Tańczę w SOLdance: Agnieszka Bem

Od urodzenia bytomianka. O swoim mieście mówi, że jest urocze, choć jej serce częściowo należy do słonecznej Italii, którą miała możliwość trochę poznać. Za jednego z najważniejszych ludzi w życiu uznaje swoją mamę – najserdeczniejszą przyjaciółkę

Moja mama jako dziewczynka uczęszczała do szkoły baletowej we Wrocławiu. Po przedwczesnej śmierci swojej mamy i małżeństwie brata trafiła do Nowej Soli. A po własnym zamążpójściu do Bytomia Odrzańskiego.

Gdy byłam mała, mama porzuciła taniec, by samodzielnie wychować mnie i moich braci. Była bardzo elegancką kobietą. I miała mnóstwo butów. Stały schludnie poukładane w rzędzie. Chętnie je przymierzałam. Pracowała jako kelnerka Pod Złotym Lwem. Często późno kończyła pracę. Pamiętam jej białe, wykrochmalone i starannie poskładane fartuszki. Mieszkaliśmy wtedy w malutkim mieszkaniu na bytomskim rynku, vis-a-vis restauracji. Nie mogłam się doczekać jej powrotu z pracy, wypatrywałam przez okno. Czasami schodziłam z ciocią przed dom, siadałyśmy na fontannie. Zagryzałam ulubioną przekąskę: chleb z cukrem – i czekałyśmy na mamę razem.

I to z dzieciństwa najlepiej pamiętam – ciągłe wypatrywanie mamy.

Urocze miasteczko

Bytom Odrzański był pięknym, zielonym miasteczkiem. Ganialiśmy po rynku między klombami pełnymi róż, a Pod Złotym Lwem, w salach, na parterze i piętrze tętniło życie. Można tam było pójść na kawę albo obiad, zrobić wesele lub spotkać się z przyjaciółmi. Na dole sprzedawano lody. Było też miejsce na rynku przy knajpce, żeby usiąść.

Dzisiaj budynek stoi pusty. Szkoda.

Tuż obok jest zejście na schody rybackie. Gdyby zrobić w ich pobliżu kawiarniany ogródek, ogrodzić je jakimś bluszczem zasnuć, powstałoby piękne zacisze, jakie znamy z wakacyjnych pocztówek z Włoch, Hiszpanii czy Turcji: klimatyczne alejki i stoliki wystawiane na wąskich uliczkach, między domami, w podwórkach. Można usiąść przy kawie i delektować się widokiem urokliwego miasteczka. Bo Bytom taki właśnie jest – urokliwy. Choć przytłacza tempo znikającej stąd zieleni.

Obok mojego aktualnego domu był mały park. Nasadzone w nim drzewa i krzewiny dawały cień. Pamiętam, jak pan Adrian Hołobowicz wystawił na swojej historycznej stronie takie stare zdjęcie dużego parku przy fosie. Rosły w nim przepiękne, ogromne drzewa. Wyglądał jak jakiś ekstrawagancki cesarski ogród. Wyobrażam sobie, jak przyjemnie było w takim miejscu spacerować, usiąść, otoczyć się zielenią. A teraz, w tych minionych już parkach, będzie pusto, bez drzew, sucho i parnie. Pięknie wyglądają odnowione kamienice, ale wśród gołych kamieni latem robi się gorąco. Zielone tereny obniżają temperaturę, odbierają nadmiar deszczowej wody. W cieniu mogą się chronić siedzące na ławkach starsze osoby. Park pełen drzew to osłona przed ukropem dla bawiących się dzieci i zacienione miejsce, w którym ludzie mogą się spotykać.

Zwłaszcza gdy innych miejsc spotkań w Bytomiu akurat brak. Obserwuję czasami bytomską młodzież. Zbierają się grupkami gdzieś na uboczu, na przystankach. Uciekają do Nowej Soli, czy Głogowa, bo tam jest dla nich jakaś oferta. W Bytomiu są boiska i czasami ktoś na nich zagra. Jest też siłownia, która przeważnie stoi pusta. Mam wrażenie, że brakuje im jakiegoś miejsca do zwyczajnych spotkań: żeby pogadać, pośmiać się, pobyć razem, kogoś poznać. Gdy jeszcze funkcjonował otwarty basen, to był takim miejscem i największą letnią atrakcją. To tu się młodzi widywali. Chleb w plecak i cały dzień nad wodą. Ale i basen już nie funkcjonuje, niszczeje i jest niedostępny.

Bytom Odrzański to miasteczko przepiękne, ale jakieś obumierające się wydaje – taka smutna moja konstatacja.

O sale mio!

Gdy byłam młoda i niezamężna, pojawiła się okazja wyjazdu do Włoch. Chciałam pracować w szpitalu, co nie jest we Włoszech łatwe. Nawet żeby zostać tam wolontariuszem, trzeba wygrać konkurs. Chciałam zwiększyć swoje szanse i zrobiłam kurs opiekuna sanitarnego. Pracowałam w dzień, popołudniami kursy, a w nocy tworzyliśmy z kolegą strony internetowe.

Tak wtedy żyłam. Marzyłam o nauczeniu się języka włoskiego. Umiałam tylko kilka zwrotów i słów wyuczonych ze słownika, ale poszłam na żywioł i wyjechałam za pracą.

Mieszkałam we Włoszech 6-7 lat. Pracowałam jako opiekunka osób starszych. Moją pierwszą podopieczną była drobniutka niepełnosprawna pani. Miała dwie bardzo opalone córki. Mało wtedy jeszcze wiedziałam o kulturze włoskiej, a te dwie śniade panie cały czas wymachiwały rękami i krzyczały. Nie rozumiałam, co mówią ani dlaczego są zdenerwowane.

Przez cały pierwszy rok pracy chodziłam ze słownikiem i pytałam, o co chodzi. Starsza pani, którą się opiekowałam, miała przy sobie dzwoneczek. Używała go, gdy potrzebowała mojej pomocy. I ten dźwięk miałam w uszach przez kilka lat. Pani była przesympatyczna i wyrzucała sobie, że przez nią nie sypiam. Ale ja byłam młoda, rześka, więc prosiłam, żeby się tym nie przejmowała.

Chętnie słuchałyśmy razem telewizora. Ona mi tłumaczyła, a ja notowałam. Później sama układałam zdania z poznanych słów. Prowadziłyśmy ze sobą zabawne rozmowy. Któregoś dnia pokazała mi coś za oknem, „zobacz, colombo!”. Pobiegłam na balkon przekonana, że zobaczyła tego aktora, który grał inspektora Columbo w serialu. Stoję tam, oczy wypatruję, ale człowieka nie widzę. „No jak nie widzisz? Tam siedzi” – pokazała palcem na gołębia. I tak się dowiedziałam, że słowem colombo określa się tu gołębia. Kiedy indziej poprosiła mnie o czosnek, a podałam jej olej. Aglio (czosnek) brzmi bardzo podobnie do olio (olej). Innym razem poprosiła o sól, a ja przytaknęłam, że słońce dzisiaj piękne. Gdy pokazała na migi, czego potrzebuje i zerknęłam w słownik, zrozumiałam, że włoską sól (sale) od słońca (sole) może dzielić osiem minut świetlnych, albo jedna samogłoska.

Podobne rozmowy dzieliłam nie tylko z moją seniorką. Spytałam kiedyś przechodnia, jak dojść do frutterii – sklepu z owocami, a on mówi: „Sulla curva alla sinistra, sulla curva alla destra, poi dritto dritto” (na zakręcie w lewo, potem zakręt w prawo, potem prosto, prosto). Zachodziłam w głowę, skąd on zna polskie niecenzuralne słówko, nim zerknęłam do słownika.

I wśród tych błędów, nieporozumień i notatek, pomiędzy telewizorem a słownikiem, nauczyłam się włoskiego, a nawet dialektu neapolitańskiego.

Mama-przyjaciółka

Po skończonym kursie i za trzecim podejściem udało mi się dostać na wolontariat do szpitala. A po trzech latach tego wolontariatu przyjęto mnie do pracy.

Przyjaciele z pracy nazywali mnie Agnese. Tak też podpisana była moja pracownicza szafka. Pracowałam w Neapolu, a mieszkałam na obrzeżach, na wysepce w pobliżu Bacoli. Do pracy miałam stąd półtorej godziny autobusem, a jeśli akurat zapadła się gdzieś nadmorska skarpa, to i dwie. Moja mama pracowała wtedy we Florencji. Opiekowała się panią, która pochodziła z Neapolu.

Gdy odwiedzałam mamę, jej żywiołowa podopieczna bardzo się cieszyła, bo przywoziłam najświeższe nowinki z jej miasta. Kiedy miałyśmy z mamą wolne, chętnie spędzałyśmy czas razem. Wybrałyśmy się kiedyś na kawę. Kelner przyniósł espresso i wodę w szklankach. Mama spojrzała na naparstkowy kubeczek „a co tu wody do kawy żałują?”. Gdy poszłam zamówić ciasto, wlała espresso do wody w szklance. Zamawiała przecież dużą czarną. Byłyśmy jak najlepsze przyjaciółki.

Zabierałam ją ze sobą wszędzie, ciągałam po zabytkach, muzeach i jakichś „Afrodytach”. Przewracałyśmy się łażąc po wieży w Pizie.

Chciałam jej dać wspomnienia.

Czasami gderała, że po co, że zmęczona, ale cieszyły ją te nasze wycieczki. Gdy po wolnym wracałam do Neapolu, korzystałam po pracy z siłowni. Zaprzyjaźniłam się z jej właścicielką. Wspomniała, że prowadzi lekcje tańca. Zapisałam się. Poznawałam cudowną bachatę, salsę i się w tańcu rozkochałam. A potem nagle wszystko naraz się skończyło.

Moja mama zachorowała. Leczyła się w Polsce. Bez skutku. Zabrałam ją do Włoch, żeby mogła się leczyć tutaj. Niestety, to już było końcowe stadium. Za późno wykryty rak. Gdy zmarła, pierwszy pogrzeb miała we Włoszech. Dostałam jeszcze gorącą urnę z jej prochami. Po załatwieniu formalności i wymaganych dokumentów w polskim konsulacie w Rzymie mogłam ją zabrać do Polski, żeby pochować przy jej ukochanych: mamie i bracie.

Wracałam do kraju, trzymając urnę z mamą na kolanach.

Polsce pojawiły się jakieś biurokratyczne trudności. Ktoś był na urlopie, nie miał go kto zastąpić. Byłam zmuszona zamieszkać z urną na szafce. Codziennie na nią patrzeć. Potworne to było.

Gdy w końcu po miesiącu udało się dokonać formalności, mogłam mamę pochować. I w końcu mogłam już zacząć płakać, bo przedtem nie umiałam.

***

Pożegnałam mamę, a z nią nasze włoskie życie, wymarzoną pracę w wymarzonym kraju, Neapol i przyjaciół, których w nim zostawiłam.

Na długo też pożegnałam beztroskę latynoskich tańców. A potem Beata Cegiełka wymyśliła SOLdance.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content