Pozytywnie zakręceni są wśród nas! [#retroKrąg]

– Pozytywnie zakręcona? Potwierdzam, że taka jestem. Jasne, bywają przykre sytuacje, które mogą zniechęcić, ale to działa tylko chwilę i zaraz działam dalej, bo nie wyobrażam sobie inaczej. Nie zawsze ludzie wkoło to rozumieją, dlaczego poświęcam tyle czasu innym, ale wystarczy mi, że rodzina to akceptuje. Potrzebuję ludzi wokół siebie, nie mogę pracować tylko zza biurka – mówi Bożena Skoczeń, społeczniczka, która pracuje głównie na rzecz dzieci, w przededniu Dnia Pozytywnie Zakręconych

W kalendarzu świąt nietypowych pod datą 17 sierpnia znajdziemy Dzień Pozytywnie Zakręconych.

– Pozytywnie zakręcony człowiek to taki, który ma bzika na punkcie swojej pasji, miewa zwariowane pomysły, jest urodzonym optymistą, a w jego towarzystwie zawsze jest weselej – czytamy w uzasadnieniu ustanowienia takiego święta.

W Nowej Soli i całym powiecie takich ludzi nie brakuje. Z wieloma z nich stykamy się na co dzień. Na kilku przykładach ludzi zaangażowanych społecznie w różne inicjatywy chcemy pokazać, że między określeniem „pozytywnie zakręcony” a „społecznik” można w zasadzie postawić znak równości.

Kim są tacy ludzie? Jak działają? Po co to robią? I co z tego czerpią dla siebie?

„Byłem niezłym urwisem”

Z Andrzej Delą spotkaliśmy się na nowosolskiej Marinie.

– Jak miałem te 14-15 lat, byłem niezłym urwisem. Nie byłem jakimś wyjątkiem, bo w Nowej Soli takich rozrabiaków nie brakowało. Przychodziłem wtedy często nad Odrę z kolegami i gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że za 50 lat będę woził ludzi po Odrze i anegdotycznie opowiadał o Nowej Soli, to mocno bym mu popukał w głowę – śmieje się Andrzej Dela, którego już jakiś czas temu na naszych łamach ochrzciliśmy kowbojem odrzańskim.

Dela od ponad dekady pływa galarem i rocznie przewozi kilkaset osób zaszczepiając w wielu z nich coś, co każe im nad tę Odrę wracać. Co ważne, spora rzesza tych pasażerów to dzieci, którym opowiada bajki. Oczywiście związane z Odrą.

Co to za bajki? – O Wyrwidąbku, Odrzanie, Kindze i Babajadze. Wszystkie dzieją się na odcinku rzeki między Nową Solą a Siedliskiem. Odrzana i Kinga były córkami Wiadrusa, boga Odry… Więcej nie powiem, zapraszam na galar – uśmiecha się Dela.

Jeśli o kimś napisać, że jest pozytywnie zakręcony, to właśnie o nim. Początek jego przygody z życiem społecznym Nowej Soli sięga samej końcówki komunizmu, a konkretnie roku 1988.

Warto zauważyć, że do wspomnianej Odry, która dziś odgrywa wielką rolę w jego życiu, Dela zbliżał się coraz bardziej, być może nie do końca świadomie, krok po kroku za pośrednictwem swoich działań na niwie społecznej.

Jako młody człowiek zapragnął prawa jazdy. – Udałem się do siedziby Ligi Obrony Kraju, gdzie była możliwość zdobycia uprawnień na samochód. Jednocześnie przychodząc tam spotkałem się także z problemami natury mechanicznej. A że w kopalni wtedy pracowałem jako mechanik, to pomogłem im te problemy, chyba z jakąś pompą hydrauliczną, rozwiązać. Zauważył mnie wtedy pan Zdzisław Godyń i to jest człowiek, który wciągnął mnie w struktury LOK-owskie – wspomina same początki społecznej działalności Dela.

Wspomnijmy, że siedziba LOK-u była usytuowana jakieś kilkaset metrów od koryta Odry. Wtedy, w 1988 roku, Dela zrobił w jej stronę pierwszy krok. W pierwszym etapie działalności szybko jego guru został ówczesny prezes zarządu powiatowego LOK Daniel Ostrowski. Wspólnie realizowali zadania statutowe, robili ligi strzeleckie.

– Przełom lat 80. i 90. był taki, że brakowało na to pieniędzy, dlatego często trzeba było dokładać ze swoich, żeby to realizować. W momencie, kiedy zostałem prezesem, spotkałem się z tym, że trzeba było chodzić i prosić o wsparcie finansowe – opowiada A. Dela, który pamięta tych, którzy jako pierwsi po okresie transformacji i niełatwych czasach wsparli LOK w konkretny sposób.

– Pan Zbigniew Paruszewski z Gedii pokazał mi wtedy, że są ludzie, którzy chcą wspierać takie inicjatywy, jak nasza. Dzięki pomocy z Gedi zrobiliśmy wtedy w naszej siedzibie mały remont, poprawiliśmy estetykę strzelnicy. Z przekazanych funduszy została zakupiona także kuchnia polowa, która potem służyła np. przy organizacji wielu wigilii miejskich – opowiada Dela.

Pierwszym urzędnikiem, który wsparł LOK finansowo przekazując środki miejskie na organizację zawodów strzeleckich, był Wadim Tyszkiewicz. – Na początku swojej prezydentury obecny prezydent zapytał mnie, co słychać w LOK-u. Powiedziałem szczerze, że ledwo wiążemy koniec z końcem. Wtedy przez wydział Władysława Ziemianka przekazano mi 1 tys. zł – opowiada Dela podkreślając, że działanie społeczne bez wsparcie urzędów albo sponsorów byłoby trudne.

Kolejny krok w kierunku Odry Dela stawia w 1997, kiedy to wchodzi do zarządu Kajakowego Klubu Sportowego. Namówił go do tego Stanisław Dąbrowski, znany trener i działacz nowosolskiego sportu. Dela przez dekadę pracował społecznie w zarządzie klubu kajakowego, którego zawodnicy trenują na kanale portowym. Odra byłą już na wyciągnięcie ręki.

Obrazki z opowiastek

Przyszedł 2007 rok. Miasto Nowa Sól zaczęło się zwracać ku Odrze, do której przez lata stało plecami, pamiętając powódź z 1997 roku.

Wobec Deli padła propozycja, która jak pieczęć odbiła się na ostatnich dziesięciu latach życia.

– Pojawił się galar nowosolski i pani Lachowicz, ówczesna starosta, zaproponowała mi, czy nie zechciałbym nim pływać po Odrze. Niewiele wcześniej ze Zbyszkiem Boną (kierownik mariny – dop. red.) zrobiliśmy kurs stermotorzysty żeglugi śródlądowej, bo Miejski Ośrodek Sportu i Rekreacji zakupił Solanina. Dlatego też dostałem propozycję obsługiwania nowej jednostki, która do nas trafiła. Pamiętam, że została poświęcony przez naszego ojca Medarda, który zresztą napisał wiersz na tę okoliczność. Krzyż przyniesiony przez niego na poświęcenie wisi na galarze do dziś – opowiada Dela, który rocznie przewozi galarem ok. 600 osób.

Od tamtego momentu Odra stała się jego drugim domem.

– Do 15 roku życia byłem w Związku Harcerstwa Polskiego i moja pasja do obcowania z naturą, z rzeką, wzięły się chyba właśnie z obozów harcerskich. Pamiętam do dziś Jerzego Hamerskiego i Andrzeja Bezulskiego. Obaj byli komendantami na moich pierwszych obozach i to oni nauczyli mnie dostrzegania natury – podkreśla Dela.

Czy on sam nazwałby się człowiekiem pozytywnie zakręconym? – Wolę, żeby to padło z ust osób, które mnie znają. Lubię to, co robię. Dla mnie jedyną i najważniejszą zapłatą za to, co robię, jest to, co widać w hangarze na ścianach: podziękowania od dzieci, które pływały galarem. Są to obrazki z opowiastek, które im serwowałem. Wiszą u mnie obrazki pierwszych dzieciaków, które ze mną pływały – wtedy to byli 10-, 11-latkowie, którzy dziś już studiują. Trzymam to na pamiątkę, bo jak kiedyś do mnie przyjdą, to im to pokażę – uśmiecha się Dela. I dodaje: – Ktoś zapyta, po co opowiadając o sobie wymieniłem aż tyle osób (a i tak nie sposób wymienić wszystkich, którzy mi pomagają). Trzeba pamiętać, że w żadnej dziedzinie nie zrobi się w pojedynkę tyle, ile grając w drużynie. I za to tym wszystkim ludziom, którzy są ze mną, bardzo dziękuję.

„Być tam, gdzie coś się dzieje”

Słowo „społecznik” wypisz wymaluj pasuje do Bożeny Skoczeń. W dzieciństwie jeszcze tak o tym nie myślała, jeszcze tak tego nie nazywała, ale właśnie wtedy pierwszy raz miała do czynienia z działaniami społecznymi. Różnica jest tylko taka, że wtedy była ich uczestnikiem, a dziś, jako liderka Stowarzyszenia „Borowik” z Borowa Wielkiego (gm. Nowe Miasteczko), najczęściej jest ich organizatorem.

– Zawsze chciałam być tam, gdzie się coś dzieje, gdzie jest pełno ludzi, z którymi można coś razem zrobić – podkreśla.

Mogłoby się wydawać, że osoba o takim charakterze będzie w kolejnych szczeblach edukacji wybierać kierunki związane np. z animacją kultury lub pedagogiką, ale okazało się zupełnie inaczej. Najpierw było liceum ekonomiczne w Zielonej Górze, a następnie studia – też z tej dziedziny – w Poznaniu i Wrocławiu.

Mieszkanka Borowa nie ma wątpliwości i z przekonaniem mówi: – Działania społeczne można robić czy w nich uczestniczyć bez względu na kierunek nauczania.

Ten zupełnie świadomy wybór szkoły miał też jeden, niezwykle ważny, bo rzutujący na przyszłość, powód. – Mogłam jak większość rówieśników wybrać nowosolskiego „Baczyńskiego”, ale wówczas ciągle mieszkałabym w swojej rodzinnej miejscowości. Wybrałam Zieloną Górę i pobyt w internacie, bo to było wejście do zupełnie innego środowiska, gdzie miałam nieporównywalnie większe możliwości rozwoju. A w liceum, które z czasów szkolnych wspominam najlepiej, najbardziej lubiłam to, co działo się po lekcjach, jak np. warsztaty muzyczne, teatr, kabaret – wspomina B. Skoczeń.

Życie tak się potoczyło, że pani Bożena wróciła do Borowa Wielkiego i na kilka lat zakotwiczyła w sekretariacie tamtejszej szkoły. – Nie spodziewałam się, że tyle tam zostanę. Praca w szkole zaczęła mi się jednak podobać, jak przyszedł czas pisania pierwszych projektów i wnioskowania o pieniądze na działania społeczne – mówi.

Dyrekcja szkoły powołała Stowarzyszenie „Borowik”, jednak jego działalność była mocno uśpiona. Zmienił się zarząd, a na jego czela stanęła, choć niechętnie, wskazana przez resztę członków B. Skoczeń. – Niechętnie nie dlatego, że nie chciałam działać, ale dlatego, że nie lubię tytułu prezes. Ktoś jednak musiał wziąć na siebie tę rolę i padło na mnie – opowiada.

„Borowik” zaczął od akcji skierowanych tylko do dzieci. Pierwszym autorskim projektem pani Bożeny był ten o nazwie „Borowiaki z naszej paki”, dzięki któremu stowarzyszenie otrzymało kilka tysięcy złotych z programu Działaj Lokalnie. Własnymi siłami przeprowadzono wówczas szereg warsztatów integrujących dzieci, dorosłych i seniorów.

Społecznik jej na imię

– Zaczynaliśmy bez pomocy instruktorów z zewnątrz, bo nie było na to pieniędzy. Dziś, gdy robimy znacznie większe projekty, spokojnie możemy wynajmować do poszczególnych warsztatów fachowców – cieszy się B. Skoczeń. – Tak jak powiedziałam – uciekłam z Borowa, bo chciałam się rozwijać. A robiąc coś dla naszej społeczności, szczególnie dla młodszych, robię to po to, aby oni nie musieli wyjeżdżać, by mogli to z powodzeniem zrobić na miejscu – podkreśla.

I cel ten udaje się osiągnąć, co widać po dokonaniach dzieci i młodzieży, która przewinęła się przez projekty „Borowika”, a dziś są już np. na studiach.

– Kiedyś dzieci z naszej miejscowości nie były tak odważne, nie potrafiły tak dobrze zaprezentować się na zewnątrz podczas występów czy konkursów. Dziś jest inaczej – są śmiali i co ważne, nie wstydzą się powiedzieć, że są z Borowa Wielkiego. Odnoszą pierwsze sukcesy w różnych dziedzinach, niektórzy już będąc po drugiej stronie pomagają w działaniach społecznych. Podobnie jest z osobami dorosłymi – oni również zmieniają się w trakcie uczestnictwa w naszych akcjach. Właśnie to wszystko jest dla mnie największą nagrodą i powodem do satysfakcji – mówi z dumą B. Skoczeń.

Szefowa „Borowika” od lat niemal każdego dnia robi coś dla innych. Pisze i realizuje projekty w stowarzyszeniu i w pracy w Fundacji Porozumienie Wzgórz Dalkowskich. Jeszcze nie skończy jednego, a już po drodze wymyśla kolejne akcje, które czegoś ludzi nauczą, które pokażą im nieznane możliwości. To dzięki nim rozwijają oni swoje zdolności muzyczne, taneczne, artystyczne czy sportowe. Wyjeżdżają obcować z kulturą, bawić się na obozach. Korzystają z nowej infrastruktury.

– Społecznik? Tak, to dobre określenie – w odróżnieniu od prezes. Pozytywnie zakręcona? Również potwierdzam. Jasne, bywają przykre sytuacje, które mogą zniechęcić, ale to działa tylko chwilę i zaraz działam dalej, bo nie wyobrażam sobie inaczej. Nie zawsze ludzie wkoło to rozumieją, dlaczego poświęcam tyle czasu innym, ale wystarczy mi, że rodzina to akceptuje. Potrzebuję ludzi wokół siebie, nie mogę pracować tylko zza biurka – podsumowuje pani Bożena.

Matka-założycielka wielu inicjatyw

Ostatnią z przedstawionych przez nas osób pozytywnie zakręconych jest Katarzyna Zielonka, zawodowo nauczycielka edukacji wczesnoszkolnej, a społecznie od 2000 roku założycielka i prezes Stowarzyszenia na Rzecz Osób Niepełnosprawnych „Przystań”. Wcześniej, w 1996 r. założyła Terenowe Koło Polskiego Stowarzyszenia Osób Upośledzonych Umysłowo z siedzibą w Warszawie.

Jest także założycielką i  członkiem zarządu Stowarzyszenia Społeczności Wiejskiej Gminy Bytom Odrzański (od 2011 r.), założycielką i członkiem Stowarzyszenia Turystyki i Rekreacji wodnej „WIR” (od 2012 r.), członkiem Zarządu Stowarzyszenia Przyjaciół Bytomia Odrzańskiego (od 2000 r.). W 2007 r. zakładała Stowarzyszenie Artystów Współczesnej Kultury Ludowej „Wierzbniczanki”, którego członkiem była do sierpnia 2011 r.

– Odkąd pamiętam, już gdy byłam dzieckiem, a potem nastolatką, zawsze lubiłam pracę z dziećmi. Bawiłam sąsiadom ich maluszki, organizowałam zabawy na podwórku. W szkole angażowałam się we wszystkie zajęcia popołudniowe, grałam w podstawówce w kosza, w liceum w siatkę, śpiewałam w chórze szkolnym, w scholi w kościele. Rodzice wysyłali mnie na kolonie rokrocznie, byłam też kilka razy na obozach harcerskich, oazach z kościoła – opowiada o początkach wchodzenia w różne struktury społeczne bytomianka.

Gdy wyszła za mąż i poszła do pracy w szkole, szerzej zaczęła angażować się w działalność społeczną. Tu warto wspomnieć 1996 rok, bo wówczas wypłynęło to na kilku płaszczyznach.

– W kole teatralnym zaczęłam pisać samodzielnie scenariusze do czytanek z podręczników szkolnych. Potem szukałam inspiracji u lokalnych tradycjonalistów kultywujących polską tradycję ludową – kolędnicy, jasełka, herody. Tak zaszczepiłam w sobie to działanie, że nigdy nie brakuje mi inspiracji do stworzenia ciekawej, ale tradycyjnej sztuki na Boże Narodzenie, a dzieci chętnych do pracy ze mną nie brakuje. Wyłapuję talenty na różnych przedstawieniach przedszkolnych i szkolnych, proponuję udział w zajęciach i tak to się kręci. Grupy liczą do 15 osób. Z jedną grupą pracowałam aż dziewięć lat. Dziewczyny były już w liceum i jeszcze tworzyliśmy sztuki. Co ważne, sporo w tym wszystkim pomagają rodzice dzieci – opowiada o teatralno-kulturalnej sferze swojej działalności K. Zielonka.

„Nie odkładaj do jutra tego, co masz zrobić dziś”

Od wielu lat pani Katarzyna angażuje się także w pracę na rzecz bytomskich sołectw.

– Jestem animatorem, więc prowadzę wiele działań nie tylko dla szkoły, ale także na rzecz dzieci wiejskich, przy organizacji różnych imprez. Najczęściej jestem konferansjerką wielu imprez, jak miejskie mikołajki, dożynki, biesiady, festyny, dni dziecka itp. Nie boję się mówić do mikrofonu, udzielać wywiadów, mówię to, co myślę, bo to, co robię, to moja pasja. Mogę pogodzić swoją pracę zawodową i społeczną z obowiązkami matki, żony i gospodyni, bo jestem bardzo zorganizowaną osobą, czego też uczę innych. Mam wokół siebie wiele ciekawych osób, które ze mną działają od lat – tak w szkole jak i w stowarzyszeniach, popierają moje pomysły, często je modyfikując, podpowiadając inne rozwiązania. I tak działam – opowiada K. Zielonka, bardzo znana społeczniczka nie tylko w gminie Bytom Odrzański, ale znacznie szerzej.

– Od dawna kieruje mną sentencja Jana Pawła II: „Człowiek jest wielki nie przez to, co posiada, lecz przez to, kim jest, nie przez to co ma, lecz przez to, czym dzieli się z innymi”. I tak też postrzegam swoją działalność. Dopóki starczy mi sił i zdrowia, będę się spełniać w swojej działalności i zarażać nią innych, w tym dzieci, rodziców, koleżanki i kolegów z pracy. Nie lubię bezczynności. Czy jestem pozytywnie zakręcona? W jakimś sensie na pewno tak. Moje motto: „Nie odkładaj do jutra tego, co masz zrobić dziś” – podsumowuje K. Zielonka.

***

Znacie ludzi pozytywnie zakręconych, a nie wiecie czasem, jak i kiedy im podziękować za to, co robią? Najbliższy piątek jest odpowiednią datą, żeby to zrobić. My wszystkim pozytywnie zakręconym składamy już dziś najlepsze życzenia z okazji waszego święta.

Artur Lawrenc

Mariusz Pojnar

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content