Kacper Wojtkowiak: Po swojemu [NAD KUBKIEM HERBATY]

Pierwsze, co pamięta z dzieciństwa Kacper Wojtkowiak – jedynak, grzeczne dziecko, dobry uczeń – to zabawy na podwórku. Najczęstszy dialog z mamą, prowadzony przez okno, brzmiał wtedy: „- Kacper, obiad. – Mamo, pięć minut jeszcze!”. Dziś jest dyrygentem orkiestry Elektryka, instruktorem muzycznym w NDK i nauczycielem

Moja mama, z wykształcenia rusycystka, całe życie przepracowała w „trójce” na Pleszówku. Uczyła języków, pracowała w świetlicy, później została dyrektorką. Jest bardzo zżyta ze swoją siostrą, więc ciocia w relacji ze mną jest jak druga mama. Do zerówki opiekowała się mną babcia, która też była dla mnie jak mama.

Tata był szefem pierwszego empiku w Zielonej Górze. Później – dyrektorem regionalnym. Z pieniędzmi było dobrze. Jeździł przez pół Polski, miał służbowy samochód i komórkę. Często nie było go w domu, ale mnie nie zaniedbywał, choć śmieję się, że takie typowo męskie relacje nadrabiam z nim dopiero teraz.

Ojciec nie lubi wchodzić mamie w paradę. Mam podobnie. Jakoś tak wychodzi, że zdanie żony miewa moc wiążącą, a ja nie narzucam swojego. Siedzę sobie. Słucham. Podczas spotkań ze znajomymi rozmawia żona. Ja popijam kawkę, herbatkę.
Mama też ma zawsze dużo do powiedzenia. Gdy spotykamy się na rodzinnych imprezach, to nawet nie próbuję się im wtrącać. I kiedy pytają, czemu tylko siedzę i milczę, odpowiadam, że nie było dziury, okienka, żeby wstrzelić się do dyskusji.

Cenię spokój, muzykę. Na tym się znam.

Będziesz grał”

Edukację zacząłem od zerówki. Umiałem czytać, pisać, ogarniałem zegarek, więc miałem z nią ten problem, że strasznie się tam nudziłem. Któregoś dnia przyszła pani ze szkoły muzycznej szukać kandydatów na uczniów. Odśpiewałem solówkę i dostałem zaproszenie na egzamin. Rodzice nie byli przekonani. Tata miał doświadczenie nudnych zajęć teoretycznych z ogniska muzycznego, które go do muzyki zniechęciły. A mama zachęcała do lekcji tańca. Powiedziałem, że z babą tańczył nie będę.

Rodzice uznali, że jeśli będę trwał przy swoim, to lekcje muzyki nie teraz, a może później, prywatnie. W trzeciej klasie podstawówki poszedłem na popis kolegi, który uczył się w prywatnej szkole gry na keyboardzie. Oznajmiłem ponoć mamie, że zagram lepiej. I wtedy zapisała mnie lekcje.

Uczyłem się trzy lata. Do czasu, gdy nauczycielka uznała, że umiem wszystko, czego mogła mnie nauczyć. Wtedy pojawił się Robert Kujbida. Zaproponował, by przyjść do orkiestry Elektryka. Poszedłem na spotkanie z jej założycielem Januszem Gabryelskim. Ocenił warunki gabarytowe, położył mnie na podłodze z encyklopedią na brzuchu i kazał oddychać. Gdy wstałem, dał mi tubę i stwierdził „będziesz grał”. Uczył mnie gry na tubie i puzonie, bo poprosiłem. Po dwóch miesiącach wpuścił do orkiestry.

Było w niej wówczas ponad 80 osób. Na koncerty jeździliśmy dwoma autobusami wraz z mażoretkami prowadzonymi przez Kasię Niemiec.

Starszyzna uczyła młodych, potem wymiana pokoleń i młodzi przejmowali pałeczkę. Mieliśmy próby dwa razy w tygodniu. W środę po szkole wpadałem do domu, zjadałem obiad, mama odwoziła mnie na Witosa, bo tam ćwiczyliśmy, a w sobotę robiłem spacer z Zatorza. Później wracaliśmy z kolegami. Czasem po drodze wyciągaliśmy po instrumenty. Nawet nas kiedyś zaczepił jakiś mężczyzna: „Mam sąsiada. Zagrajcie mu pod oknami jakieś smęty. Zapłacę”.

Zagraliśmy. Zapłacił.

Wówczas Gabryelski był dyrygentem orkiestry Elektryka i akurat wdrażał Artura Niemca.

Niezły jazz

W Nowej Soli funkcjonowały i funkcjonują dwie orkiestry dęte: Elektryk i Fermata. W założeniu miało być tak, że w Elektryku grają uczniowie, a w Fermacie studenci i dorośli, ale nie do końca to wyszło.

Gdy Gabryelski był już oficjalnie na emeryturze, wciąż prowadził Fermatę. Byłem z nim zżyty, grałem więc w środy i soboty na tubie w Elektryku u Niemca, a w piątki na puzonie w Fermacie u Gabryelskiego.

W maturalnej klasie zgadałem się z kolegami, by iść sobie pograć do Stasia Kowalskiego w NDK – tak oprócz orkiestry.

Założyliśmy zespół jazzowy, jak nam się zdawało. Straszne pierdoły graliśmy, ale poznawaliśmy akordy, improwizację. Zagraliśmy parę koncertów w Teatralnej u Krzysztofa Gąsiora. Dużo ćwiczyłem. W szkole robiłem podkłady muzyczne pod apele, komponowałem. Doceniano mnie.

W końcu powiedziałem mamie, że idę na jazz. Odpowiedź była krótka, wzmocniona wyrazem niekonwencjonalnym – raczej rzadkość niż norma w tym domu. Ale byłem na mat-fizie, miałem iść na politechnikę: robotyka, informatyka, automatyka – tego typu rozsądne wykształcenie.

Nie tego chciałem.

W moim liceum w równorzędnej klasie, na „humanie”, uczyli się Konrad Gramont i Konrad Paszkowski. Obaj niestandardowi: teatr, kino offowe, kręcenie filmów. Dzięki nim zobaczyłem, że można po swojemu i własną ścieżką.

Podzieliłem się pomysłem studiowania jazzu z kolegami muzykami, jeden z nich, Robert, zakrzyknął tubalnym głosem: „Normalnej pracy szukać! Jazzu się zachciało. Będzie trudno. Ciężko będzie”.

Złożyłem papiery na politechnikę i na jazz. Nadrabiałem pospiesznie muzyczne zaległości u Ani i Józka Zatwarnickich. Przystąpiłem do egzaminu na wymarzonym kierunku i zostałem drugim puzonistą, który się dostał na kierunek jazzowy wydziału artystycznego Uniwersytetu Zielonogórskiego.

Nie żałuję, że pominąłem szkołę muzyczną. Teoria muzyki jest na każdym etapie edukacji ta sama, ale podejście do muzyki rozrywkowej jest zupełnie inne niż do klasycznej. Koleżanka po obu stopniach muzycznej szkoły twierdziła, że mam łatwiej, bo chłonę wiedzę od zera. Im przez 12 lat wbijano wiedzę o muzyce klasycznej, a w rozrywkowej sporo jest inaczej. Brakuje jakiejś unifikacji zapisu, więc słyszą, wiedzą o co chodzi, ale trzeba było pisać inaczej, niż się nauczyli. Nowa nauka jarała mnie do tego stopnia, że finalnie ukończyłem kształcenie słuchu z wyróżnieniem.

W tym samym czasie odbywały się pierwsze próby dyrygenckie w Fermacie. Pisałem swoje pierwsze aranżacje dla orkiestry.

Chciałem iść do Wrocławia na magisterkę, bo na UZ nie było. Spotkałem się z prof. Nagórskim, który tam wykładał. Powiedział: fajnie grasz, problem taki, że na drugi stopień przyjmujemy swoich, a ty jesteś z innej uczelni.

Zaproponował ponowne studiowanie na pierwszym stopniu we Wrocławiu. Część zielonogórskich absolwentów zdecydowała się na takie rozwiązanie. Ja nie – postanowiłem startować na drugi stopień jazzu i równolegle aplikowałem na pierwszy stopień kompozycji. Na jazz, zgodnie z zapowiedzią profesora, przyjęto absolwentów wrocławskich, a na kompozycji zdałem dość dobrze okrutnie trudny test słuchowy. Złożyłem swoje kompozycje i… modelowo skopałem rozmowę. Spytali, co lubię w pracach Pendereckiego. Odpowiedziałem prawdę, że nic, bo wolę muzykę mniej skomplikowaną. To była niewybaczalna herezja.

Nie da się tak żyć”

Jako że miałem dobre wyniki matury, z dobrym miejscem na liście dostałem się na robotykę i automatykę we Wrocławiu.

Na akademię muzyczną przychodziłem już tylko na próby big bandu. Jeździłem jeszcze na koncerty Budowlanki do Zielonej Góry, jeśli akurat się odbywały, i jeszcze jakaś orkiestra na politechnice była – ale już amatorsko.

W tamtym okresie dyrektorem NDK został „Piniu” [Krzysztof Piotrowiak], którego znałem z orkiestry Elektryka. Reaktywowaliśmy big band w Nowej Soli. Co piątek zjeżdżałem z Wrocławia na próby.

Na drugim roku robotyki poczułem dosadnie, że to nie jest dla mnie. Organizm zaczął odmawiać mi posłuszeństwa. Nie byłem w stanie dojść ze stancji na uczelnię: kręciło mi się w głowie, traciłem oddech, nie panowałem nad ciałem, jakby chwytał je paraliż. Nie wiem, skąd to przyszło. Może rozczarowanie niespełnionym marzeniem, może stres związany z oczekiwaniami rodziców, które próbowałem zaspokoić? Wiedziałem tylko, że nie da się tak żyć i w końcu przerwałem te zapewniające dobry zawód studia.

Wróciłem do domu. Przy rodzinie nabrałem sił.

Wszystko na swoim miejscu

Gdy usłyszałem, że Stasiu Kowalski odchodzi na emeryturę i zwalnia się etat w NDK, złożyłem papiery. „Piniu” spytał, czy jestem pewny, że chcę go poznać jako szefa. Byłem pewny, że chcę życie związać zawodowo z muzyką. Podpisaliśmy umowę na część etatu.

Od tamtego czasu wszystko zaczęło się układać. Zrobiłem w Zielonej Górze magisterkę z edukacji muzycznej ze specjalizacją jazz. Na ostatnim roku ożeniłem się z cudną dziewczyną z Legnickiego Pola. Żona dostała pracę w szkole muzycznej w Nowej Soli, a ja cały etat w NDK. Zacząłem też pracę jako nauczyciel muzyki w szkole. A zupełnie niedawno przejąłem też oficjalnie dyrygencką schedę w orkiestrze Elektryka po Arturze Niemcu.

Przy wsparciu naszych rodzin, za to bez kredytów, wybudowaliśmy z żoną nieduży dom. Okazało się, że w Nowej Soli jest zapotrzebowanie na muzyków, więc osiedliśmy tu na stałe. Mamy dwoje dzieci i bez mojej rodziny sobie życia nie wyobrażam.

***

Czy warto iść swoją ścieżką? To zależy, czym kto mierzy życiowe spełnienie. Gdybym nie poszedł swoją drogą, być może pracowałbym jako automatyk i zarabiał w jednej pracy tyle, ile obecnie zarabiam w trzech.
Rzecz w tym, że ja szczęśliwy jestem akurat z tym, co mam teraz. I dokładnie w tym miejscu, w którym jestem.

wysłuchała Marta Joanna Brych

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content