz.

Jej ojciec postanowił, że zostaną na Wileńszczyźnie. Cieszył się z ziemi, z każdego posadzonego drzewa. Mówił, że tu była Polska i tu Polska przyjdzie.

Po szkole pani Kazimiera zaczęła studiować w Wilnie medycynę. Miała dużo szczęścia, bo zwykle nie przyjmowali dzieci obszarników czy – jak mówili Rosjanie – kułaków. Ojciec sklasyfikował jednak większość posiadanej ziemi do trzeciej kategorii ornej. To uratowało ją przed komisją, która sprawdzała „przydatność klasową”. – W dodatku student medycyny musiał być zdrowy, to też był warunek przyjęcia – opowiada Kazimiera Jurewicz.

W 1951 skończyła piąty rok studiów. I zaczęła szósty: trochę nauki na uczelni, ale przede wszystkim dużo praktyk w czterech podstawowych dyscyplinach – interna, chirurgia, pediatria i ginekologia.

2 października przyjechała na weekend do domu rodziców mieszkających 80 kilometrów od Wilna. Stwierdziła, że zostanie dzień dłużej, wróci w poniedziałek wieczorem. Nieobecność odrobi, nic wielkiego się nie stanie.

W nocy z niedzieli na poniedziałek we wsi zaczęły ujadać psy.

O poranku

– Jadą – oznajmił ojciec. A jak jadą Rosjanie, to na pewno po to, by wywieźć.

– Byłam w szoku, usiadłam na ziemi – wspomina dziś Kazimiera Jurewicz – i pomyślałam „Boże, mogę jeszcze uciec do lasu. Ale i tak nie pozwolą mi skończyć studiów”. Rodzice byli sami, Grzegorz, młodszy brat, mieszkał w Wilnie, gdzie uczył się w technikum. Stwierdziłam, że nie puszczę ich samych na Syberię. I zostałam. Zresztą nawet jakbym uciekła, to i tak by mnie złapali. Grzegorza też później zatrzymali w Wilnie.

Dzieci jadące na Sybir (fot. tagowa/mat. prasowe)

Do rodzinnego domu pani Kazimiery weszli Rosjanie: dwóch umundurowanych radzieckich żołnierzy i dwóch ludzi ubranych po cywilnemu. Usiedli. Sprawdzili nazwisko. Zagadywali o pogodzie.

– W nocy przyjechaliście rozmawiać o pogodzie? Po co tu jesteście? – spytała.

– Po nic – odparli. – Siadaj i rozmawiaj.

Jurewicz poszła do drugiego pokoju, rozłożyła prześcieradło i zaczęła się pakować. Żołnierz kazał jej wrócić.

Że jadą na Sybir, dowiedzieli się trochę później, o czwartej nad ranem. Rosjanie przeczytali, że mają zostać przesiedleni. Dodali, że na zawsze. Dlaczego? Tego nie powiedzieli.

Mieli dwie godziny na spakowanie. Nie mogli wykorzystać walizek. „Jeśli nie macie mięsa, możecie zabić jeszcze zwierzę” – powiedzieli Rosjanie. Ojciec poszedł do obory, gdzie były dwie świnie: większa i mniejsza, 30-kilogramowa. Chciał zabić tę większą, ale żołnierz nie pozwolił. – Zabij mniejszą – rzucił. Pani Kazimiera i jej mama Marianna pakowały toboły, a ojciec obrabiał mięso. Ci od wywózki nie pozwolili upiec im chleba. Nie mieli żadnej kromki.

O ich nieszczęściu dowiedzieli się sąsiedzi, którzy przyszli do nich i pomogli w pakowaniu. Ktoś przyniósł ziemniaki, kto inny jabłka. Jeden ze znajomych Kazimiery Jurewicz obserwował, jak się pakuje, patrzył po szufladach. – Szukał złota – mówi pani Kazimiera. – Pomyślałam sobie: jeszcze nie wyjechaliśmy, a już chce nas okraść.

We wsi wiedzieli, że rodzina ruszyła w drogę bez chleba. Sąsiedzi, Litwini, wychodzili z domów i ze współczuciem przekazywali im swoje bochenki.

Rosjanie zawieźli ich do Nowych Święcian. Na kolei trzymali ich półtora dnia. Systematycznie zwozili tam ludzi, formowali transport. Z Wilna przywieźli także Grzegorza. – Policzyłam: cały transport miał 48 wagonów – opowiada Jurewicz.

Słońce wschodziło, gdy ruszali na Sybir.

Bydlęce wagony

Warunki były tragiczne. W wagonie prawie 50 osób, w tym 12 dzieci – trzy-, czterolatki. Na początku i końcu wagonu stały po dwie prycze. Rodzina pani Kazimiery weszła jako jedna z ostatnich, więc musiała zająć miejsce obok rynienki. Do czego służyła? Raczej nie trzeba tłumaczyć. Siedzieli i spali na bagażach.

– W jednej z litewskich rodzin dzieci były przyzwyczajone, że mama rano doiła krowy i dawała im ciepłe mleko. I jak nadszedł poranek w wagonie, a one go nie dostały, był jeden wielki płacz: mama, daj mleka! – opowiada nowosolanka.

Innym kobietom, matkom, przez ten płacz dzieci pękały serca.

Do Krasnojarska jechali około 20 dni. To trzecie co do wielkości miasto Syberii położone nad rzeką Jenisej. Podjechali pod rampę i Rosjanie kazali im wysiadać. Nadjechały po nich liche ciężarówki. Bagaże się mieszały.

Nad rzeką wsiedli na statki. Część popłynęła na północ, część na południe. Pani Kazimiera i jej rodzina – na południe: – Patrzyłam przez okno i widziałam domy. Ludzie mają domy – pomyślałam – a my nie wiemy nawet, gdzie jedziemy.

Statkiem Pawłow płynęli trzy dni. Dotarli do Nowosiołowa. Wyszli na brzeg po cienkich, ruszających się deskach. Ustawili się w dwóch rzędach. Przechodziło szefostwo kołchozów i wybierało sobie do pracy niewolników. Dziś pani Kazimiera często wraca do tej sceny: dyrektor i enkawudziści przypatrujący się ludziom i pokazujący: ten, ten i tamta idą z nami. – W porównaniu z innymi trafiliśmy do dobrego kołchozu – ocenia po kilkudziesięciu latach.

Zapadał zmierzch, gdy dotarli do wsi Krywoszejno, gdzie ich osiedlono. Większość domów była płaska, bez dachów. Na miejscu Rosjanie pytali o nazwisko i zawód. Mogli wybrać do zakwaterowania jeden z dwóch domów. Wybrali większy, w którym za dach służył sufit pokryty warstwą ziemi. Rosły na nim pokrzywy. Przy deszczach często przesiąkał.

Tego wieczoru posłali na podłodze i poszli spać. Nareszcie nieco spokojniejsi, choć nadal nie wiedzieli, co tak naprawdę z nimi będzie.

Felczerka

Ojciec w syberyjskim kołchozie pracował wśród zwierząt, brat był traktorzystą, pani Kazimiera zaczęła pracę w polu. Mama nie musiała pracować.

Dom, w którym rodzina Szołnów zamieszkała pod koniec zesłania (mat. rodzinne)

Przyszła zima, mrozy po -35, -40 stopni. Czasem jeszcze gorsze. Kołchoz wysłał kilkadziesiąt osób do tajgi, do wyrębu lasu. Między innymi studentkę medycyny z Wilna. – Spaliśmy w jednym dużym baraku, który mieścił 40 osób. Łóżka były piętrowe – wspomina Kazimiera Jurewicz. Pośrodku gruby żeliwny piec. Zadomowiły się tam wszy. Jedzenie było fatalne.

Z uniwersytetu nadeszło wreszcie potwierdzenie, że pani Kazimiera rzeczywiście jest studentką medycyny, więc może rozpocząć pracę felczerki. W tajdze myśleli, że uciekła, bo nie zawiadomiła komendanta, iż wyjeżdża. Została zamknięta w areszcie. Siedziała w nim sześć dni. Po wyjściu poszła do wydziału zdrowia i… wróciła do tajgi, tyle że już w roli felczerki.

Kazimiera Jurewicz: – Dróg nie było, warunki pracy – tragiczne. Nie mogłam niczego skonsultować, najbliższy szpital był sto kilometrów stąd. Telefonicznego połączenia nie miałam, tylko radiowe. Zdarzało się, że nie działało. Pewnego razu musiałam konno przepłynąć przez rzekę. Tak strasznie się bałam, że się utopię. Później się do tego przyzwyczaiłam. Miałam pacjentów z oparzeniami, połamanych – i byłam w tym sama. Ale dałam radę. Pracowałam przez całe doby, kiedy tylko było wezwanie.

Później nadeszło zezwolenie z Moskwy, że może dokończyć studia. Po trzech latach od momentu wywózki kontynuowała je w Krasnojarsku. Musiała powtórzyć kilka egzaminów, które zdała już wcześniej w Wilnie. Ostatecznie wróciła na piąty, a nie na szósty rok. Zamieszkała na stancji u lekarki weterynarii.

Krasnojarskiem rządziła mafia. Zabójstwa były na porządku dziennym. W mieście panował strach. W tych niełatwych warunkach pani Kazimiera ukończyła studia medyczne. Był czerwiec 1956.

Wróciła do Nowosiołowa, żeby rozpocząć pracę w tamtejszym szpitalu. Pracowała w nim do połowy grudnia.

Wtedy pojawiła się możliwość powrotu do Polski: – W łaźni przysłuchałam się pewnej rozmowie Polaków. Usłyszałam, że możemy wracać do kraju. Napisałam list do rodziców. Tak się dowiedzieli. 20 grudnia, po południu, w trzaskającym mrozie ruszyliśmy do Polski.

Dlaczego do Nowej Soli? Potrzebne było tzw. zaproszenie, a mieszkała tu ciotka pani Kazimiery, która na tzw. Ziemie Odzyskane trafiła po wojnie.

W noc sylwestrową z 1956 na 1957, godzinę przed Nowym Rokiem, po raz pierwszy, po latach Sybiru, lekarka postawiła stopę na polskiej ziemi.

*Korzystałem z wywiadu z Kazimierą Jurewicz, który w kwietniu 2010 roku przeprowadził dr Tomasz Andrzejewski, historyk, dyrektor nowosolskiego muzeum.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

Mateusz Pojnar
Latest posts by Mateusz Pojnar (see all)
FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Mateusz Pojnar

Aktualności, sport

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content